"Czego pani tak ryczy? Psa pani straciła? Bo to na pewno jeszcze nie było dziecko!". Polki opowiadają nam o poronieniach

Choć w ostatnich latach kobiety po poronieniu traktowane są przez personel medyczny coraz lepiej, nadal zdarza się, że do traumy utraty dziecka dochodzi trauma szpitala. Np. każe im się leżeć we własnej krwi albo słyszą: Jesteś dumna, że udusiłaś własne dziecko?
W szpitalu kobiety po poronieniu są podwójnie traumatyzowane W szpitalu kobiety po poronieniu są podwójnie traumatyzowane Fot. Shutterstock

Kobiety są podwójnie traumatyzowane

To drugi z tekstów w naszym cyklu o złych ginekologach w Polsce. Żadna kobieta, która przychodzi po pomoc, nie powinna być przez personel medyczny upokarzana, obrażana, raniona. Lekarz, położna, pielęgniarka to zawody społecznego zaufania i takie sytuacje nie mają prawa mieć miejsca.

Pierwszy tekst - o tym, co Polki słyszą u ginekologów - przeczytasz tutaj >>. Drugi poświęcamy kobietom, które doświadczyły poronienia i zostały źle przyjęte przez personel szpitala. #dośćUpokorzeń

Na przestrzeni ostatnich 20 lat prawa i sposób traktowania kobiet, które straciły dziecko w wyniku poronienia, uległy zdecydowanej poprawie. Przyznaje to Joanna Pietrusiewicz, prezeska Fundacji 'Rodzić po ludzku':

- Po pierwsze, powstał akt prawny, który reguluje opiekę nad kobietą - mówi Pietrusiewicz. - Niestety, ten dokument będzie obowiązywać tylko do końca tego roku. 

Dzięki staraniom Fundacji 'Rodzić po ludzku', dotychczasowe standardy opieki okołoporodowej, nadal mają obowiązywać, jeśli tylko Minister Zdrowia zdecyduje się je podpisać.

- Mam nadzieję, że kobiety nie będą powtórnie traumatyzowanie, jak to się zdarzało dotychczas - stwierdza prezeska Fundacji. - Dochodziły do mnie głosy wielu kobiet, które w czasie pobytu w szpitalu słyszały słowa, które bardzo je raniły. Nieumiejętność pracy z pacjentką, która przeżywa traumę, była bardzo widoczna.

Nam udało się porozmawiać z kobietami, które nie tylko zostały emocjonalnie dotknięte przez personel medyczny, ale też ich prawa zostały pogwałcone. Opisujemy historie pacjentek i przypominamy, czego mogą oczekiwać w takiej sytuacji.

Oddajemy Wam głos. Piszcie na adres: kobieta@agora.pl. Autorki i autorów opublikowanych przez nas listów nagrodzimy książkami.

Nieważne - ciąża wczesna, czy późna - utrata dla rodziców jest zawsze tragedią Nieważne - ciąża wczesna, czy późna - utrata dla rodziców jest zawsze tragedią Rys. iStock

"Czego pani tak ryczy? Psa pani straciła?"

Poroniłam dwa razy w życiu. Za pierwszym razem trafiłam do warszawskiego szpitala, który szczyci się opinią przyjaznego matkom. I zapewne tak jest, ale z pewnością nie wobec matek, które tracą swoje dzieci. Nie czułam wsparcia ze strony personelu, nie byłam informowana o swoich prawach. Czułam się jak zgniłe jajo, które trzeba jak najszybciej odesłać do domu. 

Gdy przyjechałam do placówki z powodu plamień w 12. tygodniu ciąży, czekałam 6 godzin na izbie przyjęć. Zajęła się mną młodziutka studentka. Ona była wyjątkiem, zachowywała się taktownie i delikatnie. Spokojnie wytłumaczyła, że serce dziecka przestało bić, a płód nie rozwijał się od 3 tygodni.

Prawdziwy koszmar zaczął się na oddziale. Nie mogłam przestać płakać, bo dziecko, które właśnie traciłam, było długo wyczekiwane. Lekarz, który podał mi tabletki poronne, wyraźnie się wkurzał, że nie mogę się uspokoić. W pewnym momencie nie wytrzymał i powiedział: Czego pani tak ryczy? Psa pani straciła? Bo to na pewno jeszcze nie było dziecko!

Pamiętam te słowa do dziś, choć od chwili, kiedy je usłyszałam, minęły 4 lata. Dla mnie dziecko zaczęło się od chwili pojawienia się dwóch kresek na teście ciążowym. 

Po przyjęciu tabletek poronnych pielęgniarki poprosiły, żebym zgłaszała silne krwawienia. Gdy przyszedł taki moment, poinformowałam je. Stwierdziły, że najwyraźniej nie widziałam prawdziwego krwotoku i niepotrzebnie zawracam im głowę. Płakałam całą noc. Przed skrobaniem i po skrobaniu. Czułam się strasznie. Jakby mnie odarto ze wszystkiego, a wnętrzności usunięto, zostawiając pustkę w środku. Dodatkową ceną za poronienie i sposób, w jaki zostałam potraktowana, była depresja, z którą zmagałam się przez kilka kolejnych miesięcy.

Drugie poronienie było o niebo lepsze, jeśli w ogóle można tak powiedzieć. Zdarzyło się w Boże Narodzenie i zostałam przyjęta do małego szpitala na Podlasiu. Do dziś jestem wdzięczna lekarce, która mnie przyjęła. Nie zważając na konwenanse, przytuliła mnie i zapłakała razem ze mną. Wiele razy sprawdzała, czy zabieg jest konieczny. A gdy okazało się, że nie da się go uniknąć, czułam się spokojniejsza, wiedząc, że to ona go przeprowadzi. 

Ta lekarka dała mi odczuć, że rozumie, co czuję i przeżywam, nawet jeśli realnie nie miała pojęcia, jak bardzo było mi ciężko w tamtej chwili. Nie mówiła tego, co czasem słyszą kobiety po poronieniu, że jeszcze są młode i zdążą mieć następne dziecko. Albo, że płód na pewno był chory, więc dobrze się stało. Nie padły żadne zbędne i bolesne słowa.

Dostałam wsparcie i opiekę medyczną, których tak bardzo potrzebowałam. Czasem najlepsze, co można dać kobiecie po poronieniu to cisza, przytulenie i pozwolenie na przeżywanie żałoby po swojemu, bez zawstydzania i wpędzania jej w poczucie winy. 

Emilia, 30 lat

Kiedy poronienie sygnalizuje, że w przyszłości będziemy mieć problemy z utrzymaniem ciąży?



Smutna kobieta Smutna kobieta fot. flikr.com, Gabriela Camerotti (CC BY-NC 2.0)

"Jest pani dumna z siebie, że udusiła własne dziecko?"

Zaszłam w ciążę późną jesienią 2009 roku i niemal od razu zachorowałam na zapalenie płuc. Od dziecka choruję na astmę, więc dusiłam się jeszcze bardziej. Chodziłam od lekarza do lekarza i w kółko słyszałam, że mam pić herbatę z lipy i leżeć. Ze względu na ciążę bali się przepisać antybiotyk albo jakikolwiek mocniejszy lek, który poradziłby sobie z chorobą. Nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za moje leczenie.

Leżałam więc przez 2 miesiące, czując, jakbym umierała. Walczyłam o każdy oddech. Aż w końcu, 1 stycznia, poroniłam. Rano wylądowałam na izbie przyjęć w jednym z krakowskich szpitali i pierwszy komentarz, jaki usłyszałam, to, że ładnie zabalowałam w Sylwestra. Poczułam się strasznie, jakby mnie oskarżano o uśmiercenie dziecka, a ja narażałam własne zdrowie dla niego. Później lekarz powiedział, że organizm mam tak słaby, że płód nie mógł się rozwijać.

Zrobiono badania potwierdzające, że płód obumarł i kazano czekać z nadzieją, że sama zacznę ronić i nie będzie potrzebny zabieg łyżeczkowania. Położono mnie na sali z kobietami w ciąży, które gładziły się po brzuchach i rozmawiały o dzieciach. A ja marzyłam tylko o tym, żeby stamtąd zniknąć, odciąć się od nich. Czułam całkowitą pustkę. Myślę, że nie byłam wtedy gotowa nawet na smutek. To był koszmar.

Następnego dnia stwierdzono, że łyżeczkowanie jest konieczne. Potwornie się go bałam. Powiedziałam o tym pielęgniarkom i zostałam skrzyczana, że robię sceny i mam współpracować, zamiast stwarzać problemy, bo one nie robią mi przecież na złość. 

Podano mi znieczulenie, które nie działało. Zadawano mi kolejne pytania, żeby sprawdzić, czy jest ze mną kontakt, a ja wciąż odpowiadałam. Wtrąciłam, że bardzo się boję, ale nie doczekałam się żadnego ludzkiego odruchu, żadnych słów otuchy. Anestezjolog zwiększył dawkę i zaczęłam odpływać. Usłyszałam tylko krzyk lekarzy, że tętno drastycznie spada i pomyślałam, że to koniec i żegnaj okrutny, nieczuły świecie.

Nikt mi nie zaproponował rozmowy z psychologiem. Nie dostałam żadnych leków przeciwbólowych, kiedy wypisywano mnie ze szpitala. Następnego dnia mąż wracał po recepty na oddział. 

W styczniu zadzwoniłam do pulmonologa. Kiedy byłam w gabinecie, lekarka przyznała się, że włączyła naszą rozmowę na głośnomówiący i słuchając mojego kaszlu, robiła zakłady z kolegami, czy dożyję wizyty, czy nie. Podobno byłam na skraju śmierci. A na koniec wizyty zapytała: Jest pani dumna z siebie, że udusiła własne dziecko?

Poczułam, jakby to był koszmarny sen. Próbowałam zrobić wszystko, najlepiej jak umiałam, słuchałam lekarzy, a ostatecznie obwiniono mnie o śmierć dziecka. Do dziś nie zapomniałam tych słów i obawiam się, że nigdy ich nie zapomnę. 

Beata, 30 lat

Leżałam na łóżku w pościeli pełnej krwi Leżałam na łóżku w pościeli pełnej krwi Fot. Shutterstock

Leżałam na łóżku w pościeli pełnej krwi

Byłam w domu, dochodziła godzina 18, kiedy nagle dostałam silnych bóli brzucha. Wezwałam prywatną karetkę, która zawiozła mnie do szpitala. Jestem doradczynią medyczną, a mama pielęgniarką, więc podejrzewałam, że może to być początek poronienia.  

Trafiłam do szpitala w Pruszkowie, gdzie zdiagnozowano problem z wyrostkiem i natychmiast chciano go wyciąć. Nie zgodziłam się, bo z badań, które dostałam, nic nie wskazywało na stan zapalny. Lekarz zaproponował, że w takim razie, położą mnie na ginekologii, gdyby mój stan nagle się pogorszył. 

Zrobiono mi USG, powiedziano, że z ciążą jest wszystko w porządku. Czułam się spokojna. Koło północy dostałam gorączki i poczułam, że plamię. Przestraszyłam się i ze łzami w oczach pobiegłam do pielęgniarek. Oburzona oddziałowa zapytała mnie, czy nie wiem, że kiedy kobieta roni, to właśnie tak to przebiega? Nie wiedziałam. Ostatecznie do szpitala zostałam przyjęta z powodu wyrostka robaczkowego. Po jej słowach czułam się jak gówno, jakby strzeliła mnie w twarz. 

Byłam przerażona. Poprosiłam o konsultację lekarza. Zrobił USG i nadal podtrzymywał, że ciąża nie jest zagrożona i nie wie, co jest przyczyną plamień. Kazał leżeć. Byłam załamana, że nikt nie jest w stanie powiedzieć, co się ze mną dzieje i że cały czas podsycają we mnie nadzieję. Choć z tyłu głowy pojawiła mi się myśl, że szpital opuszczę sama, bez dziecka w brzuchu.

Kolejnego dnia dostałam bardzo silnych skurczy, bóli brzucha i zaczęłam intensywnie krwawić. Leżałam na łóżku w pościeli pełnej krwi. Błagałam pielęgniarki, żeby zmieniły choć prześcieradło, żebym mogła godnie leżeć. Nie reagowały na moje prośby. Czułam złość i upokorzenie. Mąż w końcu się wkurzył i sam zmienił pościel, biorąc czystą z wolnego łóżka w mojej sali. 

Kiedy byłam szykowana do zabiegu łyżeczkowania, usłyszałam od pielęgniarek i lekarki, że jestem jeszcze młoda i zdążę urodzić masę dzieci, więc nie mam się czym martwić i przejmować. Powiedziały mi, że ludziom zdarzają się gorsze sytuacje, kiedy na przykład już całkiem duże dzieci wpadają pod samochód i umierają. Według nich to była prawdziwa tragedia, a nie to, co przeżywałam w tamtym momencie.

Zabrakło mi w tym wszystkim ludzkiego podejścia. Czułam się poniżona, odarta z godności, oszukana. Nie usłyszałam ani jednego słowa pocieszenia, które rzeczywiście jakoś by mnie wzmocniło. Nikt też nie powiedział o przysługujących mi po poronieniu prawach, o możliwości pochówku, badaniach genetycznych. Czułam się jak najgorsza osoba na świecie. 

Magdalena, 27 lat

Mam dziecko, ale nadal tęsknię za tamtymi straconymi Mam dziecko, ale nadal tęsknię za tamtymi straconymi Fot. Alexandra McNicol/Flickr

"Co mi tu pacjentkę wieziecie, jak łyżki się dopiero parzą"

O tym, że serce mojego dziecka przestało bić, dowiedziałam się od lekarza tuż przed Bożym Narodzeniem. Popłakałam się, a on tylko powiedział: proszę nie beczeć. Miałam czekać na samoistne poronienie albo stawić się po świętach za zabieg. To była najsmutniejsza Gwiazdka w moim życiu.

Przez te kilka dni nawet nie plamiłam, więc 27 grudnia przyjechałam do szpitala. Dostałam tabletki poronne i kazano mi czekać. Krwawić zaczęłam dopiero wieczorem. Gdy wyleciało ze mnie coś większego, wpadłam w panikę i wtedy zawieziono mnie na porodówkę.

Tam usłyszałam słowa, które do dziś powodują, że płaczę: 'Co mi tu pacjentkę wieziecie, jak łyżki się dopiero parzą'. To powiedziała oddziałowa, do towarzyszącej mi pielęgniarki, a ja poczułam, że kulę się ze strachu i rozpaczy. Czekałam godzinę na korytarzu, płacząc i słuchając krzyku rodzących kobiet i ich dzieci. Nikt mi nawet chusteczki nie podał. 

Przyszła anestezjolog i kolejna pielęgniarka. Dopiero one okazały mi serdeczność. Anestezjolog uspokajała, żebym się nie denerwowała. Pielęgniarka pilnowała, żeby nikt z personelu nie zdejmował mi bielizny. Nie chciała, żebym przypadkiem zobaczyła to, co ze mnie wylatywało. 

Rozmowy z psychologiem ani z psychoterapeutą nikt mi nie zaproponował. Nikt z moich bliskich też nie chciał rozmawiać o stracie. Ten temat ludzi przeraża. W szpitalu nie powiedziano mi też, że mam prawo do pochówku dziecka. Tęsknię za nim. Kolejne dzieci nie zastąpią tego utraconego. Czuję, że gdyby leżało na cmentarzu, byłabym spokojniejsza. Dobija mnie, że nie wiem, gdzie jest.

Halina, 37 lat

zdjęcie ilustracyjne zdjęcie ilustracyjne fot. iStockphoto.pl

Leżałam we krwi, a młoda matka, na sąsiednim łóżku, ściągała pokarm

Moje ostatnie, piąte poronienie, zdarzyło się 31 maja 2018 roku. Byłam w 14. tygodniu ciąży. Obudziłam się w nocy, czując, że mam mokrą piżamę. W łazience zobaczyłam, że krwawię. Obudziłam męża i pojechaliśmy do szpitala. Zostałam zbadana na izbie przyjęć i dostałam informację, że z dzieckiem jest wszystko w porządku. Mimo to, bardzo się bałam, tym bardziej, że coraz mocniej bolał mnie brzuch.

Nikt nie umiał mi powiedzieć, co jest przyczyną krwawienia. Przyjęto mnie na oddział. Kiedy czekałam na łóżku, siedząc na krześle na korytarzu, zaczęłam krwawić tak silnie, że miałam pod nogami kałużę krwi. Znów wzięto mnie na badanie USG. Męża nie wpuścili. Bardzo się bałam, ale stres sprawił, że nie byłam w stanie zadawać pytań. Usłyszałam tylko krótki komunikat: poronienie w toku. Nic więcej.

Kazano mi podpisać jakieś dokumenty. Wzięłam je do ręki, ale w złym miejscu wpisałam nazwisko. Pielęgniarka krzyknęła: Co pani robi? Czy pani mnie w ogóle słucha? Proszę zacząć myśleć! Nic jej nie odpowiedziałam. Płakałam. Czułam totalną obojętność personelu. 

Około 5 nad ranem dostałam tak potwornych bóli brzucha, że dosłownie skręcałam się. Leżałam cała we krwi, wylatywały ze mnie skrzepy. Na łóżku obok, młoda matka ściągała pokarm z piersi. Pomyślałam tylko: jak to dobrze, że jej dziecka tu nie ma. Chyba bym nie wytrzymała widoku niemowlaka. Nie zniosłabym własnego smutku.

Następnego dnia rano miałam spotkanie z panią psycholog. Towarzyszył mi mąż. Kobieta zapytała nas, jak sobie radzimy z kolejną stratą dziecka. Mąż odpowiedział, że nie mamy wyjścia, że musimy. Odpowiedziała, że 'muszę' nie istnieje i że są inne wyjścia. Poczułam się, jakby powiedziała, że w naszej sytuacji jedyne, co nam zostało, to rzucić się pod pociąg. Kazałam jej wyjść z pokoju.

Od września znów zaczniemy starać się z mężem o dziecko. Chciałabym mieć chociaż jedno, to upragnione. Fajnie byłoby mieć dwoje, ale wiadomo, że to tylko marzenie.

Daria, 24 lata

Czułam nienawiść do obcej kobiety, za to, że ona zaraz urodzi dziecko, a moje nie żyje i będę musiała je pochować Czułam nienawiść do obcej kobiety, za to, że ona zaraz urodzi dziecko, a moje nie żyje i będę musiała je pochować Fot. 6657176, Pixabay

Leżałam we krwi, krzycząc z bólu i rozpaczy

Poroniłam dwa razy. Ostatnio, 5 tygodni temu, w 14. tygodniu ciąży. Kiedy tylko zaczęłam krwawić, pojechałam do szpitala. Podano mi leki, które miały utrzymać ciążę. Mówiono mi, że jest nadzieja, więc trzymałam się jej kurczowo. Dopiero po przyjęciu na oddział i zrobieniu szczegółowych badań usłyszałam od młodej lekarki, że jest duże prawdopodobieństwo poronienia. Płakałam przez cały czas. 

Położono mnie na sali z innymi pacjentkami, a ja krzyczałam z bólu i rozpaczy. Kobiety z sali próbowały mnie pocieszać. Jedna z nich powiedziała, że też kiedyś poroniła i żebym się nie martwiła, bo wszystko będzie dobrze. Strasznie mi się tego słuchało i nie było to wspierające, ale nie mam do niej żalu. Wiem, że chciała dobrze.

Koszulę miałam we krwi, a obok mojego łóżka nie było ani zasłon, ani parawanu, a ja nie miałam bielizny na sobie. Czułam się naga i upokorzona. Każdy, kto był w pokoju, widział mnie w takim stanie. W nocy przychodziła pielęgniarka, sprawdzać, czy ronienie przebiega prawidłowo. Mówiła do mnie czule, 'kochanie'. To było miłe.

Rano przyjęto i położono w moim pokoju kobietę w 9. miesiącu ciąży. Przyjechała rodzić. Obok niej siedział mąż i oboje głaskali brzuch. Nie znałam jej, a mimo to czułam do niej nienawiść. Za to, że ona się cieszy i jest szczęśliwa, a moje dziecko nie żyje i będę musiała je pochować. Czułam wielką niesprawiedliwość. Leżałam obok nich, płacząc i zadając sobie pytanie, dlaczego akurat mnie to spotkało?  

Ze szpitala wypisałam się na własne życzenie. Właśnie dlatego, że psychicznie nie byłam w stanie znieść widoku szczęśliwych par, które przygotowywały się do porodu albo brały na ręce swoje nowo narodzone dzieci. Nikt nie próbował mnie zatrzymywać. Nikt też nie zaproponował rozmowy z psychologiem czy psychoterapeutą.

Opowiadam tę historię, bo mam 18-letnią córkę i nigdy nie chciałabym, żeby tak ją potraktowano. Dla mnie ta sytuacja była podwójnie traumatyczna.

Aneta, 39 lat

Zaczęłam ronić kiedy przyjechałam na kilka dni do Polski. Usłyszałam: Dziewczyno, to nie zachód Zaczęłam ronić kiedy przyjechałam na kilka dni do Polski. Usłyszałam: Dziewczyno, to nie zachód Fot. Blaise Alleyne/ Flickr.com

"Dziewczyno, to nie zachód, co ty sobie myślisz!"

Poroniłam w zeszłym roku, na początku 7. tygodnia ciąży. To się stało w czasie krótkiej wizyty u rodziny w Polsce. Na co dzień mieszkamy z mężem za granicą. Chcieliśmy bliskim powiedzieć, że spodziewamy się dziecka, ale nie zdążyliśmy. Koło północy zaczęłam krwawić. Trafiłam do szpitala na Pomorzu.

Na izbie przyjęć kobieta, z którą zetknęłam się jako pierwszą, była przemiła. Kazała mi usiąść na wózku inwalidzkim i jak najmniej się ruszać. Potem trafiłam w ręce położnej i przestało być miło. Usłyszałam pretensje, po co mi ten wózek, a gdy zapytałam o konsultację z lekarzem, usłyszałam, że nie wyglądam, jakby coś mi dolegało. 

Kiedy wreszcie doczekałam się spotkania z doktorem, sucho oświadczył: Dziecka już nie ma. I tyle, żadnych słów wsparcia, ani delikatności. O niczym mnie nie informował. Ale nie to było najgorsze.

Kiedy leżałam na oddziale, moje łóżko było całe we krwi. Nie miałam w co się przebrać. Ubrania dostałam od innej pacjentki z pokoju. W nocy przychodziła położna, sprawdzać, jak przebiega krwawienie i jedyne, co mówiła, chyba bardziej do siebie niż do mnie, to: Tu już nic z tego nie będzie. 

Było mi przeraźliwie zimno. Zapytałam pielęgniarkę, czy jest szansa na gorącą herbatę, a w odpowiedzi usłyszałam: Dziewczyno, to nie zachód, co ty sobie myślisz! Czułam strach i potworną bezsilność. Nie mogłam spać, całą noc płakałam. Żadna położna nawet nie zapytała o to, jak się czuję, nie powiedziała ani jednego miłego słowa. 

Drugiego dnia mąż kupił mi piżamę. W międzyczasie dostałam jedną parę szpitalnych spodni. Kiedy nie były mi już potrzebne, zaniosłam je do pielęgniarek z pytaniem, czy mam je wyrzucić, bo były stare i nieco podarte, czy będą je prać i ponownie używać.  - Jeszcze przyjdzie inna, taka jak ty - odpowiedziały. Czułam się jak kolejny przypadek, który poronił.

Od tamtej pory nie mogę zajść w ciążę. Mam 28 lat i nie wiem, jak potoczą się moje losy, czy w ogóle będę mogła mieć dzieci. Do dziś nie ma dnia, w którym nie myślałabym o tamtym pobycie w szpitalu, o tym, że zabrakło ciepłych gestów i serdeczności. 

Anna, 28 lat

Każda kobieta, która ma za sobą poronienie, ma prawo do opieki psychologicznej Każda kobieta, która ma za sobą poronienie, ma prawo do opieki psychologicznej Fot. Shutterstock

Każda kobieta, która ma za sobą poronienie, ma prawo do...

1. Opieki psychologicznej, którą powinien zapewnić jej szpital.

2. Przebywania w sali, w której nie leżą pacjentki w ciąży lub w połogu.

3. Bycia odseparowaną od kobiet, które urodziły zdrowe dzieci.

4. Traktowania z należytym szacunkiem i zapewnienia intymności.

5. Podjęcia decyzji, co stanie się z ciałem nienarodzonego dziecka, bez względu na tydzień, w którym nastąpiło poronienie. Może je zabrać i pochować na własną rękę, bądź pozostawić w tym celu w szpitalu.

6. Otrzymania ze szpitala Karty Martwego Urodzenia, która jest konieczna do zarejestrowania martwego dziecka w Urzędzie Stanu Cywilnego, w przypadku zabrania ciała przez rodziców. Szpital może przekazać dokument USC sam, należy to jednak wcześniej ustalić. Jeśli nie można ustalić płci dziecka, badania genetyczne w tym zakresie wykonywane są na koszt rodziców.

7. Zasiłku pogrzebowego.

8. Urlopu macierzyńskiego, jeśli otrzymała wcześniej kartę martwego urodzenia, a tym samym zarejestrowała je w USC. 

Od Autorki: W trakcie rozmów z moimi bohaterkami pytałam je o to, dlaczego nie upominały się o swoje prawa. Odpowiedzi były za każdym razem takie same - to jest moment zbyt wielkich emocji, żeby skupić się na działaniu. Tym bardziej, że część spośród moich bohaterek nie wiedziała o przysługujących im prawach, a szpitale nie udzielały im stosownej informacji. 

Listy opisujące wasze doświadczenia wysyłajcie na adres: kobieta@agora.pl. Autorki i autorów opublikowanych przez nas listów nagrodzimy książkami.