Temperatury sięgające 30 stopni C, zwiedzanie w samo południe, afrykańskie słońce od 6 do 18. W takich warunkach i na własnym ciele przetestowałam najnowsze kosmetyki do opalania. Są tak innowacyjne, jak obiecują producenci?
Wiadomo, że światło słoneczne jest niezbędne naszemu organizmowi do wytwarzania witaminy D, wzmacniania kości, dla zachowania dobrego humoru. Dobrze więc, by słońce miało styczność z naszym ciałem. Z drugiej jednak strony... Moja znajoma, która siedzi w dermatologicznych badaniach klinicznych, od lat powtarza to, co na każdym kongresie mówią badacze: za starzenie skóry odpowiadają w największym stopniu promienie słoneczne (wystarczy zresztą zobaczyć, jak wygląda połowa twarzy kierowcy TIR-a, która ma stały kontakt ze słońcem i połowa, która chowa się w cieniu szoferki).
Ja słońcu dziękuję
Mniej więcej siedem lat temu zaczęłam bezwzględnie chronić skórę przed codzienną dawką promieni i od tamtej pory nie wychodzę z domu bez nałożenia na twarz kremu z filtrem. W mieście to minimum 15 SPF, na wakacjach - 50 (wiem, że niektórzy dermatolodzy mówią, że 30 wystarczy, ale dla mnie - wiem, bo sprawdziłam - to za mało). Dodajmy do tego fakt, że jestem blondynką o dość jasnej karnacji. I tak jak pewnie większość z was, w młodości kilka razy przesadziłam ze słońcem. I jak wy mam na twarzy posłoneczne przebarwienia i plamy. Te najsłabiej wyglądające pod nosem udało mi się skutecznie "wywabić" (polecam z całego serca Clairial Serum SVR).
Bezchmurne niebo od rana do wieczora - Tunezja w całej pogodowej krasie. Fot. Archiwum redakcji
Dlatego tydzień w Tunezji - w połowie czerwca, z harmonogramem zakładającym zwiedzanie zabytków od 9 do 16 - wymagał ode mnie przede wszystkim zabezpieczenia się przed słońcem.
Zabrałam do walizki siedem kosmetyków, z czego jeden produkt nie chronił bezpośrednio przed promieniowaniem. Każdy z nich reklamowany jest jako zupełnie nowe rozwiązanie.
Nivea na przykład wypuściła krem do opalania, którego stosowanie ma nie zostawiać na ubraniu żółtych plam. La Roche-Posay - kosmetyk, którzy z pewnością pokochają wszyscy rodzice, czyli krem-żel, który można nakładać na wilgotną skórę.
Już słyszę zarzut, że wybrałam drogie, w większości apteczne kosmetyki. To jednak ich producenci zazwyczaj wprowadzają innowacje, które później włączają do oferty tańsze marki. Ja na ochronie słonecznej nie oszczędzam. Pamiętam doskonale, jak skończyło się dla mnie kupienie przypadkowego kremu z niby wysokim filtrem i wierzcie mi, że nie chcecie popełniać mojego błędu. Ale po kolei, i od początku.
Pierwszy dzień zakładał zwiedzanie trzech miejsc: półwyspu Cap Bon, twierdzy i gorącego źródła w Korbus. Każdy, nie tylko pierwszy dzień w tak nasłonecznionym miejscu, w moim przypadku wymaga noszenia okularów słonecznych (markowych, z naprawdę ciemnymi szkłami i filtrami UV), daszka zasłaniającego dodatkowo 3/4 twarzy, bluzki z zabudowanymi plecami (razem ze mną na wyjeździe byli inni redaktorzy, nie miałam więc nikogo bliskiego, kogo mogłabym obarczyć smarowaniem mi pleców).
Mgiełka Repaskin Defense Sesderma, 130 zł/50 ml. Fot. Archiwum redakcji
Codziennie rano i wieczorem przed nałożeniem mocnego kremu z filtrem rozpylałam na twarzy mgiełkę Repaskin Defense Sesdermy (130 zł/50 ml). Czemu służy? W składzie preparatu jest kompleks antyoksydacyjny, który zapobiega skutkom fotostarzenia. Pomaga zredukować wolne rodniki powstające w reakcji na promieniowanie UV. Preparat ma ładny zapach, lekką konsystencję i szybko się wchłania. Przyznam, że do tej pory brakowało mi produktu, który mogłabym stosować przed i po ekspozycji słonecznej i nie byłby to żel kojący, tylko kosmetyk wspierający skórę.
Pierwszego dnia na całe ciało nałożyłam krem w sprayu Nuxe 50 SPF z edycji Roland-Garros (116 zł za 150 ml). Skoro marka twierdzi, że skutecznie chroni tenisistów spędzających godziny na kortach, to z moją skórą także sobie poradzi.
Dosyć odważnie na naklejce na opakowaniu napisano "Zachwycający balsam do opalania". Okazało się jednak, że moi współtowarzysze jednogłośnie orzekli, że krem rzeczywiście pachnie przepięknie. Trochę kwiatowo, bardzo słonecznie i zmysłowo - później okazało się, że to kombinacja woni tahitańskiej gardenii, pomarańczy oraz wanilii. Pompka pozwala na precyzyjne naniesienie preparatu bezpośrednio na ciało, konsystencja jest dość lekka, balsam szybko się wchłania, pozostawiając na skórze delikatny połysk, ale nie - co się często zdarza w przypadku kremów z wysokim filtrem - białe ślady.
Producent zapewnia, że krem ma w składzie cztery filtry, nie tylko chroni, ale także nawilża, koi i chroni przed fotostarzeniem. Przyznaję, że stosowanie tego balsamu było prawdziwą przyjemnością.
Krem do twarzy Bariesun, Uriage, 64 zł. Fot. Archiwum redakcji
Na twarz z kolei nałożyłam porządną warstwę Bariesun XP SPF 50+ Uriage. Producent pisze o kremie, że zapewnia ekstremalną ochronę dla osób z bardzo jasną karnacją i nietolerujących słońca (albinosów, osób po leczeniu czerniaka, z zaburzeniami pigmentacji). Bariesun ma kompleks filtrów mineralnych i chemicznych, ochrona UVB 120, UVA 65. Krem nie pachnie i lekko zabarwia skórę, wyrównując jej koloryt. Przy nałożeniu trzeba się trochę napracować, bo krem ma dość zwartą konsystencję - dzięki temu jednak mam pewność, że porządnie go rozsmarowałam.
Ze zwiedzania i trzech godzin spędzonych na słońcu w czasie największego nasłonecznia wróciłam z tarczą. Jak radzą dermatolodzy ponawiałam aplikację co dwie godziny. Fakt stosowania wysokich filtrów nie zwalnia z uzupełniania ochrony. W wysokich temperaturach pocimy się, krem ściera się także mechanicznie.
Temperatura nie spadała w ciągu dnia poniżej 27 stopni Celsjusza. Fot. Archiwum redakcji
Drugiego dnia czekało nas zwiedzanie Tunisu, czyli klasycznie: lato w mieście. Tutaj nie mogłam sobie pozwolić na zabranie ciężkich kosmetyków o dużych pojemnościach, bo czekała mnie długa wędrówka z niewielką torbą w ręku. Mieliśmy w planach odwiedzenie meczetu i kościoła - wymagana była długa suknia, więc nie musiałam aż tak chronić przed słońcem nóg.
Tunis w samo południe. Fot. Archiwum redakcji
Ramiona, plecy i stopy potraktowałam tym razem Odświeżającą mgiełką Brume SPF 50+ SVR. To jest kosmetyk ekspresowy dla leniuchów, osób niecierpliwych i zaganianych. Wystarczy nacisnąć spust i jednym pociągnięciem nanieść preparat na skórę, kolejnym ruchem dłoni wcierając kosmetyk w ciało. Przezroczysty płyn łatwo się wciera i szybko wchłania, wygląda na dość wydajny. Cała linia kosmetyków do opalania SVR ma oznaczenie Sun Secure.
Co ono gwarantuje? Ochronę przeciwsłoneczną obejmującą całe spektrum promieni UVA/UVB, światło widzialne i podczerwień. Te preparaty nie zawierają parabenów, olejów mineralnych, oktokrylenu ani glikolu propylenowego. Specjalny kompleks beta-karotenu zawiera antyoksydant, który chroni przed wolnymi rodnikami. Kosmetyk bardzo ładnie pachnie.
Mały krem Avene, 30 ml za 19,90 zł. Fot. Archiwum redakcji
W tym roku Avene wprowadziło do sprzedaży bardzo poręczne małe opakowanie kremów przeciwsłonecznych - w wersji dla dzieci i dla dorosłych. Wielkościowo idealne to schowania do nawet niewielkiej torebki. Na zwiedzanie miasta wybrałam Fluid Mineral SPF 50+. Dermatolodzy twierdzą, że filtry mineralne gorzej sprawdzają się na plażach, bo ścierają się w kontakcie z ręcznikiem, zmywają w czasie kąpieli w morzu. Dlatego ja zastosowałam go w mieście i na twarz. Musiałam się trochę natrudzić z aplikacją i pogodzić z nieco zmienionym odcieniem twarzy.
Jak zapewnia producent, preparat jest w 100% mineralny, chroni przed promieniowaniem UVA i UVB, a zawartość pre-tokoferylu chroni skórę przed działaniem wolnych rodników.
I zgodnie z przewidywaniami twarz pozostała blada i nieopalona. Nie mogę jednak tego samego powiedzieć o plecach i stopach. Nie jestem aż tak rozciągnięta i giętka, żeby zaaplikować preparat ochronny na łopatki - stąd niewielkie zaczerwienienia na plecach. Stopy z kolei posmarowałam niezbyt dokładnie i opaliły się delikatnie w paski. Moja to jednak wina i przestroga na przyszłość, że ochrona przed słońcem wymaga precyzji i konsekwencji.
Preparaty mineralne mogą dać wrażenie obciążenia skóry (tlenek cynku) i jej przesuszenia. Dlatego wieczorem bardzo dokładnie umyłam twarz i nałożyłam dwie maseczki z saszetki - delikatnie złuszczającą i nawilżającą.
Kremy należy aplikować regularnie - co 2 godziny lub po każdej kąpieli. Fot. Archiwum redakcji
W kolejnych dniach zwiedzaliśmy zabytki - rozległe stanowiska archeologiczne w Dougga, meczet, twierdzę warowną, amfiteatr w Al-Dżamm, w którym kręcono "Quo Vadis" i "Gladiatora". Znowu dużo chodziliśmy i głównie przebywaliśmy na słońcu. Gdzie się tylko dawało, stawałam w cieniu, bardzo dużo piłam, nie rozstawałam się z daszkiem i ciemnymi okularami. Specjalnie na wyjazd zabrałam białą koszulkę, na której chciałam przetestować krem Nivea Sun.
Na zewnątrz upał, w środku grubych murów przyjemny chłód. Fot. Archiwum redakcji
Naukowcy przez sześć lat pracowali nad składem kremu do opalania, który nie zrujnuje ubrań. Z pewnością sami zauważyliście, że jasne tkaniny z trudem przeżywają dłużej niż jeden sezon intensywnego plażowania i prania.
Ratunkiem dla ubrań mają być nowe kremy Nivea (35 zł) oznaczone rysunkiem białego T-shirta. Producent stworzył formułę, która wiąże jony metali znajdujące się w wodzie z pralki, dodatkowo zapobiegając ich ponownemu osadzaniu się na tkaninie. Podobno przeprowadzono 2500 prób w laboratorium i 1100 prań.
Wysmarowałam się więc filtrem, a później kilka razy założyłam białą obcisłą sukienkę. Żeby utrudnić zadanie, wywiesiłam ubranie na cały dzień na poręczy na balkonie.
Kremy Nivea znam od lat, chętnie stosuję, lubię zwłaszcza te w sprayu. Łatwo i szybko można nimi spryskać dziecko, bez obawy, że po trzech sekundach ucieknie z wrzaskiem. Natłuszcza skórę, szybko się wchłania.
W Tunezji preparat się sprawdził. Skóra nie zaczerwieniła się, aplikacja była bardzo wygodna. Po powrocie wyprałam sukienkę i, rzeczywiście, była idealnie czysta, bez żadnych plam po kremie.
Stanowiska archeologiczne w Tunezji. Fot. Archiwum redakcji
Czwartego dnia mieliśmy chwilę oddechu i każdy z zaproszonych do Tunezji dziennikarzy ochoczo spędził te chwile nad morzem lub przy basenie. W naszej grupie połowę składu stanowili mężczyźni, którzy w ogóle nie byli zainteresowani stosowaniem kremów i mazideł na słońce. Nie nosili nawet czapek ani okularów słonecznych. Z coraz większym przerażeniem patrzyłam na ich purpurowe czoła i karki. Pytałam, czy czymś się kremują, proponowałam używanie moich kremów, z uśmiechem odmawiali. OK - pomyślałam, nikogo przecież na siłę nie będę uszczęśliwiać.
Piaszczysta, pusta już o 16 plaża i morze. Fot. Archiwum redakcji
Na testowanie na plaży zarezerwowałam sobie krem Anthelios XL 50+ od La Roche-Posay (75 zł za 250 ml). Kosmetyk ma kremowo-żelową konsystencję i można go z powodzeniem stosować na wilgotną skórę. To ogromne ułatwienie zwłaszcza w przypadku dzieci, które na wakacjach nad morzem czy basenem właściwie non stop kursują między lądem a wodą.
Lubię takie duże, ekonomiczne i rodzinne opakowania. Co jest innowacyjnego w ofercie marki? W tym roku La Roche-Posay stara się edukować Polaków i uczyć ostrożności w przebywaniu na słońcu. W aptece można otrzymać specjalny patch-kalkomanię do przyklejenia na skórę (starcza na pięć dni). Patch przyklejamy na skórę, a na komórkę ściągamy aplikację, która przypomina nam o skanowaniu naklejki, smarowaniu się kremem i długości czasu, który spędziliśmy na słońcu. Niestety przy opłatach roamingowych nie mogłam korzystać w Tunezji z aplikacji (poszłabym z torbami).
Ale krem stosowałam i działa jak należy. Nawilża, chroni, łatwo się wchłania nałożony na całkiem mokrą skórę. Kiedy ja się smarowałam i kryłam twarz w cieniu pod parasolem, koledzy redaktorzy spali w najlepsze na słońcu. Efekt? Poparzenie słoneczne, dreszcze i ból głowy wieczorem. A po kilku dniach schodząca płatami skóra. Ja wiem, że ze słońcem nie ma żartów, oni pewnie następnym razem przychylniejszym okiem popatrzą na tuby z kremami z filtrem.
Aby wilk był syty i owca cała, czyli ja chroniona przed fotostarzeniem, a mój organizm usatysfakcjonowany poziomem witaminy D - wystawiałam ciało bez kremów na słońce. Ale wyłącznie między 18 a 19. Nie wróciłam więc z Tunezji biała jak córka młynarza, ale z kilkoma piegami i delikatnie beżowym odcieniem skóry.
Dziękuję za pomoc przy realizacji materiału pogodzie w Tunezji oraz zespołowi Sun & Fun Holidays.
Po zachodzie słońca. Fot. Archiwum redakcji