Z nowego raportu Centrum Badania Opinii Społecznej (CBOS) wynika, że zdecydowana większość Polaków (89 proc.) nie unika kontaktów z sąsiadami, choć trzymają ich na dystans. Przeważnie (w 84 proc. przypadków) relacje są wyłącznie grzecznościowe i ograniczają się do wzajemnych powitań na klatce schodowej. Jednak nie brakuje osób (72 proc. badanych), które wyświadczają sobie z sąsiadami również drobne przysługi.
Tylko 10 proc. Polaków twierdzi, że stara się w ogóle nie nawiązywać kontaktów z sąsiadami. Ci, którzy ich nie unikają, przyznają jednak, że uprzejmości (84 proc.) lub przysługi (64 proc.) wymieniają tylko z wybranymi lokatorami bloku czy kamienicy.
Konflikty? Nie, dziękuję
Sporo, bo 35 proc. Polaków, utrzymuje natomiast, że z niektórymi z sąsiadów łączą ich relacje towarzyskie - bywają w swoich domach i na wspólnych imprezach. O wiele mniej, bo zaledwie 10 proc., przyznaje, że z pojedynczymi sąsiadami pozostaje w konflikcie. To i tak niemal dwa razy więcej niż pięć lat temu, kiedy takie napięcia deklarowało zaledwie 6 proc. respondentów.
Nie jest zaskoczeniem, że najbliższe relacje mają między sobą mieszkańcy wsi i małych miejscowości. Na konflikty najczęściej narzekają z kolei mieszkańcy miast liczących od 20 do 100 tys. mieszkańców oraz ci żyjący na terenach wiejskich (12 proc.).
Kto z kim
Najcieplejsze stosunki z sąsiadami mają przede wszystkim osoby wieku od 45 do 54 lat (44 proc.), jak również wierzące, praktykujące (44 proc.), te o niskich dochodach (42 proc.) i mieszkające na wsi (40 proc.). Taką zażyłość najczęściej deklarują prywatni przedsiębiorcy (55 proc.), rolnicy (47 proc.), bezrobotni (41 proc.) i kadra kierownicza oraz specjaliści wyższego szczebla (41 proc.). Całkowicie kontaktu z sąsiadami unikają przede wszystkim osoby starsze, w tym emeryci (40 proc.) oraz uczniowie i studenci (35 proc.).
Tak wynika ze statystyk, które skonfrontowaliśmy z opowieściami konkretnych osób. Czy potwierdzają dane zebrane przez CBOS? Nie do końca - zwłaszcza w kwestii konfliktów.
Można powiedzieć, że spałem, jadłem i imprezowałem ze swoim sąsiadem. Tak, mieszkałem nad nim i wszystko słyszałem. Jak uprawia seks, jak katuje psa, jak kłóci się z konkubiną i puszcza muzykę tak, że w moim pokoju drżały meble.
Czasami mi groził, że mnie zajebie, bo stukałem w kaloryfer o drugiej w nocy i jemu to przeszkadzało w słuchaniu muzyki. W końcu Radek jest melomanem. Melanżomanem chyba też.
To był prawdziwy maczo. Nieważne, czy było minus 20 stopni, czy 20 na plusie, Radek zawsze wychodził na spacer ze swoim amstaffem w skórzanej, krótkiej kurtce i czapce z daszkiem. Prawdopodobnie w zimę grzał go papieros, którego odpalał jeszcze w mieszkaniu i zaczadzał klatkę schodową przez dwa piętra.
Radek był bardzo towarzyski. Często zapraszał gości z osiedla, ale jak wypił i puszczał głośno muzykę (z nudów, bo czekał na gości), nie słyszał, jak dzwonią. Dlatego często musiał wymieniać szyby na klatce, bo owi goście byli tak zniecierpliwieni krzyczeniem i dzwonieniem, że musieli sami sobie otwierać drzwi od klatki. Używali do tego metalowych płotków, którymi wybijali szyby.
I tak przez długie lata... Policja? Panie! Jaka policja... Jak to się skończyło? Radka w końcu zapuszkowali. Podobno handlował i nie były to pomidory malinowe. Kiedy go zabrali, jego ojciec wymienił zamki i wystawił mieszkanie na sprzedaż. Teraz w "jamie zła" po Radku mieszka młode małżeństwo z dzieckiem. I wreszcie jest spokój.
Sąsiadów, którzy mieszkają od lat, znam. Tych, którzy wynajmują i się rotują, nie znam. Z sąsiadeczką z piętra mamy świetne układy. Pomagamy sobie wzajemnie, jak czegoś potrzeba. Pożyczamy. Nasze rodziny znają się od 40 lat.
Sąsiedzi, którzy znali mnie od dziecka, niestety powymierali. Ale toczę także boje z wynajmującymi nad nami. Zazwyczaj to biura i z nimi mam kosę. Pani sprząta po ciszy nocnej albo w weekendy o 7 rano. Budzą nas, zalewają. Generalnie jest wojna.
Ja mieszkam w starym bloku, ze starymi ludźmi. Bardzo uczynni. Jak się tam wprowadziliśmy, to na drzwiach wejściowych nakleili nam kartkę, że tu są bardzo specyficzne ściany, i że jak będziemy malować, to najlepiej najpierw umyć je jakimś specjalnym preparatem (padła nazwa), inaczej będzie farba odpadała. Takie miłe powitanie od razu z poradnikiem obsługi ścian.
A pani Krystyna z dołu codziennie karmi gołębie, wynosi taki wielki kubeł z ziarnem. Ona jest stara, ten kubeł jest bardzo ciężki. Więc mój mąż, gdy wyhaczył, o której to się dzieje, zaczął wtedy wychodzić z psem, żeby jej ten kubeł pomóc nosić.
Ja na studiach przez rok mieszkałam pod rodziną złożoną z trzech pokoleń kobiet. Otwieranie okna raz na tydzień (na trzecim albo czwartym piętrze) w celu skakania po wielkiej awanturze to była norma - tak się terroryzowały. W sumie to tyle, po prostu strasznie się kłóciły każda z każdą (babcia, matka, nastoletnia wnuczka). Wzywaliśmy z dwa razy policję, ale oni nigdy nic nie mogą zrobić.
Mieszkałam już wtedy w Warszawie i rzadko przyjeżdżałam do rodziców do mojej rodzinnej miejscowości (Radomia). W mieszkaniu naprzeciwko naszego lokatorzy zmieniali się bardzo często, więc kiedy wyjechałam, nie byłam na bieżąco z tym, kto akurat tam mieszka.
Doprowadziło to do sytuacji, która wtedy wywołała u mnie niemalże paraliżujący strach, ale po latach wspominam ją z rozbawieniem. Moi rodzice i pies wyjechali na Sylwestra w góry kilka dni wcześniej, a ja zostałam sama w domu - wyjeżdżać miałam dopiero w dniu imprezy.
Siedziałam w pokoju i oglądałam telewizję, kiedy usłyszałam, że na klatce schodowej coś upadło i się rozbiło, jakby ktoś stłukł butelkę. Wyjrzałam przez wizjer w drzwiach, ale było zupełnie ciemno.
Nagle zobaczyłam, że moja klamka się rusza, ktoś za nią szarpał, a potem zaczął majstrować przy zamku, ale ja wciąż nic nie widziałam. Dopiero kiedy ta osoba włączyła telefon, zobaczyłam, że to jakiś wielki obcy facet, z twarzą takiego trochę kryminalisty. Zapalił w końcu światło na klatce i dalej majstrował przy drzwiach.
Stwierdziłam, że muszę zadzwonić na policję, ale tak spanikowałam, że pomyślałam "przecież nie mam telefonu stacjonarnego!". Kompletnie zapomniałam, że z komórki też można...
Ogarnęłam się, zadzwoniłam, mieli być za kilkanaście minut. W tym czasie obserwowałam gościa przez wizjer i nagle zobaczyłam, że wchodzi do mieszkania naprzeciwko. Kiedy policja przyjechała, wyjaśniłam o co chodzi. Zadzwonili do tego mieszkania i okazało się, że to sąsiad, który mieszka tam od niedawna.
Gość był tak pijany, że pomylił mieszkania i próbował otworzyć kluczami nie swoje drzwi. Policja go opieprzyła, że jak nie umie pić, to niech pije mleko. I poszli sobie, a ja potem, gdy mijałam go na schodach, zawsze czułam lekkie zawstydzenie. Ale nie mam pojęcia, czy w ogóle pamiętał całą sytuację.
Moi sąsiedzi mają wielkiego psa, który rzuca się na wszystkich (skacze jak szalony i tak dalej). Nie jest agresywny, ale można tak pomyśleć, bo jest bardzo duży. I zawsze bez smyczy. Jakiekolwiek rozmowy z właścicielami nie przynoszą skutków. Ja już tego psa polubiłam i się przyzwyczaiłam, ale za pierwszym razem, jak wskoczył na mnie w windzie, zaczęłam wrzeszczeć.
W swoim dorosłym, samodzielnym życiu przeprowadzałam się kilkanaście razy, w tym do kilku różnych miast. Najmilej wspominam sąsiadów z Gdańska, gdzie mieszkałam rok i przed przenosinami nie znałam zupełnie nikogo.
Znalazłam sobie lokum w kamienicy z ogródkiem, którym zajmowała się pani Jadzia "z góry". Przez cały rok spotykałyśmy się tam prawie codziennie - ona zajmowała się kwiatkami czy grabieniem liści, ja stałam obok albo siedziałam na ławce i rozmawiałyśmy (pomocy uporczywie odmawiała, bo traktowała ogródek jak prywatną siłownię, dzięki której trzyma formę). Gdy zmieniałam pracę i musiałam się wyprowadzić do innego miasta, obu nam było naprawdę smutno, że nie będziemy się więcej widywać.
Zakolegowałam się też z sąsiadem w moim wieku, który mieszkał obok. Raz na tydzień albo dwa umawialiśmy się "na piwo". Bywało też, że ratował mnie z opresji - na przykład eliminując pająka-potwora, którego sama ze strachu bałam się ruszyć albo pożyczając pieniądze, gdy zgubiłam portfel razem z kartą, a nie miałam czasu iść do banku po gotówkę.
Na tym samym piętrze (parterze) mieszkała też dziewczyna, z którą czasem zamieniłam kilka zdań, gdy mijałyśmy się na korytarzu. Do większego spotkania doszło raz, w środku nocy, kiedy okazało się, że "najgłówniejsze z głównych" drzwi do kamienicy są zamknięte, a ja nie miałam do nich klucza. Nie słyszała mojego wołania o pomoc mimo otwartego okna w swojej sypialni, więc weszłam przez nie, licząc się z tym, że potraktuje mnie jak bandytę. I tu zaskoczenie: obudziła się, z gracją zapytała, o co chodzi i wpuściła mnie do środka, "ciesząc się, że mogła pomóc". Podziwiam ją za opanowanie do dziś, zwłaszcza, że ledwo się znałyśmy.
Nigdy wcześniej ani później nie trafiłam już na tak miłych i pomocnych sąsiadów, chociaż nie pamiętam też, żebym kiedykolwiek z kimkolwiek miała konflikt - raczej chłodne relacje typu "dzień dobry". Może po prostu dobrze trafiam?
Mieszkam w niedużej kamienicy, w sumie 20 mieszkań. To bardziej wspólny dom, niż anonimowy blok. Do niedawna wszyscy mówili sobie dzień dobry, teraz wprowadziło się kilkoro nowych najemców i oni już się nie witają (na dzień dobry też nie odpowiadają).
Znam sporo sąsiadów - tych najbliżej zza ścian (młodzi ludzie z dwójką małych dzieci i starsza pani, która codziennie słucha Radia Maryja i wiem, że głosuje na PiS, ale przy tym jest bardzo kulturalna i przemiła, wydaje się też tolerancyjna) oraz kilka osób z innych pięter, w tym gospodynię domu (bardzo dobrze zorientowana pani działaczka).
Klucza bym nikomu nie zostawiła (pod naszą nieobecność kotami zajmują się przyjaciele), ale pożyczenie przedłużacza, wspólne naprawianie wywalonych korków na klatce, miłe zagajenia na korytarzu i piłowanie choinki, żeby weszła do stojaka, są całkowicie normalne.
Tematem tabu jest u nas klucz na strych, zagadka, której jeszcze nie rozwiązałam (podejrzewam, że zimą ktoś na tym strychu nielegalnie mieszka, co mi nie przeszkadza - wolę tak, niż żeby człowiek miał zamarznąć. Oficjalnie posiadaczki klucza nabierają wody w usta).