Pięć rzeczy, których na pewno nie wiecie o Macieju Stuhrze [FRAGMENTY KSIĄŻKI]

Wielu ludziom wydaje się, że znają Macieja Stuhra. - Nic bardziej mylnego - zapewnia jego siostra Marianna. Czy z książki-rozmowy aktora z Beatą Nowicką dowiecie się więcej? Nieco więcej - z pewnością. Uśmiejecie się także porządnie, bo "Stuhrmówka" to kopalnia anegdot i zabawnych historii zza kulis teatralnych i filmowych.
Maciej Stuhr Maciej Stuhr Fot. Archiwum prywatne Macieja Stuhra

1: Początek. Czyli przedszkole

Kobieca strona Gazeta.pl - Polub nas!

Maciej Stuhr: - W przedszkolu zaczęło się moje rozbuchane życie erotyczne. Jak już zrozumiałem, kim jestem, chciałem natychmiast tę wiedzę wykorzystać w celach badawczych. W naszym przedszkolu był element przyrodniczy w postaci podwórka z małą sadzawką i czymś w rodzaju fontanny. I za tą sadzawką oprócz oczywiście huśtawek i piaskownicy była mała górka, można było tam wejść i umknąć bacznemu spojrzeniu pani przedszkolanki. Z kolegami uprawialiśmy tam proceder, który dziś nazwałbym "mały stręczyciel".

Maciej Stuhr w dzieciństwieFot. Archiwum prywatne Macieja Stuhra

Otóż zapraszaliśmy koleżanki i pytaliśmy, czy ściągną majtki. Muszę powiedzieć, że one nader ochoczo ściągały te majtki.

Beata Nowicka: - Wy swoje również?

- Nie, bo po co? Myśmy wiedzieli, co mamy.

Maciej StuhrFot. Archiwum prywatne Macieja Stuhra

- Z wdzięczności. W rewanżu, żeby wyedukować koleżanki.

- Koleżanki w rewanżu niczego nie chciały. Pamiętam dwie, jedna była nieco tłustawa, a druga z kolei przeraźliwie chuda i żylasta. Blondynka, ta raczej korpulentna, chyba miała na imię Edyta, ale cholera, czy to prawda? Imiona nie miały aż takiego znaczenia w tamtych momentach. Obie były tak szczęśliwe, że mogą przed nami ściągnąć majtki, że to szczęście w zupełności im wystarczało. A my nie mogliśmy się nadziwić, że to jednak tak wygląda świat.

.Fot. Materiały prasoweFot. Materiały prasowe

Cytowane fragmenty pochodzą z książki "Stuhrmówka, czyli gen wewnętrznej wolności" wydawnictwa Znak.

Maciej Stuhr Maciej Stuhr Fot. Archiwum prywatne Macieja Stuhra

2: Był małym dewotem

- Trzeba wspomnieć, że byłem dzieckiem szalenie religijnym. W zasadzie mogę powiedzieć, że we wczesnym dzieciństwie byłem małym dewotem. Nie żartuję. W Nowej Hucie pomiędzy mieszkaniem babci a kombinatem był kościół, w którym działał ksiądz Fryzurka, nazywany tak z racji tego, co miał na głowie. Lubiłem przebywać w tym kościele. Oprócz całej sfery duchowości fascynowała mnie teatralność nabożeństwa. Miewałem wtedy tak silne zapędy religijne, że w domu, w takim żółtym kapoku przeciwdeszczowym w charakterze ornatu, z książeczką do nabożeństwa na maminym pulpicie, odprawiałem dla mojej niani całą mszę, łącznie ze śpiewami. Nie musiała już iść do kościoła i była zachwycona.

MAciej StuhrFot. Archiwum prywatne Macieja Stuhra

Myślę, że to już teatr się zaczynał. Taki moment kiedy czujesz, że lubisz grać, ale wiesz, że ci nie wypada. Religijność czy raczej jej praktykowanie przeszło mi skutecznie, kiedy w kościele akademickim ksiądz mnie wygnał z konfesjonału, bo kazał przysiąc, że nie zastosuję już nigdy w życiu antykoncepcji. Jeśli mu przysięgnę, to mnie rozgrzeszy - usłyszałem, więc powiedziałem: "Do widzenia". To była moja ostatnia spowiedź.

Przeczytaj najnowszą książkę Macieja Stuhra "W krzywym zwierciadle. Ciąg dalszy nastąpi". Ebook dostępny na publio.pl >>

Maciej Stuhr Maciej Stuhr Fot. Archiwum prywatne Macieja Stuhra

3: Był klasowym trefnisiem i jest wielkim przyjacielem gejów

- Ta podstawówka była cudowna, muszę powiedzieć. Mieliśmy pewne, być może niesłuszne, ale jednak poczucie wyższej sfery. "Rejonówka" - to było najgorsze słowo, które nam się ze szkołą kojarzyło. My nie byliśmy z rejonówki. Pomijając fakt, że rzeczywiście nie byliśmy, to muzyka, z którą żyliśmy na co dzień, a która, po pierwsze, jak wiadomo, łagodzi obyczaje, a po drugie, zmusza do utrzymania dyscypliny i ciężkiej pracy; więc nie żebym chciał się wywyższać, ale to naprawdę było bardzo fajne miejsce.

W szkole byłem rodzajem trefnisia klasowego. Rzeczywiście, od początku uwielbiałem rozśmieszać, zwłaszcza koleżanki, i nie powiem, że bez sukcesu. A ponieważ nie byłem chłopakiem latającym z dżdżownicami czy zadzierającym spódniczki, muszę powiedzieć, że często czułem się lepiej w towarzystwie koleżanek niż kolegów. Całe życie byłem pozbawiony nadmiaru testosteronu, tak bym to określił. Raczej byłem subtelny. Wszystkie chłopaki biegały z prezerwatywami wypełnionymi wodą i rzucały nimi w dziewczyny w ramach końskich zalotów, ja stawałem po ich stronie i mówiłem, że tak nie wypada.

Maciej StuhrFot. Archiwum prywatne Macieja Stuhra

- Zalecał się pan równie subtelnie?

- Bardzo subtelnie, nawet powiedziałbym, że czasami zbyt subtelnie, bo nader często one nie bardzo rozumiały, że ja się zalecam. Na przykład godzinami wystawałem pod ich oknami, ale one nie wiedziały, że ja tam stoję. Kiedy wychodziły z domu, obiegałem blok dookoła i nadchodziłem z drugiej strony, udając przypadkowe spotkanie. Angażowałem się z różnym skutkiem, ale z tamtych czasów została mi słabość do subtelnych kontaktów z ludzkością w ogóle. Być może to jest powodem, że kiedy już w dorosłym życiu zorientowałem się, jakimi ludźmi się otaczam, okazało się, że oprócz kobiet są to w dużej liczbie homoseksualiści. Jestem, jak to mówił Przybora, starym, obiektywnym i nieprzejednanym heteroseksualistą, ale bardzo przyjaźnię się z gejami. Chyba jestem uczulony na taki typowy, męski, brudny, spocony testosteron. Ostra rywalizacja, szorstkość w obyciu, stroszenie piórek źle na mnie działają. Ci moi przyjaciele, piękni chłopcy, są tak mili, spokojni, zabawni, sympatyczni, wyluzowani, że świetnie się wśród nich czuję.

Maciej Stuhr Maciej Stuhr Na planie "Dzieci Wiatru". Fot. Archiwum prywatne Macieja Stuhra

4: Wielbił Krzysztofa Kieślowskiego

- Palmę pierwszeństwa wśród moich ulubionych przyjaciół rodziców przez długi czas miał Krzysztof Kieślowski. To był facet, którego ja po prostu uwielbiałem. Kiedy do nas przyjeżdżał i mogłem przebywać w jego towarzystwie, patrzyłem w niego jak w obrazek - wybaczałem mu nawet to ściskanie nosa na powitanie.

U nas w domu, na ulicy 18 Stycznia - dziś Królewskiej, przy placu Wolności - dziś Inwalidów, mieliśmy dużą kuchnię, a to był dom, w którym najczęściej w kuchni się przysiadało i przesiadywało. W rogu stał kosz na śmieci i ten kosz to było moje miejsce. Goście, a mnóstwo ich się przewijało, siedzieli, jedli, pili, gadali, a ja na tym koszu byłem taki trochę dla nich niewidzialny. Siedziałem cichutko, mogłem patrzeć i słuchać do woli, nikt mi nie przeszkadzał. Jak miałem piętnaście-szesnaście lat, zacząłem powoli włączać się do dyskusji, ale przez lata, zafascynowany, po prostu wszystko upychałem na twardy dysk. Goście w domu to była ekstaza. Sto razy lepsze niż telewizja. Kieślowski był moim ukochanym wujkiem z Warszawy. Taką osobą, na którą patrzyłem i myślałem: "Boże, czy kiedykolwiek będę mógł się wypowiadać o świecie tak jak on? Czy będę tyle wiedział, czy będę tyle umiał?". Nie wiem, pewnie raczej nie.

- To on w 1987 roku wymyślił, że wystąpi pan z ojcem w Dekalogu X. Ani żadnej rzeczy, która jego jest. Zagrał pan syna. Po latach okazało się, że ojciec początkowo przestraszył się tego pomysłu i nie chciał grać.

- Jak w końcu uległ, było to dla niego ogromnie stresujące i poważne wyzwanie. Zapominał tekstu, trząsł się, choć zawsze był perfekcyjnie przygotowany. Kieślowski strasznie się z niego śmiał, a miał tym większą frajdę, że ja tę rolę przyjąłem normalnie. Po prostu byłem z własnym ojcem na planie, to było dla mnie naturalne.

Bardziej interesowała mnie kamera, praca operatora, cała techniczna otoczka niż granie. Nawet nie zauważyłem, że to się gra. Potem Krzysztof wymyślił, że zagram w "Niebieskim" tego chłopca, który widzi wypadek Juliette Binoche i zrywa jej z szyi krzyżyk. Później go z poczucia winy oddaje. Okazało się jednak, że chłopca musi zagrać Francuz, taka była decyzja producenta, bo cały film był kręcony we Francji. A ponieważ wcześniej Krzysztof powiedział mi, że pisał tę rolę z myślą o mnie, myślałem, że umrę z rozpaczy, że jej nie dostałem. W każdym razie można powiedzieć, iż on pierwszy zobaczył we mnie aktora. A ja mam dziś wspaniały początek filmografii - rozpoznawalny na całym świecie.

Maciej Stuhr Maciej Stuhr Z ojcem, Jerzym Stuhrem, w Moskwie. Fot. Archiwum prywatne Macieja Stuhra

5: Na planie nudzi się straszliwie

- Ma pan na koncie ponad czterdzieści filmów. Co pan robi na planach filmowych, żeby nie zwariować albo ze stresu przed trudnymi scenami, albo z powodu nudy?

- Wie pani co, uzależniłem się trochę od gier w komórce. Monopol jest tak cudownie odmóżdżający, nic tylko domy i hotele się kupuje.

- Pan w to gra?

- Gram. Muszę tylko pamiętać, żeby dobrze sobie naładować komórkę na plan zdjęciowy. "Jak pan się przygotowuje do roli?". Ładuję komórkę?! Lubię gry planszowe, a teraz można grać w gry planszowe na komórce, na przykład w Pociągi. Zna pani Pociągi?

- Nie znam.

- Jest plansza, losuje się bilety, skąd i dokąd dojechać, dajmy na to, w Ameryce albo Europie, i stawia się potem wagoniki. Fantastyczne. Jak tylko na planie ogłoszą przestawianie lamp, dawaj pędem do komórki. Czasami się też zdrzemnę. Parę razy w życiu piłem wódkę na planie, też było bardzo przyjemnie.

Średnio mi idzie czytanie. Jurek Radziwiłowicz podczas jednego filmu przeczytał siedem książek, w tym sześć po francusku, z czego trzy przetłumaczył. Sam nie potrafię tak bardzo zanurzyć się w innym świecie, będąc w tym realnym. Raczej potrzebuję czegoś maksymalnie głupiego. Mimo że od dziesięciu lat palę papierosy, to cały czas uważam się za człowieka niepalącego, po prostu te papierosy skojarzyły mi się z planem filmowym. No, ale teraz rzucam! Tak naprawdę! Proszę pani, na planie filmowym jest nuda. Niemożebna nuda. A najnudniejsze ze wszystkiego są filmy akcji. Jeśli, nie daj Boże, trzeba przygotować wybuch, no to już siedzi pani cztery godziny i czeka, aż tę bombę uzbroją. A wtedy nic się nie dzieje. Nic się nie dzieje, to co robimy? Herbata? OK, napijmy się herbaty. Papierosa? OK, zapalmy. Teraz pani rozumie, że dwanaście godzin na planie to nie są przelewki.

Często ludzie zadają mi pytanie: na czym polega ten zawód? Na czekaniu. Na czekaniu, proszę państwa. My jesteśmy do tego przyzwyczajeni, ale kiedy przychodzi osoba z zewnątrz i widzi nas, widzi tę naszą pracę trochę głupkowatą, naiwnie pyta: "Jezus Maria, kiedy to się zacznie?!". A tu dopiero stawiają pierwsze lampy, odpalają agregat? Musimy czekać. I to rzeczywiście trzeba jakoś przeczekać, przetrzymać, przeżyć. Oczywiście bardzo dużo zależy od towarzystwa. Chociaż momentami, powiem pani, jest to dość smutne, jak się wchodzi do garderoby, obojętne w teatrze czy na planie filmowym, a tam każdy jest zanurzony w Monopolach albo Pociągach. Z jednej strony, jest to kiepska rozrywka, z drugiej jednak, dziwnie wszystkich podnieca.

.Fot. Materiały prasoweFot. Materiały prasowe

Cytowane fragmenty pochodzą z książki "Stuhrmówka, czyli gen wewnętrznej wolności" wydawnictwa Znak.

Więcej o: