"Greckiego chaosu nie udało się ani oswoić, ani polubić" [PIĘĆ HISTORII EMIGRANTÓW]

Wyjechali i nie wrócili - w różnym czasie, z różnych powodów i w różnych momentach swojego życia zdecydowali o przeprowadzce z Polski za granicę. Mieszkają w czternastu krajach na pięciu różnych kontynentach. Nie wszyscy chcą nazywać siebie emigrantami, niektórzy usiłują żyć na dwa domy, jeszcze inni zmieniają swoje zagraniczne miejsca zamieszkania na kolejne.
Kinga Puerto Grzeszczuk w Kolumbii Kinga Puerto Grzeszczuk w Kolumbii Kinga Puerto Grzeszczuk w Kolumbii. Fot. Archiwum prywatne

"Gdzieś w pół drogi między byciem turystą a tubylcem" [PIĘĆ HISTORII EMIGRANTÓW]

Wyjechali i nie wrócili - w różnym czasie, z różnych powodów i w różnych momentach swojego życia zdecydowali o przeprowadzce z Polski za granicę. Mieszkają w czternastu krajach na pięciu różnych kontynentach. Nie wszyscy chcą nazywać siebie emigrantami, niektórzy usiłują żyć na dwa domy, jeszcze inni zmieniają swoje zagraniczne miejsca zamieszkania na kolejne.

Cytowane fragmenty rozmów przeprowadzonych przez Malwinę Wrotniak to niewielki wycinek fascynujących opowieści Polaków rozrzuconych po całym świecie, a zebranych w napisaną przez nią książkę "Tam mieszkam. Życie Polaków za granicą".

To rozmowy o korzystaniu z ryzykownych zawodowych okazji, sile politycznych represji, porzucaniu przeszłości dla nowej miłości, poświęcaniu własnej kariery w imię planów partnera, realizacji marzeń z dzieciństwa, podróżach, z których się już nie wraca.

To kilkanaście różnych gospodarek, społeczeństw, rynków pracy, o wiele więcej stereotypów, obyczajów, porad, ostrzeżeń, blasków i cieni życia w innych krajach. I kusząca sposobność, żeby przekonać się, jak jest gdzie indziej.

.Agnieszka i Jan P. Lewtakowie z synkiem w RPA. Fot. Archiwum rodzinne

"Nie uwierzyłam stereotypom"

Gdzie? Republika Południowej Afryki, Bloemfontein

Kto? Agnieszka i Jan P. Lewtakowie

Od kiedy? Od 2012 roku

Ona - dziewczyna po socjologii i medioznawstwie, z przeszłością w warszawskiej korporacji, on - młody doktor chemii, który zamarzył o pracy w zagranicznych laboratoriach. Janek to naukowiec z pokolenia przekonanego, że najlepszym zostaje się tylko poza własną strefą komfortu, co oznacza zbieranie doświadczeń w obcym sobie środowisku, nawet jeśli kosztem są przenosiny w nowe miejsce. W imię tej zasady ma za sobą dwie emigracje - pierwszą ze swojej rodzinnej niewielkiej miejscowości do Warszawy, drugą - już po opanowaniu stołecznych reguł gry i po tamtejszych sukcesach - na południe Afryki.

Malwina Wrotniak: Wyjeżdżaliście do kraju, który nazywano światową stolicą przestępczości. Napisaliście sobie już na starcie własny dekalog bezpieczeństwa?

Agnieszka Lewtak: - Nie do końca dawałam wiarę tym wszystkim pokutującym w Polsce okrutnym stereotypom o RPA, no bo, myślałam, to przecież jest niemożliwe, żeby w tym kraju nie dało się normalnie funkcjonować, przecież tam też żyją rodziny, kobiety, dzieci... Musi się więc dać, prawda? Nie przyjęliśmy z góry żadnych sztywnych zasad bezpieczeństwa.

Woleliśmy sami, już po przyjeździe, rozeznać się w sytuacji, porozmawiać z ludźmi i wtedy postanowić. Przez bardzo, bardzo długi czas nie odczuwaliśmy żadnych ograniczeń. Owszem, czuliśmy się nieco nieswojo, spacerując wieczorem, ale głównie dlatego, że nigdy nie spotkaliśmy żywej duszy. Ludzie tutaj nie robią pewnych rzeczy, bo po prostu tak się utarło, ale nie zawsze ma to racjonalne podłoże.

Jednak kiedy z  naszego podwórka zginęło jeden po drugim kilka rowerów męża, poczuliśmy, że coś może być na rzeczy, i spojrzeliśmy na otoczenie nieco mniej optymistycznie. Z pewnością wszędzie znajdą się złodzieje. To, co mnie smuci i wzbudza poważne obawy, to bezwzględny charakter takich zachowań. Tutaj przestępcy nie tylko kradną, ale też przy tym nie zwracają uwagi na ludzkie życie; jeśli więc w trakcie grabieży zdarzy się, że trzeba odebrać napadniętemu życie lub go trwale okaleczyć, nie wahają się ani chwili. Życie ludzkie ma dla nich nikłe znaczenie. (...)

Przywieźliście jednak do Afryki swoje europejskie przyzwyczajenia. Gdzie ustawiliście granicę pomiędzy wygodą a bezpieczeństwem?

Jan Lewtak: - Przede wszystkim dom, w którym żyjemy, jest otoczony wysokim płotem zakończonym ostrymi prętami, a w oknach są stalowe kraty. Jeśli ktoś nie chce lub nie potrafi tego zaakceptować, nie powinien przyjeżdżać do RPA. Dom jest również objęty całodobową ochroną; jeśli włączy się alarm, przyjeżdżają uzbrojeni strażnicy.

Na początku trudno było nam to zaakceptować, ale aż dziw bierze, jak szybko się przyzwyczailiśmy, i teraz zwyczajnie nie zwracamy na to uwagi, a już na pewno nie narzekamy.

Takie zabezpieczenie mienia wystarcza?

Jan: - Nasz samochód próbowano ukraść trzy razy, choć nigdy nie został ukradziony dzięki często tu stosowanej blokadzie skrzyni biegów. Trzeba było naprawiać zamki w drzwiach i stacyjkę. Popularnym zabezpieczeniem aut jest też specjalny przewód odcinający dopływ paliwa. Jeśli się o nim nie wie, to nawet po uruchomieniu silnika samochód się zatrzymuje z braku paliwa. Niestety zabezpieczenia nie zawsze odstraszają złodziei, którzy są tutaj wyjątkowo bezczelni.

(...) W RPA trzeba też posiadać ubezpieczenie. Kiedy kupiliśmy sobie wyczekiwany tablet, nie ubezpieczyliśmy go - nie przyszło nam to po prostu do głowy. Tablet został nam skradziony po miesiącu i zostaliśmy z niczym.

Ograniczenia dotyczą też stylu życia?

Jan: - Tak. Na przykład nie chodzi się tu na spacer do centrum miasta. Mimo że złamaliśmy tę regułę kilkakrotnie, to jednak faktycznie nie jest to nasz cel przechadzkowy. Nie ma tam kawiarenek, fontann czy bulwarów, gdzie można odetchnąć świeżym powietrzem. W Johannesburgu, który odwiedzamy co jakiś czas, jest sporo parków, gdzie można pójść na piknik czy po prostu odpocząć od zgiełku miasta. Jednak również tam nie wychodzi się do centrum.

Malwina Wrotniak Fot. Materiały prasowe wydawnictwa

Cytowane fragmenty pochodzą z książki Malwiny Wrotniak "Tam mieszkam. Polacy za granicą" wydawnictwa Marginesy.

Ebook jest dostępny w Publio.pl

Mariusz Boguszewski w Hongkongu Mariusz Boguszewski w Hongkongu Mariusz Boguszewski w Hongkongu. Fot. Archiwum prywatne

Dla młodych, dynamicznych i ZDROWYCH

Gdzie? Hongkong

Kto? Mariusz Boguszewski

Od kiedy? Od 2011 roku

Jeśli Azja może kupić sobą Europejczyka, jedną z jej "ofiar" jest właśnie Mariusz. Autentycznie zafascynowany Dalekim Wschodem autor naukowych publikacji i uczestniczący praktyk biznesu z branży konsultingowej. Wskutek tego osobnik wiecznie w pracy, w biegu, w niedoczasie.

Jak sam mawia o Hongkongu - to miejsce dla najbardziej pracowitych i dynamicznych młodych, zdrowych ludzi. Miejsce nie na zawsze, raczej na ważną z punktu widzenia kariery chwilę. Tutejsza adrenalina i zawrotne tempo życia, które dla jednych byłyby katorgą, dla innych w końcu stają się uzależnieniem. Hongkoński tryb życia uwodzi niepostrzeżenie. - Nie ukrywam, że Hongkong mnie oczarował - wspomina początki mój rozmówca.

Malwina Wrotniak: Kilka lat temu przekonywałeś mnie, że poza nieruchomościami i na przykład cenami prądu koszty życia w Hongkongu nie są znacznie wyższe niż w Warszawie. Podtrzymujesz to?

Mariusz Boguszewski: - Tak, podtrzymuję. Z tym zastrzeżeniem, o którym - jak pamiętam - również wtedy wspominałem, że rozpiętość cen jest znacznie większa, określone towary są sporo droższe, jak na przykład mięso, wędliny i nabiał, a niektóre znacznie tańsze, jak owoce morza czy też lokalne warzywa i owoce.

Wysokie ceny nieruchomości wymuszają często wyższe ceny usług, ale nie mamy na szczęście ograniczeń w postaci przepisów Unii Europejskiej regulujących każdą sferę działalności człowieka, w tym szerokość drzwi do salonu fryzjerskiego, więc jest ciasno, ale zawsze można znaleźć coś dla siebie, czyli na przykład szewca siadającego na stołeczku na chodniku pod salonem Rolls-Royce'a i oferującego podklejenie butów za cenę niższą niż w Europie.

O Hongkongu mówią, że jest miejscem na chwilę, najwyżej kilka lat, na czas rozwoju kariery.

- Powód jest dość prozaiczny: zdecydowana większość obcokrajowców pojawiających się w Hongkongu przyjeżdża na krótkotrwałe kontrakty, dwu-, trzy-, czasem pięcioletnie. Zwłaszcza w sektorze finansowym rzeczywiście jest to czas na rozwój kariery, ale tempo pracy i tak zwanego wyścigu szczurów jest tak duże, że nie da się wytrzymać długo.

Mówię tu o korporacjach, ale jest oczywiście wiele innych sfer, w których pracują obcokrajowcy, i ci często utrzymują się dłużej. To na przykład prowadzący własny biznes, nauczyciele, naukowcy - Hongkong jest po Singapurze najprężniejszym ośrodkiem akademickim w Azji.

Jak myślisz, kiedy spakujesz swoje walizki, żeby wyjechać? Na jakich warunkach mógłbyś to zrobić?

- Oczywiście nigdy nie mówię "nie", jeśli pojawia się jakaś nowa szansa. Poza tym trzeba pamiętać, że decyzja o tym, gdzie mieszkam i co robię, jest wypadkową moich chęci i możliwości, jakie dane miejsce oferuje. Niemniej jednak, gdy dokonuję wolnego wyboru, Hongkong jest tym miejscem, które w moich decyzjach zajmuje uprzywilejowaną pozycję, przynajmniej na chwilę obecną.

Malwina Wrotniak Fot. Materiały prasowe wydawnictwa

Cytowane fragmenty pochodzą z książki Malwiny Wrotniak "Tam mieszkam. Polacy za granicą" wydawnictwa Marginesy.

Ebook jest dostępny w Publio.pl

Barbara Dalecka-Constantinidi w Grecji Barbara Dalecka-Constantinidi w Grecji Barbara Dalecka-Constantinidi w Grecji. Fot. Archiwum prywatne

Odkrywanie talentów

Gdzie? Grecja, Ateny

Kto? Barbara Dalecka-Constantinidi

Od kiedy? Od 2007 roku

Barbara - absolwentka filologii nowogreckiej obeznana z historią tego narodu, tłumaczka i pilot wycieczek. Polka sprawiająca wrażenie, jakby znała Greków lepiej, niż znają siebie oni sami. Z jednej strony jest przekonana o słuszności pozostania w Grecji na dobre i na złe. Objaśnia, że oboje z mężem wybrali ten kraj świadomie i nie po to, żeby emigrować stąd gdzieś dalej, bo emigracja nie jest odpowiedzią na najsurowszy nawet ekonomiczny kryzys. Uważają, że grecki klimat, kultura i krajobrazy nastawiają pozytywnie do życia.

Malwina Wrotniak: Jakie okoliczności sprawiły, że postanowiłaś osiąść w Grecji na stałe?

Barbara Dalecka-Constantinidi: - Ten pomysł narodził się kilka miesięcy przed przeprowadzką, kiedy Grecy sprzedali swoje udziały w firmie, w której pracowałam. Poza tym niespodziewanie odnowiłam kontakt z dawnym przyjacielem.

Wtedy przyjęłam ofertę pracy jako rezydentka biura podróży na letni sezon turystyczny. To dało mi okazję i czas, żeby się zorientować, co i jak mogłabym tu robić na stałe.

Dziś jesteś żoną Greka, prowadzisz polsko-grecki dom. Jakich dostosowań wymagało od ciebie zadomowienie się w tym kraju?

- Myślę, że miałam ułatwione zadanie, bo wszystko przychodziło stopniowo. Dzięki podróżom i studiom miałam czas, żeby się oswajać. Według greckiej mitologii z Chaosu wyłoniła się bogini, która złożyła jajo, a z niego wysypały się gwiazdy i planety - w tym Ziemia. Ale mnie chaosu nie udało się ani oswoić, ani polubić. A w greckich realiach jest on stale obecny.

Moją cierpliwość przerastają też tutejszy brak organizacji i biurokracja. Za to nauczyłam się lepiej wykorzystywać czas wolny i rozwijać swoje pasje. Odkryłam w sobie talent ogrodniczy i kulinarny, co jak mi się wydaje, przychodzi tutaj każdemu z łatwością.

Klimat jest łagodny, a na terenie Attyki lato trwa od maja czasem nawet do pierwszych dni października, więc łatwo hoduje się lilie drzewiaste i inne rośliny - żadnego wykopywania cebulek na zimę. Moje róże potrafią kwitnąć nawet w grudniu. A bogactwo greckiej kuchni jest po prostu oszałamiające. (...)

Trwały, ale trudny związek - mówisz o swoim pobycie w tym kraju. Co okazało się w praktyce największym wyzwaniem?

- Największe wyzwanie to codzienne życie [śmiech]. Grecja jest fantastycznym miejscem na wakacje. Różnorodna i bogata baza turystyczna, urzekająca przyroda, gościnni i uśmiechnięci ludzie, wspaniała kuchnia oraz wymarzony klimat. Ale tak na co dzień metropolia Ateny-Pireus prezentuje się już mniej majestatycznie.

Upalne dni w biurze lub w korkach nie są równie urzekające jak te na plaży. Wszechobecna biurokracja i niezorganizowanie są męczące oraz czasochłonne. A najbardziej frustrujące jest dla mnie, że dostrzegam potencjał Grecji, Greków czy metropolii, w której mieszkam, i widzę, jak mało z tego potencjału jest wykorzystywane. Dużo się o tym mówi, na przykład o wykreowaniu Aten jako kierunku całorocznej turystyki - by zrobić z miasta taki weekendowy city break. Świetny pomysł, tylko nadal nic się nie zmieniło. Cały projekt jest wciąż w fazie planowania...

Malwina Wrotniak Fot. Materiały prasowe wydawnictwa

Cytowane fragmenty pochodzą z książki Malwiny Wrotniak "Tam mieszkam. Polacy za granicą" wydawnictwa Marginesy.

Ebook jest dostępny w Publio.pl

Kinga Puerto Grzeszczuk w Kolumbii Kinga Puerto Grzeszczuk w Kolumbii Kinga Puerto Grzeszczuk w Kolumbii. Fot. Archiwum prywatne

Jak się mówi o Kolumbii to tylko źle

Gdzie? Kolumbia, Bogota

Kto? Kinga Puerto Grzeszczuk

Od kiedy? Od 2011

Ilu absolwentów ekonomii pracujących w  sektorze finansów w którymś z europejskich krajów w przyszłości będzie współprowadzić firmę turystyczną w Kolumbii? Z powodu małego prawdopodobieństwa nie mogła się tego spodziewać również Kinga Grzeszczuk, dopóki nie poznała swojego przyszłego męża, Kolumbijczyka.

Rozpoczęta w Hiszpanii wspólna historia toczyć się miała dalej w ojczyźnie jednego z tych dwojga. Postawili na karierę naukową Gustava, co dla Kingi oznaczało ni mniej, ni więcej, tylko start od nowa po drugiej stronie Atlantyku.

Przyjaźń z poznaną w Bogocie Polką przerodziła się we wspólny biznes. Biznes, który w warstwie operacyjnej sprowadza się do szukania kompromisów pomiędzy niecierpiącymi zwłoki oczekiwaniami europejskich turystów i nieznoszącym pośpiechu kolumbijskim stylem życia i pracy.

Malwina Wrotniak: Sugestii i ostrzeżeń podawanych przez media - że przemyt narkotyków, że konflikty zbrojne, że porwania - nie sposób pominąć. Z którymi z tych zagrożeń najsłabiej radzą sobie dziś kolumbijskie władze?

- Rzeczywiście, media zagraniczne są mocno monotematyczne. O Kolumbii albo się nie mówi, albo mówi się źle. Oczywiście nie zaprzeczam temu, że tutejsze standardy bezpieczeństwa są różne od tych europejskich, chcę tylko zaznaczyć, że nie różnią się wcale od tych panujących w pozostałych krajach Ameryki Łacińskiej.

Konflikt zbrojny pomiędzy wojskiem a partyzantką w Kolumbii faktycznie trwa, ale bardzo rzadko dotyka on odwiedzających kraj turystów. Należy również pamiętać, że od kilku lat trwają intensywne negocjacje pokojowe pomiędzy kolumbijskimi władzami a partyzantami FARC i ustalane są warunki złożenia broni przez tych drugich, co daje nadzieję na niedługie zakończenie tego wieloletniego konfliktu.

Jakie środki ostrożności zalecasz dziś znajomym wybierającym się do Kolumbii?

- Aby podróż do Kolumbii była udana i  przede wszystkim bezpieczna, należy się stosować do powtarzanej jak mantra kolumbijskiej przestrogi, którą zacytowałam wcześniej: no hay que dar papaya. Jeżeli nie chcemy być ofiarami kradzieży czy rabunku, kosztowny aparat fotograficzny i najnowszy model telefonu komórkowego lepiej jest schować do plecaka. Nie polecam również łapania taksówki na mieście, znacznie rozsądniej jest poprosić o jej zamówienie w recepcji hotelu lub restauracji.

Przed wyjazdem należy również sprawdzić, czy region Kolumbii, który chcemy odwiedzić, jest bezpieczny dla turystów i czy nie są to tereny objęte konfliktem. Dodałabym jeszcze, że jeżeli zdecydujemy się na zwiedzanie kraju na własną rękę, bez pomocy lokalnego biura podroży, to koniecznością jest znajomość języka hiszpańskiego, ponieważ Kolumbijczycy właściwie nie mówią po angielsku.

Jeden z mieszkających w Kolumbii Polaków powiedział kiedyś, że za wiele rzeczy ten kraj kocha, ale życie w miejscu, gdzie tak często trzeba myśleć o własnym bezpieczeństwie, zwyczajnie nie jest zbyt wygodne. Podpisałabyś się pod tymi słowami?

- Nie ma co porównywać życia w  nieprzewidywalnej Kolumbii z życiem w takich krajach jak Norwegia czy Kanada. Nikogo też nie zamierzam przekonywać do emigracji i nie będę mówiła, że Kolumbia jest rajem.

Na pewno trzeba się nauczyć tutaj żyć. Jeżeli podejmie się decyzję o przeprowadzce, to mimo ograniczeń trzeba się starać żyć jak najbardziej swobodnie, w przeciwnym razie można wpaść w pułapkę strachu. A życie w stałym lęku nie ma sensu - ani w Kolumbii, ani nigdzie indziej.

Malwina Wrotniak Fot. Materiały prasowe wydawnictwa

Cytowane fragmenty pochodzą z książki Malwiny Wrotniak "Tam mieszkam. Polacy za granicą" wydawnictwa Marginesy.

Ebook jest dostępny w Publio.pl

Aneta i Andrzej Borysławscy w Katarze Aneta i Andrzej Borysławscy w Katarze Aneta i Andrzej Borysławscy w Katarze. Fot. Archiwum prywatne

Bańka luksusu

Gdzie? Katar, Doha

Kto? Aneta Stefanowicz-Borysławska i Andrzej Borysławski

Od kiedy? Od 2013 roku

Być na katarskim ślubie albo w katarskim domu na tak zwanej henna party to dla obcokrajowca poważne i rzadkie wyróżnienie. Zapracowała na nie Aneta - mieszkanka Dohy, a zawodowo jedyna Polka pracująca w największym banku Kataru.

Ta, która jeszcze parę lat wcześniej emigracji w ogóle nie miała w planach. Ta, która już po przenosinach za granicę odliczała dni do powrotu nad Wisłę.

Andrzej pojawił się w Katarze wcześniej, jak zdradza - właściwie w wyniku zimnej matematycznej kalkulacji. Chociaż śmieją się, że do Dohy sprowadził ich Excel, teraz próbują głęboko chłonąć doznania w miejscu, w którym przyszło im żyć. Wykształceni i obyci ze światem, są częścią Polonii, o której sami mówią "wyjątkowa", bo tworzące ją osoby nie stanowią dla siebie konkurencji, nie boją się pomagać innym, doceniają i szanują miejsce, w którym są. Ewenement? Nie pierwszy i nie ostatni przecież w tym kraju.

Malwina Wrotniak: Dlaczego tu jesteście? Dlaczego Katarczycy tak bardzo potrzebują obcokrajowców?

Aneta Stefanowicz-Borysławska: - Pracowników umysłowych potrzebują dlatego, że albo nie mają wystarczająco wielu kompetentnych osób, albo nie mają wystarczająco wielu ludzi w ogóle. W tym regionie Katar jest ewenementem - według ostatnich statystyk żyje tu około dwóch i pół miliona mieszkańców, z czego rodowitych Katarczyków jest zaledwie trzysta-trzysta pięćdziesiąt tysięcy. Są więc mniejszością w swoim własnym kraju, nie będąc w stanie - nawet czysto matematycznie - zrealizować swojej ambitnej wizji państwa. Ekspaci są dla nich koniecznością.

Andrzej Borysławski: - Koniecznością, ale też źródłem dochodów. Ta dwuipółmilionowa społeczność korzysta przecież z tutejszych sklepów, kupuje tu samochody, odwiedza restauracje, wynajmuje mieszkania i tak dalej. W Katarze potrzeba też osób, które wykonują zupełnie podstawowe prace (głównie fizyczne) - takie, których Katarczyk nigdy nie wykonywał, bo byłoby to poniżej jego godności.

Tutejsze nierówności społeczne, ale też inna mentalność, system pracy, wreszcie inszallah nie grożą zbyt szybkim przesytem? Spodziewacie się, że opinia o pięciu latach, po których trzeba odpocząć od arabskiej kultury, może być prawdą?

Andrzej: - Wiele udogodnień w Katarze pozwala łatwiej żyć, ale po jakimś czasie na pewno pojawia się przesyt tą odmienną kulturą i tęsknota za europejską "normalnością", swobodą, za demokracją, zielenią, lasem, górami, przyrodą i spacerami po mieście.

Pięć lat to w skali naszego życia długi czas, w którym wiele się zmienia, co także daje do myślenia.

Aneta: - Człowiek zdaje sobie też chyba sprawę, że żyje tu w trochę nierealnym świecie dobrobytu i luksusu stworzonego na potrzeby głównie rodowitych Katarczyków, a prawdziwe życie toczy się gdzieś obok - i ono nie czeka na nas.

Być może to prawdziwe życie, jakim żyliśmy wcześniej, trochę przegapiamy.

Andrzej: - Jesteśmy świadomi, że zainwestowaliśmy w ten kraj już trzy i pół roku swojego życia. Stworzyliśmy sobie tutaj dom, wspaniałe przyjaźnie i zebraliśmy niezwykłe doświadczenia. Ale był to też czas, którego nikt nam nie wróci. I dlatego staramy się, żeby był jak najlepiej wykorzystany. A Katar daje takie możliwości. Czy i kiedy zapragniemy wrócić na dobre do normalnego, europejskiego lub polskiego świata? Czas pokaże...

Malwina Wrotniak Fot. Materiały prasowe wydawnictwa

Cytowane fragmenty pochodzą z książki Malwiny Wrotniak "Tam mieszkam. Polacy za granicą" wydawnictwa Marginesy.

Ebook jest dostępny w Publio.pl

Więcej o: