Kocham malować paznokcie. Dają mi idealną wymówkę: "no jeszcze jeden odcineczek nowego serialu, przecież musi wyschnąć!". Jedyny problem? Nie ma takich seriali (ani wieczorów), które ciągnęłyby się tak długo, żebym wysuszyła paznokcie żelowe. Zawsze następnego ranka budzę się ze zwichrowanym lakierem...
Domowy "gel manicure no UV" to prawdziwy rak toczący rynek kosmetyczny. Ten produkt wypuściły już wszystkie popularne marki, tracąc cenny czas i pieniądze, które mogłyby poświęcić na rozwijanie istniejących linii i komponowanie nowych odcieni. Co w nich lubię? Świecą się jak szalone, prawie że imitując blask prawdziwej hybrydy. Można je też zeskrobać zmywaczem bez acetonu. I na tym właściwie zalety się kończą.
Na moich paznokciach są mniej trwałe od tradycyjnych lakierów - w zależności od marki albo pękają pod topem jak stary tynk, albo pozostają dość miękkie i wrażliwe na wszelkie monety, klucze i inne zagrożenia czyhające tylko, by się wgryźć w warstwę lakieru. Jeszcze nie znalazłam idealnego produktu tego typu i znudziło mnie już szukanie. W końcu kupiłam małą lampkę UV i mieszczę cały manikiur w jednym odcinku...
Lubicie widok złuszczającej się skóry na stopach? Tak, jeśli jesteście Youtubowymi fetyszystami i po filmiku ze stopami gładko przechodzicie do wyciskania wągrów. Większość społeczeństwa jednak nie lubi tego widoku. Na pewno nie cenią go bliscy kobiet, które dały się namówić na złuszczające maski z kwasami w foliowych skarpetach.
Żeby wypróbować ten produkt postanowiłam sięgnąć po świętego Graala masek do stóp - oryginalny Baby Foot z Japonii. Owszem, pół godzinki turlania się po podłodze w wypełnionych kwasem skarpetkach było całkiem zabawne, ale to, co stało się później - już nie. Powiedzmy sobie szczerze - zrzucanie wylinki to nie jest zabawa na 20 minut, na które możesz się schować przed światem w szafce na szczotki. To żmudny proces, trwający ponad tydzień. Gdy odpadnie już znienawidzona pokrywa pięt, grzbiety stóp dopiero zaczynają się złuszczać (i wyglądać jakby miały łupież...).
Efekt jest, ale krótkotrwały, a gra jest niewarta świeczki. Przez tydzień żyłam z obsesją, że na pewno WSZYSCY patrzą na moje stopy.
Te najdroższe zachwalają topmodelki, te tańsze zalały drogerie. Olej pojawił się w płynach micelarnych, w żelach do mycia twarzy, we wszystkim. Zawdzięczamy to modzie na azjatycką pielęgnację i licznym publikacjom o wiecznej młodości Japonek i Koreanek. Też złapałam się na ten trend - olejkowa pielęgnacja wydawała się idealna dla mnie, osoby o skórze mieszanej z tendencją do przesuszania. Od lat smarowałam ciało oliwką dla niemowląt, później przyszedł czas na olejki do włosów, a wreszcie na cerę.
I tu popełniłam błąd, tak przynajmniej twierdzi Bożena Społowicz, chemiczka i kosmetolożka pracująca jako skin coach (trener od pięknej skóry?). Społowicz uwielbia obalać mity, np. ten, że olej kokosowy to magiczny kosmetyk na każdą okazję. Mi wytłumaczyła, że olejek do twarzy jest produktem odpowiednim dla bardzo niewielu kobiet, konkretnie dla tych, które z natury mają pory tak wąskie, że igła się nie przeciśnie. W moim przypadku olejek "rozpulchniał" cerę, zapychał pory i sprzyjał wypryskom. Podobno tłusty film utrudnia też oddychanie skóry, a co za tym idzie odwadnia ją i przyspiesza, o zgrozo, starzenie.
Jeśli jeden ekspert was nie przekonuje, warto dodać, że w Stanach też powoli rodzi się ruch antyolejkowy. Zapaloną przeciwniczką olejków do twarzy jest np. ceniona dermatolożka Dr. Rachael Eckel. W rozmowie z serwisem Byrdie tłumaczyła, że te kosmetyki zaburzają równowagę wodno-lipidową w skórze, powodują trądzik etc. Ja czuję się przekonana.
Mam wrażenie, że kwestia stosowania eyelinerów to błędne koło.
1. Kobiety nie umieją zrobić równej kreski i nie chce im się poćwiczyć.
2. Producenci wymyślają coraz to nowe sposoby aplikacji, z gatunku tych dziwnych i dziwniejszych.
3. Kobiety tracą czas, aby nauczyć się malować tym konkretnym eyelinerem, tego konkretnego producenta.
4. Kobiety nadal nie umieją namalować równej kreski.
Prawda jest taka, że istnieją tylko trzy metody nakładania eyelinera: pędzelkiem ze słoiczka, klasycznym aplikatorem (eyeliner w płynie) oraz pisakiem w formie flamastra. Reszta to tylko wariacje. Naprawdę nie istnieje magiczny kąt przekrzywienia pędzelka, który z bazgrołów na oku zrobi idealną kreskę. Naprawdę aplikator umieszczony na naparstku nie zmieni cię w wirtuoza makijażu w mgnieniu oka.
W tym sporcie liczy się precyzja i cierpliwość. Jeśli całe życie miałaś dwóję z plastyki, nie inwestuj w rewolucyjne eyelinery, tylko w zwykłą kredkę i patyczki do poprawek.
Rewolucja! Oszczędność czasu! Poradzi sobie nawet niemowlę! - tak mniej więcej brzmiały doniesienia z Zachodu, kiedy pewna ceniona marka wprowadziła na rynek ten wynalazek. Idea jest prosta: baza, prysk prysk i top, a po wysuszeniu mycie rąk, które magicznie usuwa resztki lakieru wokół paznokcia.
Rzeczywistość nie jest już taka piękna - lakier w aerozolu nie osadza się tak ładnie i równo jak ten klasyczny, nie ma błyszczącego wykończenia, a przez suszenie bazy i topu oszczędność czasu jest niewielka. Koleżanka z redakcji nie była w stanie domyć palców, mi poszło całkiem sprawnie, ale uparte resztki zostały przy samych skórkach.
W tej sytuacji nie dziwi mnie specjalnie, że Sephora ociąga się z wprowadzeniem produktu do Polski, a ciekawskie klientki przywożą go z zagranicznych wojaży. Mnie kusił ostatnio na lotnisku, ale jedna puszka na całą redakcję wystarczy. I tak nikt nie chce jej używać...
Rozświetlające mazidła w pisaku, od oryginalnego (i ponoć kultowego) YSL Touche Eclat po tańsze wersje, są sprzedawane jako magiczny lek na cienie pod oczami, a nawet, o zgrozo, korektor. Rzecz w tym, że mało maskują, więc nie spełniają oczekiwań, które wobec korektora mamy prawo mieć. Wayne Goss, guru makijażu, nazwał nawet produkt YSL "najbardziej niepoprawnie używanym kosmetykiem na świecie".
Sławny wizażysta zapewnia, że Touche Eclat nie jest najlepszym korektorem, ale jest za to świetnym rozświetlaczem, po czym pokazuje w których miejscach twarzy należy go nakładać. Tych miejsc jest całkiem sporo, a produkt tradycyjnie występuje w małej pojemności i wysokiej cenie. Jest więc być może najlepszym, ale na pewno najdroższym rozświetlaczem na rynku. Tylko dla zamożnych.