Zupełnie niechcący nabrałam moich znajomych. Dzięki funkcji meldowania się na Facebooku uwierzyli, że w ciągu dwóch dni byłam w Genewie, Londynie, Paryżu, Nowym Jorku, Tokio i Dubaju.
To był zupełnie niewinny koncept, któremu przyświecało pokazanie jednego z polskich miast jako wspaniałej alternatywy dla zagranicznych wypadów na weekend. Tak sobie założyłam, nie wiedząc, czy miasto, w którym miałam spędzić dwie noce, spełni związane z nim oczekiwania.
Żadna ze mnie globtroterka ani blogerka, tym bardziej instagramerka czy influencerka. Uwielbiam jednak robić żarty, a wpisywanie się w tak popularną na Facebooku i Instagramie narrację idealnie nadaje się na ich robienie.
Zdjęcia posiłków, meldowanie się, oznaczanie znajomych, nawet dzióbki i pozowanie ze skrzyżowanymi w geście zwycięstwa palcami to już gotowe szablony dla określonych estetyk rządzących w mediach społecznościowych.
Oczywiście wydawało mi się, że mój żart jest dość ewidentny i że wszelkie nieścisłości widać jak na dłoni. Kiedy jednak zaczęłam dostawać wiadomości, z których wynikało, że ludzie naprawdę "kupują" moje wojaże, postanowiłam meldować się dalej i zobaczyć, dokąd to doprowadzi.
Dopiero na końcu ujawniłam prawdziwe miejsce mojego pobytu. Tu też je wyjawię, ale to później.
Dokumentację naszej podróży rozpoczęliśmy już w samochodzie. Zapowiedzieliśmy: oto ruszamy na weekend. Na zdjęciu typowe selfie, czyli autoportret w aucie, odpowiedni tag i koniecznie trochę angielskiego. Mąż i ja zadowoleni, uśmiechnięci, gotowi na przygodę. W komentarzach pytanie: "dokąd zmierzamy?". Milczymy, nie odpowiadamy, dajemy się lajkować.
Półtorej godziny później wrzucamy kolejne zdjęcie, które sprawia, że niby wszystko staje się jasne. W opisie nie mijamy się z prawdą: "Półtorej godziny lotu i Jezioro Genewskie jako żywe". Lecieliśmy jak na skrzydłach, a jezioro rzeczywiście wygląda całkiem jak to w drugim pod względem wielkości mieście Szwajcarii. A że nim nie jest, tego jeszcze nikt nie wie. Żeby inscenizacja wyglądała wiarygodnie, meldujemy się w miejscu: Lake Geneva, Geneva, Switzerland.
Jest pejzaż, jest eleganckie wnętrze, jest i "element ludzki". Wszystko zgodnie z zasadami rządzącymi światem mediów społecznościowych.
Znajomi usatysfakcjonowani, że wszystko jasne. Jak to zawsze bywa, znajduje się jeden internauta, który zna prawdę i będzie chciał popsuć zabawę. Zdradza nasze miejsce pobytu, ale zostaje uciszony. Poza tym nikt mu nie wierzy.
Dlaczego tak łatwo oszukać na Facebooku? Justyna Dzieduszycka-Jędrach, specjalistka ds. mediów społecznościowych, sukcesu naszych "kłamstewek" doszukuje się w szybkiej komunikacji, jaka panuje na Facebooku: "Często z danym obrazkiem i opisem mamy styczność mniej niż 3 sekundy. W tym czasie musimy przetworzyć informację, a w przypadku tu opisanym zapamiętać, gdzie jest i co robi dana osoba".
Kilka godzin później (spędzonych w podgrupach), w hotelowym basenie spotykamy się z przyjaciółmi, z którymi wybraliśmy się na weekend. Odpowiednia fota (plus dla wtajemniczonych snap na Snapchacie) i odpowiednie miejsce zameldowania: Sea Life London Aquarium. Na zdjęciu mąż w pozie znanej wszystkim z dzieciństwa i zabaw w polskich jeziorach, czyli jako "biały delfin".
Ze względu na restrykcyjne obwarowania dotyczące nagości na Facebooku (i na prośbę męża) pupa została przysłonięta.
W komentarzu pada określenie "Grubo". No pewnie, że grubo - Londyn przecież dla kieszeni niszczący wyjątkowo.
A to zdjęcie z "wybiegu dla grubych ryb", które ostatecznie odpadło przy selekcji najlepiej nadającego się na Fejsa.
Po zabawach w basenie czas coś zjeść. I znowu wkręcam znajomych. Puszczam także oko do "foodies", którzy uwielbiają odkrywać nowe miejsca, pisać z nich recenzje i fotografować poszczególne dania.
Wybieramy duńską Nomę, czyli gastronomiczny szczyt szczytów. Żeby tam się dostać na kolację nie dość, że trzeba trochę poczekać, to jeszcze słono zapłacić. Gratka tym większa, że kopenhaska restauracja pod rządami szefa kuchni Rene Redzepiego ma się niebawem zamknąć i przestać działać w obecnej formie.
W Nomie w życiu oczywiście nie byłam i raczej nie będę, ale widziałam wnętrza w sieci i nasza hotelowa restauracja wydała mi się do niej podobna pod względem wystroju.
Robimy zdjęcie, meldujemy się i gotowe. Znajomi skonfundowani - zaczynają wyczuwać podstęp. Napięcie rośnie.
Rano po śniadaniu ruszam na rekonesans. Miasto, w którym się zatrzymaliśmy, podoba mi się coraz bardziej. A poranek dodatkowo umila fakt, że ze zdrapki za złotówkę wygrywam 10 zł.
Podczas spaceru trafiamy do niewielkiego, ale bardzo ładnie zrewitalizowanego parku. Pierwsze skojarzenia? Ogrody luksemburskie w Paryżu. Skala mikro, ale na zdjęciu wygląda dobrze. Meldujemy się, wrzucamy zdjęcie. Znajomi tylko lajkują, Paryż to Paryż, nie ma co komentować, jako miejsce wypadków weekendowych nie jest niczym nowym. Chyba powiało nudą.
Ruszamy do położonego 20 minut jazdy samochodem sąsiedniego dużego miasta. Moje plany są bardzo ambitne - chciałabym zobaczyć kilka parków, placów, jedną dzielnicę, muzeum i pałac. Nic z tego. Pozostali członkowie mojej wyprawy narzekają, że za daleko, za zimno, że oni to by coś zjedli, czegoś się napili.
Ostatecznie przechodzimy od początku do końca jedną tylko ulicę (ma prawie 1,5 km) - wizytówkę miasta i zasiadamy w jednej z kilku knajp w nowym, modnym miejscu na mapie tej metropolii.
Akurat odbywa się tam targ produktów regionalnych. Nie mogę się zdecydować, czy bardziej sceneria przypomina Berlin, czy może Amsterdam. Ostatecznie decyduję się na Nowy Jork i Meatpacking District - industrialną i modną okolicę na nowojorskim Manhattanie.
Poza typowa dla szafiarek. Fot. Archiwum prywatne
Wczuwam się w rolę blogerki i kapryszę przy wyborze kadrów. Próbuję różnych ujęć. Zresztą nie ja jedyna. Na jednej z ceglanych ścian pozuje szafiarka. Seksowne wyginanie ciała, robienie fryzury jednym gestem i idealne wyszczuplenie twarzy odpowiednim ściągnięciem ust ma opanowane do perfekcji.
W końcu wybieram zdjęcie w oknie. Nie jestem z niego zadowolona, bo ostrość mi mąż ustawił na szprosy, ale nie mam już serca go dłużej męczyć.
Nogi zawsze świetnie wychodzą na zdjęciach, ale koncept oklepany. Fot. Archiwum prywatne
Po opublikowaniu tej foty sypią się wiadomości. Koleżanki wysyłają swoje rekomendacje - co powinnam zobaczyć, dokąd pójść. Kuzynka z Belgii podskakuje z radości - za kilka dni też będzie w Stanach i chętnie się z nami zobaczy. A znajoma podróżniczka dopytuje, co to za tani lot z tyloma przesiadkami do Nowego Jorku. Też by się chętnie wybrała.
TUTAJ KOBIETY MOGĄ CHODZIĆ TOPLESS PO ULICACH - TEGO MOGLIŚCIE NIE WIEDZIEĆ O NOWYM JORKU!
Wracamy do "naszego" miasta. Po popołudniowych aktywnościach w podgrupach (lektura, siłownia, masaże, basen) idziemy na kolację. Tym razem decydujemy się zjeść lokalnie - poza hotelem. Zasięgamy języka u użytkowników TripAdvisora. W ostatniej chwili zmieniamy jednak zdanie i zamiast kuchni polskiej podbijamy stawkę i wybieramy restaurację serwującą sushi. Nastawiamy się, że może to być skucha.
Zamawiam zupę ramen z owocami morza, krewetki w tempurze, a reszta towarzystwa zupy miso i sushi. Powiedzieć o mojej zupie, że jest obłędna, to nic nie powiedzieć. Dużo ryb, krewetki, pyszne kluseczki - jestem zachwycona, chociaż pod koniec miski (wielkości wiadra) czuję, że więcej już nie zmieszczę. Reszta dań także okazuje się fenomenalna.
Zdjęcia talerza jeszcze nie było, zanim więc zobaczę w talerzu dno, robię zdjęcie, pisząc, że to "THE ramen" (pamiętam, że musi być trochę angielskiego), czyli wspaniały i niepowtarzalny ideał. Nie mogę znaleźć żadnych polecanych miejsc w Osace, melduję się więc w opisywanej na blogach restauracji Saikoro Ramen w Tokio.
W komentarzu koleżanka sugeruje, żebym zaczęła się meldować w miejscach, w których mnie jeszcze NIE BYŁO. Inna dopytuje, czy odświeżam wspomnienia, czy przeprowadzam dziennikarskie doświadczenie. Towarzystwo robi się czujne.
Wieczorem poczuliśmy się jak w spowitej mgłą Wenecji. Fot. Archiwum prywatne
UGOTUJ RAMEN W DOMU. JAK? NAJLEPSZE PRZEPISY ZNAJDZIESZ TUTAJ
Wytaczamy się z restauracji. Jest już 22 z minutami. Po drodze do hotelu mijamy klub nocny i od razu wstępuje w nas nowa energia. Najsłabsze wytrzymałościowo ogniwo naszej wyprawy marudzi, że chce do łóżka, książkę poczytać, spać iść. Nie odpuszczamy i ostatecznie lądujemy w fabrycznym wnętrzu urządzonym w orientalnym stylu.
Jest cudownie. Nie za dużo ludzi, nie za mało. Wszyscy od razu tańczą, nie ma podpierania ścian. Towarzystwo raczej powyżej trzydziestki, widać, że część osób to rodzice, którzy przyszli się dobrze zabawić po ciężkim tygodniu. Jedyny minus - można palić w środku.
Robimy zdjęcie nad kubełkiem z prosecco. Klimat zdjęcie kojarzy mi się z hitem internetowym ostatnich tygodni, czyli zdjęciami z dawnych lat wrzucanymi przez Masę - świadka koronnego i jednego z członków gangu pruszkowskiego.
Gdyby nie wystrój wybrałabym jako miejsce zameldowania klub Pacha na Ibizie. Orientalne klimaty kierują mnie w stronę night clubów w Dubaju.
Wydawało mi się to już przesadą. Z Nowego Jorku przez Tokio do Dubaju? W weekend? Brzmi absurdalnie, ale nikt nie zgłaszał zastrzeżeń. Lajkowali.
Specjalistka ds. mediów społecznościowych zwraca uwagę na coś, o czym zazwyczaj zapominamy, przejeżdżając wzrokiem po aktualnościach na Facebooku: "Każdy komunikat widzimy osobno ? nie układają się w żadną historię i całość, chyba że klikniemy na profil znajomego i będziemy czytać wpisy na jego tablicy. Post od koleżanki znajduje się pomiędzy wpisami firm i marek, które śledzimy, i reklam, więc ciężko wymagać od odbiorców wnikliwego patrzenia na to, co publikujemy. W tym przypadku ktoś mógł zauważyć, że autorka wpisu jest w Genewie, potem w Londynie, mógł nie powiązać nawet myślowo tych dwóch wpisów, jedyne co się z tego pamięta, to że ta osoba podróżuje? Właśnie ten brak kontekstu, historii i odniesień powoduje, że nawet najbardziej nieprawdopodobne historie wydają się możliwe".
Czas wracać i kończyć naszą facebookową przygodę. Dla znajomego odbieramy trzy kartony wykwintnych trunków z miejscowości leżącej po drodze do Warszawy. A skoro na Facebooku "nawet najbardziej nieprawdopodobne historie wydają się możliwe", wrzucam zdjęcie wnętrza bagażnika, meldując się w Szampanii.
Czepliwi mogliby się przyczepiać, że skąd ten samochód, skoro pisałam o locie. Nie o zasadę trzech jedności tu jednak chodzi. Tym bardziej że kartony mogą sugerować, że będę konsumentką trunków, a od roku jestem abstynentką. Na potrzeby mediów społecznościowych mogę się chwilę popławić w szampanie.
Ostatnie zdjęcie i z przyjemnością podaję prawdziwe miejsce weekendowego pobytu. Przez dwa dni bawiłam z mężem i przyjaciółmi w Pabianicach koło Łodzi. I było naprawdę super. Nie przeżyliśmy ani jednej rozczarowującej nas sytuacji.
Tym bardziej chętnie wymienię i polecę wszystkie miejsca, które po drodze zaliczyliśmy. I nie - nikt mi za ich promocję nie płaci - pobyt i wszelkie atrakcje opłaciliśmy sami.
Mieszkaliśmy w hotelu Fabryka Wełny - ulokowanym w dawnej fabryce tkanin bawełnianych, rodziny Baruchów. To w niej w 1973 roku Andrzej Wajda kręcił "Ziemię obiecaną".
Rewitalizacja dawnej fabryki trwała siedem lat i wyszła imponująco. Hotel nie jest duży, ma wszystkie udogodnienia - wysoki standard, dobre ceny, a jej pracownicy chętnie udzielają rabatów. Korzystałam z cudownych masaży w Spa Tkalnia - pierwszy raz masowano mnie gorącymi kamieniami i lano gorący olej sezamowy na czoło. Wszystkie zabiegi były na najwyższym poziomie.
W Pabianicach jedliśmy w bistro Pestka - jednym w lepiej ocenionych przez TripAdvisor. Właścicielka stawała na rzęsach, żeby nam dogodzić. Odkryciem było jednak House of sushi.
Kucharz wyglądał na siedemnastolatka, niewiele starszy wydawał się pan lepiący sushi. Jedzenie było wspaniałe, a obsługująca nas kelnerka idealnie zapamiętała wszystkie elementy zamówienia - bez kartki (a jak na warszawiaków przystało marudziliśmy i zmienialiśmy co rusz zdanie).
Tańczyliśmy jak szaleni w klubie Sahara. I tutaj znowu - wszystko na wysokim poziomie. Panowie ochroniarze sympatyczni, dowcipni i profesjonalni. Barmani szybcy, a goście klubu uśmiechnięci i roztańczeni. Muzycznie nie do końca w moim guście, ale DJ Cola miał swoje momenty.
A w Łodzi trafiliśmy tylko do OFF Piotrkowska. I było bardzo miło. Każdy wielbiciel "hipsterki" odnajdzie się tam bez pudła. Jest barbershop dla brodaczy, sklep z wytworami polskich modnych marek, restauracje, kawiarnie, sklepy z wyposażeniem wnętrz. Modnie, ale bez większego zadęcia.
W Pabianicach dookoła świata? Na Fejsbuniu wszystko jest możliwe!