Najbardziej lubię przedstawiać mężowi moje wyjazdy służbowe w zwięzłych, pozbawionych niepotrzebnych dygresji, komunikatach. Najlepiej sprawdzają się jednozdaniowe formy uwzględniające wszystkie informacje. Mówię wtedy: Mężu, dostałam zaproszenie od Rolls-Royce'a na dwudniowy wyjazd w słowackie Tatry. Czy to dla ciebie OK? Zasypany informacjami mąż w pierwszym odruchu wyłapał tylko to, co dla rodzica dwójki dzieci najbardziej kluczowe i komplikujące życie, czyli moją nieobecność przez dwie noce.
Słowa "Rolls-Royce" musiały umknąć jego uwadze, skleić się w nazwę firmy kosmetycznej. Kiedy wreszcie mąż zrozumiał, że to nie żart, że to właśnie ja zostałam zaproszona do jazdy testowej czterech modeli Rollsa, pokręcił głową z niedowierzaniem. - Jak to? - Ale, że będziesz prowadzić? - To nie pomyłka? - Ale dlaczego ty? Na te pytania odpowiedzi nie znałam, ale wszystko w tym doświadczeniu cieszyło mnie bardzo. Wyjazd, Tatry, Słowacja, piękny hotel, samochody, koło których nawet nigdy nie stałam, a co dopiero mówić o ich prowadzeniu, dwie noce poza domem. Cały pakiet malował się jako wspaniała przygoda.
Na lotnisko - korzystając z biletu miesięcznego - dotarłam autobusem linii 188. Miałam bardzo wygodne - bo poczwórne - miejsce siedzące, z widokiem na nieco niestety szarą o tej porze roku stolicę. Jeszcze tylko trwający niecałą godzinę lot do Koszyc, 1,5 godziny transportu do hotelu Grand Hotel Kempinski i byłam gotowa na spotkanie z materialną kwintesencją luksusu. Ta niematerialna to dla mnie nieustająco zdrowie moje i bliskich, a kiedy dzieci były małe, moje standardy wtedy niebezpiecznie nisko krążyły wokół chociaż jednej przespanej nocy.
Jak mówił miliarder J. P. Getty: Jeżeli jesteś w stanie policzyć swoje pieniądze, to nie jesteś bogaty. Stąd przestałam się zastanawiać nad tym, że w pięciogwiazdkowym hotelu, w którym na czas wizyty mieszkaliśmy, niczym nadzwyczajnym nie było śniadanie za 400 euro, a na pobliskim lotnisku w Popradzie lądowało więcej prywatnych samolotów niż rejsowych.
Gdybym miała niepoliczalne zasoby finansowe, miałabym pewnie Rolls-Royce'a i podobnie jak 20 procent posiadaczy samochodów tej marki własny jacht oraz, jak 30 procent, własny samolot. Musiałabym się jednak zastanowić, czy być w 80 procentach właścicieli, którzy sami kierują swoim RR, czy w 20 procentach osób, którzy jeżdżą z szoferem. Są klienci marki, którzy w razie uszkodzeń auta pakują je we własnego Antonowa i wysyłają do naprawy. W przypadku mniejszych usterek to mechanik przylatuje do nich.
Z tego, co udało mi się usłyszeć od szefa komunikacji marki na Europę - Franka Tiemanna - byłam w stanie mniej więcej wyobrazić sobie osoby, które decydują się na kupno samochodu za ponad milion złotych. Po pierwsze stać ich. I to naprawdę stać (samochód pali 30 l na 100 km). Część z nich kieruje się zapewne sentymentami - przynoszą ukochany samochodzik z dzieciństwa i chcą, by na taki kolor pomalowano karoserię ich Rolls-Royce'a. Kupują samochód rodzicom w podziękowaniu za wychowanie - jak w przypadku 19-latka z branży IT. Mogą wprowadzać zmiany, mieć zupełnie niestandardowe wymagania, na których realizację mogą czekać do skutku - jak w przypadku pana, który lakier karoserii wydał się zbyt płaski i poprosił o dodanie do niego startych diamentów.
Fot. Archiwum prywatne
W tym wypadku jedynie wyobraźnia stawia granice. Bo nawet inżynierowie marki nie mają żadnych ograniczeń, jeśli chodzi o budżety potrzebne na opracowanie poszczególnych rozwiązań. Ta wolność i nieznająca granic wyobraźnia klientów może przyprawić o zawrót głowy. Rolls może wyjechać z fabryki w kolorze burgunda na zewnątrz i landrynkowego różu w środku, może być także wściekle żółty. Jak zapewniał mnie Frank Tiemann, niektóre rozwiązania wybrane przez klientów okazują się niecodziennymi na pierwszy rzut oka, ale całkiem dobrze prezentują się dopiero pod słońcem Dubaju. Tam najbardziej szalone połączenia kolorystyczne okazują się spójną całością, która idealnie pasuje, ba wtapia się w otoczenie.
Po wystawnej kolacji, regenerującym noclegu i wybornym śniadaniu przyszedł czas na jazdy. Mieliśmy jechać w konwoju sześciu Rollsów: modeli Phantom, Ghost Black Badge, Dawn i Wraith. Naszym opiekunem był szkoleniowiec szoferów RR oraz kierowców Formuły 1, a także instruktor narciarstwa, Andi McCann. W sumie wiele mi nie przekazał. Posadził mnie za kierownicą pierwszego Rollsa, pokazał, jak się zmienia biegi (przekładnia jest przy kierownicy) i sobie poszedł.
Fot. Materiały prasowe
I oto zostałam w środku pierwszego samochodu - bordowego Rolls-Royce'a Wraitha (moc: 624 KM, silnik: V12 6,6 litra). Na szczęście filozofia marki zakłada, że w samochodzie ma być maksymalnie komfortowo. Częścią komfortu jest nierozpraszanie niepotrzebnymi bodźcami. Nie ustawicie ogrzewania na dowolną temperaturę, bo dwukolorowa gałka zmieni je tylko na chłodniej lub cieplej. Możecie całkowicie zasłonić monitor komputera pokładowego, wyłączyć przypominające rozgwieżdżone niebo światełka w podsufitce (podobno wspaniale uspokajają niemowlęta w fotelikach).
Fot. Archiwum redakcji
Każdy z modeli to szczyt luksusu, z kożuchowymi ultramiękkimi dywanikami, eleganckim wnętrzem. Każdy element wykończenia jest na najwyższym poziomie. Czuć moc i masę. Każdy z testowanych modeli był ogromny - chwilę mi zajęło zanim przyzwyczaiłam się, że ani z przodu, ani z tyłu końca samochodu nie widać. Pokręciłam wszystkimi pokrętłami, pootwierałam schowki, pobawiłam się przyciskami i już wiedziałam, co i jak. Moja ulubiona funkcja, która, jak doniósł mi po czasie mąż, jest stosowana w wielu modelach samochodów, to prędkościomierz i nawigacja wyświetlana na przedniej szybie. Wspaniała sprawa. W autobusie linii 188 jej nie ma.
Kolejno przeszły przez moje ręce Ghost Black Badge i Dawn. W Phantomie tylko siedziałam i jak królowa brytyjska machałam rączką przez okno. Po jeździe po ośnieżonych słowackich drogach przyszedł czas na testy na lotnisku. Przygotowano dla nas slalom, pachołki do hamowania i trasę, na której trzeba było szybko skręcić. Na koniec w 20 sekund poleciałam tyle, ile dali w fabryce, czyli 260 km/h. I tu do mocy, masy i wygody dołączyło jeszcze jedno określenie. Bezpieczeństwo. Rozpędzony do 40 km/h Wraith hamuje na dystansie 2 metrów. Szybki slalom pokonuje gładko. Hipotetycznie, wybiegające na drogę sarny także były bezpieczne, bo nagłe uniki nie robiły na Rollsie dużego wrażenia. Jak pokazał nam zawodowy kierowca przy tej mocy świetnie się także driftuje, kręci bączki i pali gumy.
Fot. Archiwum prywatne
Kierowanie takim samochodem to jedno, inna sprawa to bycie wożonym. Wraithem kierowało się bardzo przyjemnie. Ale chyba jeszcze przyjemniej jest być wożonym Ghostem i Dawnem. Fotele z tyłu można niemalże położyć, magiczny przycisk w drzwiach pozwala na włączenie masażera pleców, a w siedzeniach przednich kryją się ekrany. W takiej salonce można jechać i jechać. Chociaż posiadacze Rolls-Royce'a dystans z "górskiego domku" w St. Moritz do letniej willi w St. Tropez zapewne pokonują prywatnym samolotem.
Rolls wyzwala dobre emocje. Pamiętam, jak kiedyś ze znajomymi testowaliśmy bardzo sportowe i drogie auto. Tamten wóz uruchamiał w mężczyznach same złe emocje. Trąbili, wymachiwali rękami na zbyt wolnych kierowców, zachowywali się jak chamy i prostaki. A w Rollsie człowiek jest uśmiechnięty, uprzejmy, grzeczny, na dodatek trochę speszony spojrzeniami, które przyciąga samochód i jego kierowca. Zwłaszcza gdy podjechałam Phantomem o 5 nad ranem pod lotnisko w Koszycach.
W Warszawie czekał na mnie natomiast elegancki kierowca w 188 i bałagan w kuchni. I już miałam westchnąć, że w dzisiejszych czasach tak trudno o dobrą służbę, kiedy zdałam sobie sprawę, że już dawno wybiła dwunasta.