"Powinienem go ścisnąć za jaja, dać kredyt i sprzedać ubezpieczenie kredytu" - jak nas oszukują wielkie firmy [FRAGMENTY KSIĄŻKI]

Jesteście klientami banków, towarzystw ubezpieczeniowych? Zanim zaczniecie przeglądać umowy przeczytajcie książkę dziennikarza śledczego Pawła Reszki "Chciwość. Jak nas oszukują wielkie firmy" i zobaczcie jak działa system, który na wszystkich poziomach ma jedną cechę wspólną: chciwość. U nas wybrane fragmenty.
Jak nas oszukują wielkie firmy Jak nas oszukują wielkie firmy Fot. Flickr.com/giuseppe milo/CC BY-NC 2.0

"Powinienem go ścisnąć za jaja, dać kredyt i sprzedać ubezpieczenie kredytu" - jak nas oszukują wielkie firmy [FRAGMENTY KSIĄŻKI]

Jesteście klientami banków, towarzystw ubezpieczeniowych? Zanim zaczniecie przeglądać umowy przeczytajcie książkę dziennikarza śledczego Pawła Reszki "Chciwość. Jak nas oszukują wielkie firmy" i zobaczcie jak działa system, który na wszystkich poziomach ma jedną cechę wspólną: chciwość. U nas wybrane fragmenty.

Uczciwość

Paweł Reszka: Trudno naciągnąć klienta?

Pracownik banku:  - Niektórzy sami chcą się dać naciągnąć. Robią wszystko, żeby wpaść po uszy. Opowiem historię. Przychodzi do mnie człowiek. Chce kredyt 25 tysięcy złotych. Sam sobie wybrał konkretny kredyt, bo przeczytał o nim w reklamie. Chce dokładnie to.

Ale ja wiem, że ten kredyt jest - szukam słowa - "dziwaczny". Pożyczasz 25 tysięcy na 10 lat. Rata niemała - 560 zł miesięcznie. Problem w tym, co jest napisane małym druczkiem.

Czyli?

- Jeśli się spóźnisz więcej niż 14 dni z jedną ratą, musisz oddać natychmiast 25 tysięcy. Jednocześnie przepadają ci wpłacone już raty.

I jeszcze jeden kruczek. Żeby zakończyć, wyjść z tego kredytu, należy formalnie wystąpić o "umorzenie kapitału pożyczki". Jeśli spłacasz przez 9 lat i 11 miesięcy i zapomnisz tego zrobić, to musisz oddać 25 tysięcy.

Co pan zrobił z klientem?

- Zapytałem: "Panie, nie boi się pan? Po co panu taki kredyt?". Ale on jest nagrzany! Za kredyt kupi samochód i będzie sprzedawać bułki na osiedlu. Pytam, ile ma piekarni na tym osiedlu. "Trzy!". "Panie, gdzie pan to sprzeda? Po co ludzie mają kupować z samochodu, jak mogą w piekarni? Przecież to się panu nie zepnie".

Facet wychodzi i jest zły. Ale przecież zbankrutowałby bez żadnych wątpliwości. I jeszcze wpadłby w pułapkę zastawioną przez bank.

Czyli doradził pan dobrze, gratulacje!

- [śmiech] Właśnie że doradziłem źle. Zamiast doradzać, powinienem go ścisnąć za jaja, dać kredyt i sprzedać ubezpieczenie kredytu. Zachowałem się nie jak bankier, ale jak frajer. Przez co zresztą miałem kłopoty.

Dlaczego?

- Szefowie zapytali mnie, dlaczego człowiek wyszedł bez kredytu. "Dlaczego nic mu nie sprzedałeś?"

Mógł pan powiedzieć, że gość miał pomysł bez sensu.

- Błąd! "Pomysł bez sensu? To mu zaproponuj inny pomysł!". Jak to, inny pomysł? Mam gościowi wymyślać biznes w ciemno? Na poczekaniu? Cichy przekaz był jasny - facet nadawał się do dania kredytu. Trzeba było mu wcisnąć kredyt!

Ale przecież to nie hop-siup. Z jednej strony rozliczają nas z tego, co sprzedajemy, ale z drugiej strony przez dwa lata jesteśmy osobiście odpowiedzialni za każdy kredyt.

Czyli?

- Klient przestanie spłacać, to muszę oddać prowizję, którą zarobiłem. Ból - koleżanka musiała oddać 40 tysięcy z jednej prowizji!

Opłacało się być "bankierem", nie "frajerem"?

- Od pierwszego dnia pracy kredyty, ubezpieczenia szły jak woda. Fru, fru, fru - jeden za drugim. Miałem z tego dobre pieniądze. Niektórzy doradcy zarabiali po 320 tysięcy złotych rocznie.

 

,Fot. Materiały prasowe

 

Cytowane fragmenty pochodzą z książki Pawła Reszki "Chciwość. Jak nas oszukują wielkie firmy" wydawnictwa Czerwone i Czarne.

Jak nas oszukują wielkie firmy Jak nas oszukują wielkie firmy Fot. Flickr.com/owen lin/ CC BY-NC 2.0

Optymizm

Paweł Reszka: Mówiłeś, że kompletnie nie znałeś się na bankach, kredytach, gdy zaczynałeś pracę.

S., pracownik banku: - Do banku trafiali ludzie z różnych miejsc i przeważnie nikt się na tym nie znał. Bank był nowy na rynku, fachowcy mieli miejsca w innych bankach, więc oni chcieli sobie wykształcić kadrę. Byłem przed trzydziestką.

Stanowisko doradcy hipotecznego dla mnie to pomysł kompletnie z kosmosu.

Dlaczego?

- Bo ja nie dość, że zupełnie nie znałem się na finansach, to jeszcze z klasy do klasy przechodziłem ledwo, ledwo z powodu matematyki. Gdyby matma była obowiązkowa na maturze, miałbym problemy ze zdaniem.

Jak się tam znalazłeś?

- Rok 2000. Ogłoszenie: poszukują szkoleniowca do znanego zachodniego banku. Jestem socjologiem, zarabiam marnie w firmie szkoleniowej. OK, może zostanę trenerem w banku. Pierwszy etap przeszedłem. Potem spotkanie z prezesem.

Powiedział, że ma dla mnie lepszą propozycję - doradca finansowy. Kompletnie się na tym nie znałem. A wokoło mnie ludzie, którzy też się na tym kompletnie nie znają. Wszyscy w typie "bezczelny cwaniak".

Powiedzieli nam mniej więcej, co mamy robić. I tak z dnia na dzień zostaliśmy bankowcami. [śmiech]

To jak sobie radziłeś?

- Generalnie to było proste. O klientów nie musiałem zabiegać, bo sami się pchali. Czy ktoś ma zdolność kredytową, wiedziałem, bo miałem kalkulator kredytowy. Wpisywało się dane i wychodził wynik.

Wypełniało się wniosek, wniosek szedł do analizy, wniosek wracał z analizy, podpisywało się umowę. Żadnej filozofii. Szympans by się nauczył.

Więc wymaganie ode mnie jakichś szczególnych rad? byłoby wymaganiem mocno na wyrost.

A ludzie pchali się do was, bo...?

- Bo taka była moda. Kupię mieszkanie dla siebie, dla dziecka albo pod wynajem. Bo za miesiąc będzie drożej, bo wszyscy tak robią, bo mogę wziąć kredyt, bo podnieśli mi pensję, bo jesteśmy w Europie, bo wierzymy, że ta ogólna radocha się nigdy nie skończy.

Prowizja była dla ciebie ważna?

- Bardzo, bo sposób wynagradzania jest charakterystyczny w tej branży. Niskie albo bardzo niskie podstawy. Ocierające się o minimum socjalne. A prawdziwe pieniądze są z prowizji czy premii uznaniowych - czyli jest to procent od tego, ile uda ci się sprzedać klientom.

Kiedy płacili ci prowizję?

- Jak został podpisany akt notarialny i kredyt został już uruchomiony. Wtedy szła kasa na konto. To było dużo pieniędzy. Ja dokładnie ci teraz nie powiem, ale rzędu 1 procenta od kwoty kredytu. A skoro ludzie stali w kolejce?

To?

- Legendą był mój koleżka z oddziału. Za miesięczną prowizję kupił sobie subaru. Spokojnie, nie nowe. Takie za 120 tysięcy. Autentycznie. Ale wiesz, to nie była reguła, że subaru każdego miesiąca. To tylko przykład naprawdę bardzo dobrego strzału. Natomiast daje to dobre wyobrażenie o tym, jakie pieniądze wchodziły w grę.

Jak nas oszukują wielkie firmy Jak nas oszukują wielkie firmy Fot. Flickr.com/toddius zho/CC BY-NC 2.0

Piekło

Paweł Reszka: Opowiesz mi, jak wyglądał krach na rynku kredytów hipotecznych z twojego punktu widzenia?

M.M., prowadzi firmę pośredniczącą w uzyskiwaniu kredytów: - Koniec 2008 roku, przychodzę do pracy po dwóch tygodniach urlopu. Nie rozpoznaję rzeczywistości. Czuję się, jakbym zaczynała wszystko od zera, jakbym nie rozumiała, o co chodzi.

Wiesz, co to piekło? Wtedy rozpętało się piekło. Klienci mieli decyzję o przyznaniu kredytu na 100 procent wartości nieruchomości plus górka na opłaty, byli umówieni z notariuszem na podpisanie aktu. Nagle dzwoni do nich bank i mówi, że muszą wnieść 20 procent wartości nieruchomości gotówką. Cooo? Tak, decyzja została zmieniona! To była wolna amerykanka.

Telefony się urywały?

- Banki wstrzymują uruchomienie kredytów moich klientów. Klienci mają termin wpłaty u dewelopera. Deweloper dzwoni: "gdzie pieniądze?". Oni do mnie, ja do banku. Ale w banku nikt nie odbiera telefonu! Przez tydzień! Nie wiedzieli, co mówić, nie mieli instrukcji. Koszmar, mówię, to był koszmar! Ludzie maksymalnie zdenerwowani: "Co się dzieje? Pani mi wytłumaczy!". Awantura za awanturą.

A ty?

- Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć, bo nie miałam sama gdzie się poinformować. No, autentycznie! Potem klientom przeszło, zrozumieli, że to ma szerszy kontekst. Trzeba było przeczekać.

Co cię najbardziej przerażało?

- Przerażające było to, że nie było z kim porozmawiać w banku.

Przecież jesteśmy w stanie zrozumieć wszystko: "Słuchaj, mamy wstrzymane, sami nie wiemy, w centrali się wyjaśnia", ale żeby był jakikolwiek przepływ informacji.

Rozmowa, żeby wiedzieć, na czym się stoi: "Kiedy będziesz wiedział, kiedy oddzwonić?". Ale nie tydzień milczenia.

Współpracowałam z chłopakiem, doradcą z banku. Jak już zaczął odbierać, to powiedziałam mu krótko: "Nie pokazuj mi się na oczy".

A on?

- Sorry, sama rozumiesz, my jesteśmy tylko doradcami: niziutko, niziutko! A góra nic nie mówiła, poza: "Nie wiadomo, nie wiadomo!".

Potem zaczęły się dziać różne dziwne rzeczy.

Na przykład?

- Banki pojęły, że wypłacały za dużo kredytów, za bardzo ryzykownych. Gdy bańka pękła, próbowali się ratować na siłę. Na przykład jeden z banków nagle zaczął żądać od klientów ponownej wyceny nieruchomości.

Dlaczego?

- Wiadomo, że ceny nieruchomości zaczęły spadać. Skoro wziąłeś kredyt na 1 milion, a nieruchomość warta jest już tylko 800 tysięcy, to potrzebne są nowa wycena i aneks do umowy.

Jaki aneks?

- Żądali dodatkowych zabezpieczeń, dodatkowych poręczycieli. To była panika banków, które usiłowały na siłę podzielić się odpowiedzialnością za swoje decyzje. Z dnia na dzień wysyłają pismo z żądaniem nowej wyceny albo wysyłają swojego człowieka do wyceny nieruchomości.

Potem pracownicy dzwonią do klientów: "Zapraszamy do oddziału!". A w oddziale: "Tutaj jest aneks od podpisania". Oczywiście, że umowa to umowa, oczywiście, że prawo nie działa wstecz. Warunki są jasne i czytelne od początku do końca kredytowania. I co z tego?

Jak to co?

- To, że mimo wszystko niektórzy klienci dali się nabrać.

Dziwisz się?

- Nie, bo człowiek w starciu z bankiem jest jak pyłek. Bank negocjuje z pozycji siły, ale ludzie są przerażeni. Bo wzrosły im raty i nie wiedzą, jak sobie poradzą. A jak zabiegają o kredyt, to boją się, że go nie dostaną i mieszkanie przejdzie koło nosa albo że stracą zaliczkę, którą wpłacili deweloperowi.

Dlatego bank może sobie na wiele pozwolić. Podnosi marże i ludzie bezradnie rozkładają ręce: "Co mamy robić?". Ja wiem - walczyć, ale oni nie wiedzą.

Teraz, po tamtej nauczce, wszystko jest bardziej konserwatywne, nie można tak łatwo dostać kredytu, tak?

- Szczerze? Publicznie mówi się, że z kredytem jest trudno, że jest źle. A tak naprawdę wcale nie jest tak ciężko. Straszy się, ale w praktyce wiele da się zrobić dla klienta, który chce dostać kredyt.

Jest niby wymóg 15 procent wkładu własnego. Ale nie wszystkie banki w praktyce tego przestrzegają. Niektóre zostały przy 10-procentowym wkładzie własnym, tylko podwyższyły marże.

O jakich ograniczeniach chcesz mówić? "Bankowi opłaca się udzielanie kredytu, bank chce udzielać kredytu, bo na tym zarabia". Idziesz do banku, marzysz o mieszkaniu: "dadzą czy nie dadzą" - martwisz się, łamiesz sobie głowę.

Pomyśl inaczej: "oni chcą ci dać ten kredyt!". Wiążą cię ze sobą na długie, długie lata. Powiem tak - jak się chce, to wszystko można.

Co to znaczy "wszystko"?

- Można dogadać się z rzeczoznawcą, żeby zawyżył wartość nieruchomości. Wtedy dostaniesz wyższy kredyt. Banku w granicach 3-7 procent wartości rynkowej to raczej nie obchodzi. Albo dogadaj się ze sprzedawcą, że cena na umowie jest o 10 procent większa.

Jak nas oszukują wielkie firmy Jak nas oszukują wielkie firmy Fot. Flickr.com/tom stromer/CC BY-NC 2.0

Kłamstwa

Paweł Reszka: Agentem może być człowiek z ulicy?

Sprzedawca polisolokat: - Może to być ktokolwiek. Ja pierwszego klienta miałem, zanim zdałem jakikolwiek egzamin. Poszedłem, ale pod wnioskiem podpisała się osoba, która mnie wprowadziła do firmy.

Teoretycznie trzeba było mieć przeszkolenie i egzamin, zanim mogłeś sprzedawać jakiś produkt. Wymagały tego duże firmy ubezpieczeniowe, których produkty sprzedawaliśmy jako pośrednicy. Czasem na egzamin trzeba było czekać 2-3 miesiące.

Trudne te egzaminy?

- [śmiech] Przyznam się, że nie byłem na żadnym. Działało to tak. Ma być egzamin z produktów firmy ubezpieczeniowej X (duża firma, jedna z największych na rynku).

Posyłamy do nich listę: "Dnia tego a tego do egzaminu przystąpią osoby takie a takie. Egzamin odbędzie się w siedzibie naszej firmy...".

Od nich na egzamin ma przyjechać człowiek i nas nadzorować. Ale on nigdy nie przyjeżdżał - nie chciało mu się, tak się dogadał z naszym szefem? Nie wnikam. Podpisywaliśmy się na liście, że przystąpiliśmy do egzaminu, i mieliśmy egzamin zaliczony.

Tak to wyglądało. Jeśli więc będzie pan rozmawiał z szefami sprzedaży tych dużych firm i oni będą zwalali winę na sprzedawców i pośredników, proszę im nie wierzyć. Oni wiedzieli, jak działa system, oni go współtworzyli.

 

,Fot. Materiały prasowe

 

Cytowane fragmenty pochodzą z książki Pawła Reszki "Chciwość. Jak nas oszukują wielkie firmy" wydawnictwa Czerwone i Czarne.

Jak nas oszukują wielkie firmy Jak nas oszukują wielkie firmy Fot. Flickr.com/jurek d./ CC BY-NC 2.0

Zaufanie

Paweł Reszka: Czy ludzie, których pan wciągnął w polisolokaty, pana znajomi, mają pretensje? Relacje się wam zmieniły?

Właściciel firmy szkoleniowej: - Nie zmieniły się, nie, bo ja postawiłem sprawę jasno, bo postawiłem sprawę rzetelnie i etycznie, że mój stan wiedzy na tamtą chwilę był taki, że jest to coś fajnego. Sam to zresztą kupiłem dla siebie...

Wierzyłem w to, kiedy proponowałem. Ja zaprosiłem koleżankę, a ona swoją koleżankę, koleżanka mamę czy siostrę... Tak to poszło. Wszystko opiera się na zaufaniu, bo kiedy ufasz, wtedy nie sprawdzasz dokładnie.

A ten, kto zarobił na panu, ten, który pana wciągnął?

- Jego też ktoś wciągnął. Z tym, że on namówił wiele osób i dobrze na tym zarobił. Awansował w firmie - doradca, starszy doradca, menedżer, dyrektor regionalny. Im wyższe stanowisko, tym bardziej sute prowizje.

Ma pan do swojego kolegi pretensje?

- No... nie mam jakichś pretensji, bo ja w konsekwencji decyzję podjąłem sam. Tak? To biznes, który nie wypalił. Wiele biznesów nie wypala. [milczenie]

Ja na przykład osobiście dzwoniłem do osoby, której proponowałem polisę - mówiłem, że taki był mój stan wiedzy: "Teraz ja z tego rezygnuję, chcę, żebyś wiedziała. Też czuję się oszukany. Oddam sprawę do kancelarii prawnej, ale to też koszt. Chcesz? Możesz zrobić tak samo". Ale czy ona tak zrobiła? Nie wiem. Nie rozmawialiśmy już potem.

Jak nas oszukują wielkie firmy Jak nas oszukują wielkie firmy Fot. Flickr.com/badjonni/CC BY-NC-SA 2.0

Zabawa

Paweł Reszka: Zarabiałeś dwa tysiaki jako absolwent socjologii, trafiłeś do banku i nagle?

S., pracownik banku: - Dobrze oddaje to powiedzenie mojej mamy: "Najgorzej jak z chama nagle robi się pan".

Nagle pojawiły się potężne pieniądze. A my zachowywaliśmy się bardzo źle. Jak banda debili. Trochę się tego wszystkiego wstydzę... Pomysły mieliśmy przeróżne. [śmiech]

Jakie na przykład?

- Zacznijmy od początku. Trafiam do dużego zachodniego banku. Jest początek XXI wieku, rynek szaleje. Trafiam tam ze swoimi wyobrażeniami. No takimi, jakie może mieć przeciętny człowiek o zachodniej korporacji. Myślałem, że bank to jest porządek, kultura pracy, biała koszula, krawat, compliance...

Że co?

- Wypełnianie wszelkich norm prawnych, etycznych itd., itp. No, wiesz, że ktoś tego wszystkiego pilnuje...

A tak naprawdę było?

- A był duży luz. Zaufanie. Jakby nie zdawali sobie sprawy, że nabrali ludzi zewsząd i dali im kupę kasy, od której to kasy wszystkim odwala palma. Nagle zrozumieliśmy, że wszyscy mamy klucze do oddziału. No super!

Oddział, jak wiesz, mieliśmy w centrum dużego miasta. Wieczorem, jak nie masz gdzie zrobić flaszki, zapalić blanta, zaprosić panienki - to zawsze możesz to zrobić w oddziale. Z tygodnia na tydzień oddział stał się bardzo popularną imprezownią dla nas. Kolega miał pępkowe. Więc do oddziału zaprosiliśmy prostytutki!

My pijemy, one tańczą na biurkach. Totalna zabawa, totalna rewelacja. Szczególnie popularne w pewnym momencie było wciąganie koksu. Bardzo szykowne było wciągać go wprost z kserokopiarki. W sumie kokaina to nie jest moja bajka, ale skoro wszyscy, to wszyscy! Niuchanie - to należało do dobrego tonu, a każdy chciał być w dobrym tonie. Mój Boże, zaraz się roztkliwię, to było bardzo piękne. Tego oddziału już nie ma... Tam, gdzie wciągało się kreski, jest dziś sklep ze zdrową żywnością. [śmiech]

Były zrzutki na imprezy? Po ile się zrzucaliście?

- Na piątkową imprezę zrzuta chodziła z reguły po tysiaku. Tak mniej więcej wychodziło. [śmiech]

Dość sporo pieniędzy.

- Tak, ale my wtedy nie szanowaliśmy pieniędzy. Rozrzucaliśmy je na lewo i prawo. Wydawało nam się, że tak już będzie zawsze, że ludzie będą ciągle chcieli od nas kredytów, jakichś rozwiązań inwestycyjnych, a my już zawsze będziemy na nich zarabiali kolosalne prowizje.

Byliśmy kompletnie oszalali od tego trybu życia. Dochodziło do zupełnie niesamowitych historii. Pewnego dnia, w weekend, tradycyjna impreza w oddziale. Lato, ciepło, drzwi na oścież. Część ludzi bawi się w środku, część na zewnątrz: jedni palą, inni piją, jeszcze inni rzygają. Nagle okazuje się, że w środku jest jakiś obcy facet. Kompletnie nawalony. Gość był przekonany, że otwarto nową knajpę: "Proszę pana, tu jest bank!". Czysty surrealizm.

Jednym słowem, było dobrze. Starłem to ze swojej pamięci, bo to było dawno i mówię ci, że bardzo się wstydzę tych postępków. [śmiech]

Mieliście też imprezy korporacyjne, motywacyjne?

- Nieeee. Bo kogo tu motywować? Zrozum, maszynka się kręci na niesamowitych obrotach, to nie musisz robić seansów z Kaszpirowskim, żeby ludzie pracowali, bo ludzie i tak pracują. Zarabiają kosmiczną kasę przy minimalnym wysiłku.

Pracownicy oddziału to oczywiście jest banda debili, ale bardzo cwanych debili. Żaden cwaniak nie nabierze się na motywowanie rodem z marketingu sieciowego. Tu jest pan aktor i pan aktor będzie mówił o lepszym świecie, bezpiecznej przyszłości, a pan z banku narysuje jakąś krzywą. A - przepraszam - kogo to k... obchodzi?

Tak więc były imprezy korporacyjne, ale polegały na tym, że wyjeżdżało się do jakiegoś drogiego hotelu w celu najeb... się. Żadnej filozofii. Szkoleń. Gadania o sprzedaży. Schlać się, zwąchać się i co tam jeszcze możesz sobie wyobrazić... a potem paść.

Wtedy nie trzeba było motywacji, teraz owszem.

A duże imprezy?

- Pamiętam, jak duży bank wynajął kiedyś molo w Sopocie. To była niezła impreza. Wodoloty zapieprzają, obok motorówki, wóda się leje, a smutni, zdegustowani wczasowicze stoją za płotem. Nie ma molo, bo bank się bawi.

Symboliczne - my tu, a oni tam, po drugiej stronie. Nasz inny świat! Świat sprzed kryzysu.

Coś z niego przetrwało?

- Wiesz, w szczątkowym wymiarze. To jest już niszowe. To znaczy ciągle da się tu dobrze zarobić, chociaż to już dotyczy niewielkiej grupy osób, bez porównania z tamtymi czasami, gdy zarobić mógł właściwie każdy.

Jak nas oszukują wielkie firmy Jak nas oszukują wielkie firmy Fot. Flickr.com/Kal:bln/CC BY-NC 2.0

Wina

Paweł Reszka: Bank, doradztwo finansowe kojarzą się z zaufaniem, prawda? Piękne biuro, marynarka, kawa i wierzę, że ten po drugiej stronie mnie nie okantuje.

Właściciel firmy doradztwa finansowego: - Ale usprawiedliwia pan klientów, prawda? Uważa pan, że oni są OK. Ale pan idzie do lekarza. Lekarz mówi: "Ma pan ciężką chorobę". Wierzy pan? Czy konsultuje z innym lekarzem? Nie pogoogluje pan troszkę? Nie pogada pan z rodziną?

Dlaczego każdy robi tak w sprawie zdrowia, a nikt w sprawie pieniędzy? Nie chcę usprawiedliwiać, ale... Ludzie powinni być odpowiedzialni za swoje pieniądze. To oni powinni wymuszać zmiany rynku. Dlaczego nikt nie pyta tych nieszczęsnych sprzedawców o inflację, dlaczego wszyscy patrzą na marynarkę, długopis i podpisują każdy kwit? A potem mają pretensje do całego świata?

Absolutna zgoda, tylko opisujemy rzeczywistość, prawda? Ludzie rzucili się w objęcia tych pięknie ubranych doradców finansowych, wierzyli, że to nie są sprzedawcy używanych samochodów.

- To prawda.

Bank miał coś wspólnego z Kościołem. Ufało się, że to jest jednak solidna instytucja.

- Tak, to jest prawda. Zaufanie zostało znacząco nadużyte. Dziś postrzeganie sektora finansowego jest diametralnie inne. Zgadzam się, że zaufanie zostało w gigantycznym stopniu zachwiane. Możemy wymieniać: kredyty we frankach, polisy, opcje walutowe i generalnie inwestowanie pieniędzy klienci odczuli na swoich własnych portfelach.

Dziś nawet prezesi dużych banków o tym mówią, o konieczności wykonania tytanicznej pracy, by odzyskać zaufanie.

Jest autorefleksja, ale czy ona na coś się przyda? W końcu ciągle jest parcie, żeby zarabiać, i to parcie będzie, bo przecież banki, instytucje finansowe są od tego, żeby zarabiać.

W Stanach FBI robi kilkaset spraw przypominających nasz Amber Gold. Ja twierdzę, że największa zmiana musi nastąpić po stronie klienta. On musi włożyć wysiłek umysłowy, żeby zmierzyć się z tym, jak inwestowane są jego pieniądze. Przestać ufać ludziom w marynarkach.

Jak nas oszukują wielkie firmy Jak nas oszukują wielkie firmy Fot. Flickr.com/play4smee/CC BY-NC 2.0

Kasa

Paweł Reszka: Jak inwestowały dzieci hossy?

Współwłaściciel firmy obracającej wielomilionowymi aktywami: - Agresywnie, bardzo ryzykownie. I każdy z nas - nie znam innych przypadków - się na tym przejechał.

Czyli ci, co zarobili na nieruchomościach, zainwestowali w giełdę i się przejechali. Ci, co zainwestowali w giełdę i zarobili, wrzucili wszystko w nieruchomości i ponieśli straty.

Ja na przykład mam wiele nieruchomości nabytych za kredyty frankowe... Inwestowałem ryzykownie, dziś bym tak nie robił, ale nie przekraczałem granicy rozsądku. Nie każdy może to o sobie powiedzieć.

Ma pan nieruchomości i co?

- Wynajmuję, zajmuję się, inkasuję, spłacam, naprawiam. Nie jestem zachwycony, ale walczę. Ciężkie, stresujące, ale nie mam zamiaru narzekać. Uważam, że to bardzo dobrze, że straciliśmy - to nas wiele nauczyło, otrzeźwiło nas.

W końcu ważne jest, by podejmować takie decyzje, które sprawią, że w końcu będziesz na plusie. A to, że po drodze ileś razy się pomylisz? No, tak to już jest. Ale wtedy byliśmy zbyt skłonni do ryzyka, za bardzo wierzyliśmy w siebie, chcieliśmy za dużo i za szybko. Przesadzaliśmy.

Jakiś przykład?

- Doradca finansowy bierze kredyt hipoteczny we frankach. Kupuje mieszkanie na rynku pierwotnym, sprzedaje je natychmiast. Deweloper ma pieniądze od niego, a on ma pieniądze z kredytu hipotecznego.

To kryminał. Da się to przeprowadzić?

- Tak, zdecydowanie kryminał. Teraz się nie da, ale kiedyś, przed kryzysem takie numery przechodziły, przy dobrym pożonglowaniu papierami. Wiem, bo znam konkretnych ludzi. Facet ma więc pieniądze, które inwestuje w giełdę, bo przecież ?rośnie do nieba?. Ale niestety jest koniec 2008 roku, przychodzi kryzys.

Giełda spada - gość traci pieniądze, frank leci na mordę - więc kredyt, którego nie ma z czego spłacać, gwałtownie się powiększa. To tylko kwestia czasu, gdy bank dowiaduje się, że nie ma mieszkania, które jest zabezpieczeniem kredytu hipotecznego.

A więc zostało dokonane oszustwo i do drzwi puka prokurator. Facet chciał szybkiego strzału, wierzył w giełdę, a dostał strzała z każdej możliwej strony. Tak również kończyły dzieci hossy.

A 2008 rok, sam kryzys? Jak pan to zapamiętał?

- Ja byłem już wtedy znacznie wyżej w hierarchii, słyszałem więcej niż zwykły doradca. Pewnego ranka dowiedziałem się, że kwotowania międzybankowe zostały zahamowane.

Co to znaczy?

- Banki pożyczają sobie pieniądze, non stop. Ile sobie za to płacą prowizji, regulują tzw. kursy międzybankowe. Tego dnia gdyby pan chciał pożyczyć milion złotych i oddać dwa miliony, to nie mógłby pan tego zrobić. Bo nikt nikomu nic nie pożyczał.

Jeśli prezes banku A. patrzy na prezesa banku B. i myśli: "Czy on nie jest oszustem? Czy ja mu mogę wierzyć?", to sprawa jest bardzo poważna.

Jeśli my sami siebie mamy za złodziei, to oznacza, że system się zachwiał. Mamy wymagać od klientów, żeby powierzali nam oszczędności, żeby pozwalali nam je lokować, inwestować, skoro sami myślimy o sobie jak najgorzej i nie ufamy sobie za grosz?

Co to znaczyło dla was?

- Dla nas otworzyło to zupełnie nowy rozdział życia. Skończyły się pasja, zabawa, hobby. Okazało się, że nasz optymizm był przesadzony, że nie zawsze będzie rosło do nieba. Przyszła twarda rzeczywistość. Trzeba było się z nią zmierzyć. Zrozumieliśmy, że rynek, który zawsze był z nami, może być przeciwko nam.

"Przyszła twarda rzeczywistość. Trzeba było się z nią zmierzyć". To znaczy, że...?

- Banki musiały zarabiać. Od tego w końcu są. Zaczęły się więc plany, łupanie, bicie po głowach, maile motywujące i ten cały syf. Bo mobbing to nie jest to, że ktoś kogoś opierdoli albo złapie za dupę. Mobbing to jest systematyczne niszczenie człowieka, zmuszanie go do tego, żeby robił coś, czego nie ma ochoty robić.

Czyli?

- Jeśli ktoś przychodzi do biura i krzyczy: "Zapierdalamy!" albo "K..., dorzucać do pieca", to może być albo fajne, albo wesołe, albo motywujące, jeśli wierzysz w to, co robisz. Ale może być złe, ponure i przygnębiające, jeśli nie wierzysz w to, co robisz.

Jeśli "zapierdalamy" oznacza dla ciebie: "W tym tygodniu będę musiał ze zdwojoną energią sprzedawać ludziom ten cały oszukańczy syf".

Programy inwestycyjne, polisolokaty. Przecież te złodziejskie polisolokaty to jest produkt pokryzysowy.

System jest winny, a dzieci hossy są bez winy?

- No nie. Wiele dzieci hossy awansowało i to one rozsyłały te "maile motywacyjne" z wyższego szczebla. To jeden aspekt winy.

Po drugie, dzieci hossy były przyzwyczajone do tego, że żyją sobie dobrze, wygodnie, że dużo wydają. Bardzo im się to podobało i nie widziały powodu, by coś w życiu zmieniać.

A po trzecie, dzieci hossy źle zainwestowały pieniądze i musiały sobie to wszystko odbić. Dlatego dzieci hossy musiały zacząć grać według nowych reguł i zdecydowanie nie są one bez winy. Reguły się zmieniły, a wraz z regułami zmieniło się wszystko.

I jak zaczęło wyglądać?

- Kiedyś byliśmy entuzjastami, myliliśmy się, źle ocenialiśmy i konsekwencje naszych błędów ponosili klienci. To teraz zaczęliśmy być cynikami. Sprzedawaliśmy wszystko z chęci zysku. Przestaliśmy mieć hamulce. Zaczęło nam zależeć na kasie, by utrzymać dotychczasowy poziom życia, by spłacać swoje kredyty i zobowiązania.

Nie ma żadnego usprawiedliwienia, bo poszliśmy w klasyczne ściemy - sprzedawanie produktów 15-letnich jako trzyletnie. Pokazywanie dobrych stron, ukrywanie ryzyka, "zapominanie o tym, że są jakieś opłaty likwidacyjne".

Cała gama trików, o których pan wie.

Ale wtedy byliście doświadczeni i wiedzieliście przynajmniej, co sprzedajecie?

- Ależ nie. Zdziwi się pan, ale wychodziło na to, że nikt nie wiedział, co my właściwie sprzedajemy.

Słucham?

-  Przez moje ręce trzy razy przechodził mail od sprzedawcy do "góry" z prostym pytaniem: "Proszę mi wytłumaczyć, co jest w takim a takim produkcie strukturyzowanym. Ja tego nie rozumiem, a klient mnie pyta".

W końcu odpowiedź: "Proszę zająć się sprzedażą, a nie pytaniami". A odpowiadał facet, który tworzył ten produkt. Znam go i on też nie rozumiał, co tam jest w środku. Wziął coś z rynku, przepakował i nie bardzo go obchodziło, co dalej. Kto się będzie interesował?

A zainteresował się?

- No, to trzeba go sparterować i spuścić. Zresztą różnie bywało. Niektórzy "z nas" poszli w zwyczajne, proste oszustwa.

Czyli?

- Oj, różnie. Na przykład kupowali polisolokaty na ludzi z cmentarza.

Jak?!

- 10-letnia polisolokata ze składką miesięczną 100 tysięcy. Sprzedaje pan ją jako pośrednik fikcyjnej osobie - w żargonie bierze pan jego dane z nagrobka. Sam na poczcie opłaca pan pierwszą składkę, czyli 100 tysięcy. Towarzystwo ubezpieczeniowe wierzy, że ktoś kupił ich bardzo drogi produkt. W nagrodę płaci panu, czyli pośrednikowi, prowizję w wysokości rocznej składki.

Ile?

- Tak, tak, 1 milion 200 tysięcy złotych. Pan ma już kasę, żeby "sprzedać" kilka kolejnych polis i dostać prowizję. Potem musi pan tylko zniknąć z tymi prowizjami. Bo przecież jak przestanie pan opłacać miesięczne składki, to sprawa się wyda.

Teraz towarzystwa ubezpieczeniowe już się zorientowały, ale jeszcze jakiś czas temu to przechodziło. Największy przekręt "cmentarny", o którym wiem, wyniósł 9 milionów złotych.

Autorzy przekrętu? Dzieci hossy, które nie wyhamowały w porę. Powinienem powiedzieć: wynaturzone dzieci hossy.

A inni?

- Inni zaczęli wymiękać, wielu z nas. Zdawaliśmy sobie sprawę, że oszukujemy ludzi. Trudno było patrzeć im w oczy. Trudno było spojrzeć w lustro.

I?

- Wystarczyło pójść do psychologa i pokazać trzy maile "motywacyjne" z pracy. Natychmiast dostawało się zwolnienie. Nie było nawet dyskusji. Psycholog czytał i rozumiał, co tam w biurze się dzieje, jaki tam jest kocioł.

A jak się już było na zwolnieniu?

- Robiło się jeszcze gorzej. Dopóki siedzisz w kurniku, dopóki jesteś w tym rozgardiaszu, jakoś to idzie. Gdy znajdziesz się poza tym wszystkim, to zaczynasz analizować, zadawać sobie pytania: "Jak mogłem to zrobić? Jak mogłem pójść tak daleko? Jak mogli mnie tak złamać?"

Nie było już pasji, tylko wyrzuty sumienia. Wielu odeszło z branży, niektórzy poszukali w finansach swojej działki jak ja, niektórzy ciągle robią to, co robią, z narastającym obrzydzeniem. Nie ma już dzieci hossy.

On patrzy na swój drogi zegarek, symbol przynależności do tamtego świata. - Musimy już kończyć - mówi. Jasne, rozumiem, bardzo dziękuję.

 

,Fot. Materiały prasowe

 

Cytowane fragmenty pochodzą z książki Pawła Reszki "Chciwość. Jak nas oszukują wielkie firmy" wydawnictwa Czerwone i Czarne.

Więcej o: