Po wakacjach studenci rozpoczynają wyścig, w którym do wygrania jest wynajem taniego mieszkania. Jednak najemcy szybko się orientują, że trudno znaleźć ofertę, która spełni minimum oczekiwań. Dlaczego? Niska cena może wiązać się z niedogodnościami nie tyle związanymi z niskim standardem mieszkania, ile... niewygodnym właścicielem.
Oto siedem opowieści z życia młodego poszukiwacza mieszkania (prawie) idealnego, którzy trafili na niecodziennych wynajmujących.
graf: Marta Kondrusik
Na pierwszym roku studiów wynajmowałam kawalerkę z koleżanką. Mieszkanie znalazłyśmy w jeden weekend. Mieszkanie niewielkie, ale cena była naprawdę niewysoka. Na naszą kieszeń. I miły właściciel. Nie było wad. Do czasu. Sytuacja zaczęła być napięta po około 2 miesiącach od przeprowadzki. Bardzo źle poczułam się na zajęciach i postanowiłam wrócić do domu. Wkładam klucz w zamek i nic się nie dzieje. Jakby ktoś włożył klucz od środka. Myślę sobie - co o tak wczesnej porze robi w mieszkaniu moja współlokatorka? Otwieram drzwi, a tam mój sąsiad! Montuje telewizor. Byłam w lekkim szoku. Zaczęłam krzyczeć, co on tam robi, kto go wpuścił...
Sympatyczny starszy pan mieszkający przez ścianę okazał się ojcem właściciela mieszkania. Miał swoje klucze do niego i czasem do nas zaglądał! Pod naszą nieobecność! Tym razem stwierdził, że nie mamy telewizora, więc nie wiemy, co się dzieje na świecie i postanowił nam oddać jeden ze swoich telewizorów. Miał ich kilka, po jednym w każdym pokoju - skąd wiem? Ściany w bloku były cienkie, odbiorniki zawsze głośno grały. Wszystkie w tym samym czasie.
Ale to nie koniec moich przygód z sąsiadami-rodzicami właściciela. Ściany były cienkie, więc my słyszałyśmy, kiedy oni oglądają telewizję, a nawet kiedy zagotowała się woda w czajniku i gwizdek dawał o tym znać. Oni słyszeli naszą, nawet cicho plumkającą, muzykę. Kiedy im to przeszkadzało, walili kijami od szczotek w ścianę.
Jak się później okazało, nasza kawalerka była wcześniej częścią tamtego mieszkania! Właściciel wydzielił je i bardzo tanio wynajmował. Wyprowadziłyśmy się stamtąd po pół roku.
Czego się nauczyłam? Zawsze sprawdzaj, kto mieszka po sąsiedzku. Możesz zadzwonić dzwonkiem, przedstawić się, wybadać. Albo wprost zapytać właściciela mieszkania. Nasz niczego nie ukrywał, ale też nie chwalił się rodzicami za ścianą czy sprytnym wydzieleniem drugiego lokum. Zapytany wprost, był zdziwiony, że "zapomniał" o tym wspomnieć. Ponadto, szczególnie w przypadku mieszkań w starych kamienicach, blokach, w których z klatki rozchodzą się jeszcze oddzielnie zamykane korytarzyki do kolejnych mieszkań, sprawdzaj, pytaj, czy mieszkanie to faktycznie oddzielne mieszkanie. Okazuje się, że w tego typu budownictwie, spółdzielnie kiedyś zgadzały się na to, aby z dużego mieszkania wydzielić dodatkowo 20-metrową kawalerkę.
Pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Zawsze, gdy szukałem mieszkania, sprawdzała się zasada, że z właścicielem trzeba złapać kontakt. Raz wynająłem mieszkanie przez kogoś a la pośrednik i nie był to strzał w dziesiątkę. Problem pojawił się już podczas oglądania mieszkania, gdy pośrednik umówił się na spotkanie, ale nie przyjechał (a za każdym telefonem miał być za 5 minut). Ostatecznie kazał wejść do domu, gdzie mieszkały poprzednie lokatorki. Podobno poinformowane, ostatecznie bardzo zdziwione moją wizytą.
Jednak zdecydowaliśmy się z przyjaciółką na to mieszkanie - standard mocno średni, ale cena w sam raz. Właściciel, starszy mężczyzna, też wydawał się całkiem w porządku. Później jednak było gorzej. Gdy poznał moją koleżankę-współlokatorkę i zdobył jej adres e-mail, wysyłał jej wiadomości o podtekście seksualnym i był w tym bardzo nachalny. Na szczęście ograniczało się to jednak tylko do stalkowania e-mailami.
Większy problem pojawił się przy wyprowadzce. Właściciel, mimo zawartej z nim umowy, zrobił się agresywny. W ostatnich dniach bez żadnej zapowiedzi wszedł własnymi kluczami do mieszkania. Śmiem twierdzić, że robił to także wcześniej. Mieszkał zaledwie ulicę dalej, ale uchodziło mu to na sucho.
Czego się nauczyłem? Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne i trzeba "poczuć miętę" do właściciela, a przede wszystkim mieć z nim kontakt od samego początku, bo to ostatecznie on będzie robił problemy, a nie pośrednik.
Gdy przyjechałem do Warszawy, nie stać mnie było na wynajęcie całego mieszkania, a nie znałem tu nikogo, z kim mógłbym zamieszkać. A że nie miałem zbyt wiele czasu na poszukiwania, wziąłem pierwszą ofertę, która wydała mi się odpowiednia. Niewielki pokoik na warszawskiej Pradze wynajmowała miła, starsza pani. Była uradowana, że będzie u niej mieszkał mężczyzna, który pomoże w razie potrzeby wnieść zakupy lub naprawi cieknący kran. Opowiadała o swoim synu, który mieszkał za granicą, robiła wrażenie samotnej. Nie wystraszyło mnie to, lubię pomagać.
Problem się pojawił, gdy zaczęła odwiedzać mnie dziewczyna, która najwyraźniej nie spodobała się starszej pani. Gdy dowiadywała się, że będę miał gościa, próbowała znaleźć mi szereg zadań, które mnie angażowały: pomoc przy przemeblowywaniu pokoju, wspólne zakupy.
Z powodów niezwiązanych z mieszkaniem, z dziewczyną się rozstałem, jednak w dalszym ciągu się przyjaźniliśmy. A przynajmniej próbowaliśmy, bo starsza pani uznała, że powinna mnie chronić. Zawsze pierwsza odbierała słuchawkę dzwoniącego domofonu i odganiała moją przyjaciółkę, mówiąc, że mam już inną dziewczynę, a ta jest tu niemile widziana. O tym fakcie dowiedziałem się po kilkunastu dniach zaniepokojony, dlaczego nikt mnie nie odwiedza.
Czego się nauczyłem? Od tamtego czasu nie brałem pod uwagę ofert, które zakładały mieszkanie z właścicielami lokalu. Nawet jeśli próbowano mnie skusić wspaniałymi cenami.
Lubię koty, odkąd tylko pamiętam. Dlatego gdy szukałam mieszkania przed pierwszym rokiem studiów, nie przeraziło mnie to, że osoba, w której mieszkaniu wynajmowałam pokój, ma kota. Przez całe życie jakiś kot kręcił mi się pod nogami - dlaczego więc po wyjechaniu z rodzinnego miasta mam uciekać przez słodziutkimi zwierzaczkami?
Uciekać należało. Gdzie pieprz rośnie, gdyż to nie był kot. To była wieczne nadąsana, trochę już podstarzała pani na zamku.
Gdy wychodziłam na korytarz, najpierw rozglądałam się, czy kotki nie ma w pobliżu. Czasami wydawało się, że nie ma. A potem znajdowało ją na swojej głowie albo na łydce, a to, uwierzcie, było bolesne doświadczenie. Kocina lekka nie była, a i pazury chyba najbardziej lubiła ostrzyć na ludziach. Kolega nie widział problemu. Przecież to jego kot, w jego mieszkaniu, więc na jego zasadach będzie żył.
Kotka z higieną też miewała problemy - z winy właściciela, który nie wypuszczał jej na dwór (i był równie radykalny przy początkowych próbach przekonania go, że może kot wtedy będzie szczęśliwszy...), a czyszczenie kuwety nie należało do jego ulubionych zajęć.
Pierwsze walentynki w okresie studenckim spędzałam jako singielka, czyli obchodziłam je z puszką piwa, czipsami i grą komputerową. Kolegi-właściciela i współlokatorki tego wieczoru w domu nie było, ale kotka również postawiła na samotne walentynki. I to właśnie od niej dostałam walentynkowy prezent. Wielką, śmierdzącą, obrzydliwą (ale zapewne szlachetną) kupę w kuchennym zlewie. Na naczyniach - również moich. Właściciel się nie poczuwał do umycia zlewu. Racja, kotka jest jego, ale naczynia przecież też nasze...
Czego się nauczyłam? Koty kocham nadal, ale naczynia zmywam już częściej. I nie wynajmuję mieszkań ze zwierzętami ludzi, których nie znam.
Przed pierwszym rokiem studiów wynajęłam pokój w ponad 100-metrowym mieszkaniu w Krakowie. Trzy pokoje (z czego największy służył jako wspólny salon) miały ogrzewać dwa piece kaflowe. Z początku nie wydało mi się to żadnym problemem, mieszkanie, mimo swojej surowości, bardzo mi się podobało - przestronne, jasne, ze starą podłogą i prostymi, ale nowymi meblami.
Zdanie zmieniłam zimą - gdy przyszły pierwsze mrozy, temperatura w środku była niewiele wyższa niż na zewnątrz. Nie jestem typem zmarzlucha (właściwie to prawie zawsze jest mi za gorąco), więc na początku byłam twarda. Potem skapitulowałam - spałam w grubej czapce i polarowym dresie, pod puchową kołdrą i kocem, a i tak nad ranem czułam się tak, jakbym spędziła noc w namiocie. To zimno było wszechogarniające, przenikało do kości. Rano wyskakiwałam z łóżka i przytulałam się do swojej połowy pieca, żeby wchłonąć trochę ciepła przed biegiem do łazienki, gdzie myłam się na wyścigi przy powiewach farelki (w łazience nie było żadnego ogrzewania, a właściciel wcale się na ten piecyk nie zgodził, ale inaczej się nie dało). Większość czasu spędzałam u znajomych, bo na myśl o powrocie tam chciało mi się płakać. Najgorzej było, gdy schodziłam do właściciela zapłacić czynsz (mieszkał pod nami) - u niego panowało cudowne ciepło, pies wygrzewał się na dywanie. Byłam wściekła!
Do dziś nie wiem, jak przetrwałam tę zimę i czemu uparłam się, żeby zostać tam do końca roku akademickiego. Wiem, że dojście do siebie zajęło mi kolejne dwa lata - przemarzłam dosłownie na kość
Czego się nauczyłam? Czy mieszkanie ma miejskie ogrzewanie, a kaloryfery dobrze działają? Kiedy w bloku zaczynają grzać? To pierwsza rzecz, na jaką dziś zwracam uwagę. Ogrzewanie elektryczne albo gazowe (rachunki!), kaflowe piece i dodatkowe kaloryferki - to nigdy nie jest warte niższej ceny.
Wynajmowałem z kolegą dwupokojowe mieszkanie od miłej starszej pani. Emerytowana nauczycielka. Na początku wszystko było okej. Praktycznie w ogóle się nie widywaliśmy, wpadała do nas raz w miesiącu po pieniądze. Zawsze coś przyniosła w prezencie. A to słoik ogórków domowej roboty, a to była na grzybach, to nam podrzuciła trochę kurek. Miłe gesty. Nic alarmującego.
Pierwszy sygnał, który przegapiliśmy to... odkurzone mieszkanie. Mieliśmy straszny syf w domu. I tak zrzucaliśmy jeden na drugiego, który ma poodkurzać, kurze pościerać. Wracam któregoś dnia, patrzę, czysto się zrobiło. Pewnie mój współlokator sprzątał rano, przed wyjściem na uczelnię. Wychodziłem wieczorem, on jeszcze nie wrócił. Kiedy pojawił się w mieszkaniu, pomyślał to, co ja - pewnie ten drugi sprzątał. Mijaliśmy się jakiś czas, potem zapomnieliśmy.
Któregoś dnia wchodzę do swojego pokoju, a tam pani Halina układa mi swetry w szafie! Wyciągnęła wszystkie ubrania, posegregowała je kolorystycznie i składała w równą kostkę. Trochę przerażające. Okazało się oczywiście, że to także ona wpadła do nas z odkurzaczem i ścierała kurze.
Czego się nauczyłem? Od tamtej pory pytałem kolejnych wynajmujących o to, czy mają zapasowe klucze do mieszkania i czy zamierzają wpadać z niezapowiedzianą wizytą. Nieważne, czy tak jak Halina posprzątać - wierzę, że robiła to z dobrego serca - czy po prostu na kontrolę. O ile było to możliwe, prosiłem o zapis w umowie dotyczący zapowiadania wizyt. Przyznam, że unikam też wynajmowania od starszych, samotnych emerytek.
Na czwartym roku studiów zamieszkałam z trzema koleżankami. Mieszkanie było tanie, bo wynajmował nam je wujek jednej z dziewczyn. I wszystko w sumie było OK, poza tym, że "wujek" nadal traktował mieszkanie jak swoje, dostępne zawsze w razie potrzeby. A potrzeby miał różne - od "przenocowania", bo akurat przyjeżdżał do miasta w delegacji, po nagłe zjawianie się w drzwiach z dorastającym synem i córką, bo akurat wybierali się na weekend do Londynu, a lot mieli w nocy. W takich chwilach zwykle jeden pokój zwalniałyśmy, przenosząc się do swoich chłopaków lub znajomych.
Koleżanka spokrewniona z wujkiem wiele razy z nim o tym rozmawiała, było jej wstyd, ale on przez dłuższy czas nie rozumiał naszego punktu widzenia. Raz nawet umył sobie zęby czyjąś szczoteczką!
Czego się nauczyłam? Stara prawda - z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Jeśli nie musisz mieszkać z rodziną (swoją lub cudzą), to tego nie rób. Przynajmniej ja zamierzam się tego trzymać.