Gdy Tunezyjski Urząd ds. Turystyki zaprosił mnie na tygodniową podróż prasową, długo zastanawiałam się, jak ugryźć ten temat, nie pisząc kolejnej nudy w stylu "Tam targ, tam meczet, a tam ruiny". Aż wpadłam na "genialny" pomysł - zostanę instagrammerką! Czy jest do tego lepsza okazja niż podróż do słonecznej Afryki, pełnej barw i wymyślnych potraw, aż proszących się, żeby przerobić je na tzw. foodporn? Internetowi influencerzy kochają chwalić się podróżami i wiecznymi wakacjami, mogę i ja. To na pewno ciekawsze od upozowanych zdjęć drogich gadżetów na białym brystolu i mniej męczące od wstawania o 6, żeby upichcić i sfotografować IDEALNĄ owsiankę.
Jest tylko jeden problem - na gwiazdę Instagrama to ja się nie nadaję. O prywatnym rzadko pamiętam, zaglądają tam tylko znajomi. Służbowy mam, cóż, trochę zaniedbany, bo w pracy głównie piszę, a nie układam kwiaty i kosmetyki na kartonie. Gdy koleżanka z redakcji chce opublikować moje zdjęcie, nigdy nie mam makijażu i jestem w pogniecionym T-shircie (znowu zaspałam!). Śmieję się z hasztagów #polishgirl i #polishboy, żenują mnie zdjęcia dekoltów i wypiętych ust. Nawet blogerki makijażowe podkreślają, że bez błyśnięcia zgrabnym pośladkiem czy piersią, sukcesu się nie osiągnie. Będzie ciężko, bo w tym roku pośladek przytył, a pierś pozostała bez zmian.
Założenia eksperymentu:
I tak, nie mając świetnej figury, ani wielkiego doświadczenia w social media, zaczynam kolekcjonować fanów. Jestem ciekawa, czy po tygodniu będzie ich 3, 30 czy 3 tysiące. Moim jedynym orężem będą ładne (miejmy nadzieję) obrazki i armia hasztagów. Być może zostanę gwiazdą. Albo chociaż nauczę się robić ładne zdjęcia.
Zakładam konto z chwytliwą nazwą. Nie było łatwo jej znaleźć - doskonałe loginy dla początkującego blogera podróżniczego są pozajmowane. A przecież ktoś, kto ma konto prywatne i 20 znajomych mógł wybrać nie nazwę "ontheroad" a raczej coś w stylu "kasia88030hello"...
Zresztą z czego ja się śmieję, przecież ja marzę o 20 followersach. Na razie mam dwóch - kolegę którego sfollowowałm niechcący przy łączeniu konta z FB (szczerze mówiąc go nie znoszę) i bliską koleżankę, która również odpowiedziała na mój folllow. Ją wybrałam świadomie - jest fotografką amatorką, od kilku miesięcy prowadzi na Instagramie konto z ujęciami z podróży.
Zaczynam od widoczku z panoramą morza. Mimo najszczerszych chęci i hasztagów, moje zdjęcie nie cieszą się popularnością. Zrezygnowana, decyduję się nawet na nieco obciachowe #polishgirl. Nic. Proszę koleżankę dziennikarkę, żeby "zrobiła mi pretensjonalne, zamyślone zdjęcie" w klimatycznym atelier znanej tunezyjskiej rzeźbiarki Sadiki. Z trudem powstrzymuję śmiech, dzielnie pozuję, nie żałuję filtrów. Nadal nic. Wieczorem nie pomaga nawet zdjęcie modnego graficiarza eL Seeda, który realizuje właśnie projekt w Tunisie. Zero lajków. Słabe wynagrodzenie jak na obsesyjne wręcz szukanie WiFi, nie tak znowu w Tunezji powszechnego.
Obiecuję sobie zacząć dzień od researchu najpopularniejszych hasztagów podróżniczych i lajfstajlowych. Może moje dwie linijki nie spełniają zadania i trzeba napisać 10? Oczywiście wstaję za późno, z poszukiwań chwytliwych haseł nici. Biegniemy na targ - niezbyt dobre tło do selfies, ale za to bogate źródło foodpornu. I tu zaczynają się problemy: dla znajomych fotografowałbym pewnie kompozycje z wypatroszonych ryb i skorupiaków, ale przecież próbuję być elegantką! Decyduję się więc na bezpieczne oliwki i pikle. Na prywatnym koncie ryby zbierają 12 lajków, oliwek nie kocha NIKT.
Zniechęcona moim kulawym foodpornem, postanawiam od teraz JEŚĆ, a fotografować napoje. Wybieram cytronadę, przepyszny narodowy napój Tunezyjczyków. Na wypadek, gdyby zielona mieszanka cukru i młodych cytryn nie pomogła, próbuję zaangażować uroczą kotkę (kocie tagi zawsze dają jakieś lajki), ale zwierzę wbija mi pazur w obojczyk. Dobra, idę na całość! Na Instagram trafia zdjęcie cytronady z uszminkowaną gębą. Pojawia się pierwszy "obcy" lajk, czyli od kogoś, kto znalazł mnie po hasztagu.
Na tym etapie w mój projekt zaangażowała się już cała grupa podróżujących dziennikarek. Pieszczotliwie (?) przezywają mnie blogereczką, dzielnie robią mi zdjęcia, ustawiają kadry. Na szczęście są cierpliwe i wyrozumiałe, a jedna z nich świetnie zna się na fotografii!
Mój pomysł na dyskretną promocję nowego konta nie sprawdza się. Na Facebooku nie widać, czy zszerowałam zdjęcie z prywatnego profilu czy z nowego, więc nikt nie dowiaduje się o moim eksperymencie. Trudno, dłużej już nie wytrzymam tego postowania w przestrzeń. Naciskam "follow all" i za jednym kliknięciem obserwuję sporą porcję obecnych na Insta znajomych (nie wszystkich, automat jest jakiś zawodny). Kto odpłaci się za moje zainteresowanie?
Nagle liczba fanów rośnie do 18. Zaczynam podejrzewać, że Instagram wstydliwie chowa posty niepopularnych osób, bo wraz ze znajomymi przybywa mi lajków od zupełnie obcych ludzi. Otworzyłabym szampana, ale wypiłam już sporo tunezyjskiego wina. A propos, nadal nie idzie mi z fotografią kulinarną. Nie wszystkie północnoafrykańskie przysmaki są fotogeniczne (spróbujcie sfotografować baba ghanoush!), nie doceniłam też własnego apetytu. Karmią tu świetnie, a ja o moim Instagramie przypominam sobie najczęściej przy czwartej krewetce. Cóż, będę trzymać się kotów. Koty są dobre na wszystko.
Uświadamiam sobie, że uruchomiłam lawinę. Mój bezwstydny internetowy lans sprawia, że inne uczestniczki wycieczki tracą wszelkie skrupuły. Fotografujemy się jak głupie przy wszystkich typowych dla Tunezji ozdobnych drzwiach, robimy po kilkanaście zdjęć do wyboru, niczym Kim Kardashian. No pięknie, wirus się rozprzestrzenił, niechcący zmieniłam grupę bardzo bystrych i oczytanych dziewczyn w stadko próżnych gimnazjalistek.
Cieszę się tylko, że instagramowa epidemia oznacza, że nikt się nie może śmiać z moich min, póz i hasztagów. Poza kumplem, który w komentarzu nazywa mnie Nattashion. Ksywka przyjmuje się błyskawicznie, tymczasem lajków powoli, acz systematycznie przybywa.
Odkrywam też, ile pracy kosztuje zrobienie "przypadkowego" zdjęcia. Portret z cieniem z liścia palmy to dzieło trzech osób: "modelki", fotografa i asystenta (ktoś musi ten liść trzymać!). W nagrodę za nasze trudy otrzymujemy trzy lajki. To po jednym na osobę...
Na koniec naszej wyprawy lądujemy w Royal Thalassa, najpiękniejszym hotelu, jaki w moim skromnym życiu widziałam. Staję przed poważnym dylematem - obnosić się z luksusem czy zachować godność? Pokazać prywatne jacuzzi na balkonie czy zataić ten fakt przed grupą moich 20+ fanów? Wstydzę się internetowego lansu, na szczęście mój problem rozwiązuje deszcz, który nie powala w pełni cieszyć się malowniczą plażą i atrakcjami. Czekam na przejaśnienia, bo wystudiowana fotka przy basenie to jednak blogerski obowiązek.
Powoli uczę się, co działa. Nawet najpiękniejsza fotka obiektu czy architektury nie ma u mnie szans na wyjście ponad 3 lajki. Ludzie chcą oglądać ludzi, ewentualnie koty, więc zapomnijcie o robieniu Instagrama, jeśli nie macie ochoty na selfiki. W kadrze zawsze musi się znaleźć twarz/pyszczek/pośladek, nie ma zmiłuj.
Na lotnisko dojechałam z 33 obserwatorami, po powrocie do Polski liczba ta sięga 40. O każdego musiałam walczyć zębami i pazurami, większość znam osobiście. Garstka prawdziwych wielbicieli mojego "instatalentu" napawa mnie dumą. Podobno to niezły wynik jak na tydzień starań, ale nie jestem w pełni usatysfakcjonowana. Młodsza koleżanka z redakcji komentuje, że zbytnio leniłam się z hasztagami. Może naprawdę na początku drogi trzeba stosować po 40? Może trzeba samemu sobie strzelać komplementy w stylu #sexylips?
Czy miałabym chęć i cierpliwość robić to na poważnie?
Pewnie nie. Podziwiam najpopularniejsze blogerki za ogromną cierpliwość i wytrwałość. Nie wyobrażam sobie nawet, ile pracy kosztowało je zgromadzenie setek tysięcy obserwatorów. Przestaję się śmiać z aspirujących blogereczek, którym trudno jest dojechać do 5, od których umownie liczy się status instagramowego celebryty klasy C. Nigdy jednak nie zrozumiem nastawiania budzika na godzinę wcześniej, by upozować truskaweczki i awokado na talerzu. I dlatego nie mam w tej branży przyszłości.
Co zyskałam?
Na pewno szacunek dla internetowych influencerów. Może nie siedzą w biurze po 9 godzin, ale na pewno się nie lenią. Jakoś zdobyli zaufanie tysięcy internautów, cierpliwie odpowiadają na dwudzieste pytanie o odcień szminki. Chce im się i dlatego sami są sobie szefami.
Ja jestem zbyt leniwa, co nie znaczy, że rzucam Instagram. Polubiłam tę aplikację, która wcześniej kojarzyła mi się z festiwalem próżności i umysłowej pustoty (dylematy w stylu "poczytać książkę czy upozować zdjęcie? Eee, upozuję zdjęcie"). W podróży Instagram to przyjemność, dopieszczając kadry, po trochu zatrzymujesz chwilę. Cały proces jest też bardziej naturalny, pozbawiony desperackich starań o różnorodność.
Dlatego będę postować dalej, ale nie 3 razy dziennie, do czego dążyłam w Tunezji. Uaktywnię się w kolejnych podróżach, na razie postaram się pokazać (nieliczne) smaczki jesiennej Warszawy. Złapałam się na tym, że na żoliborskim dachu z widokiem na zieleń instynktownie szukam dobrego kadru w formacie 1:1. Nowych nawyków ciężko się pozbyć.