"Tu, gdzie teraz żyję, nikt się za mną nie ogląda, mimo że ważę 120 kg". Kobiety mówią o napiętnowaniu z powodu otyłości

Są obrzucane jedzeniem, słyszą, że są obleśne i bezwartościowe. Tak wygląda codzienność kobiet z otyłością. Wyzwiska i upokorzenia prowadzą je do depresji, czasem prób samobójczych. - A gruby facet jest misiem, w którego można się wtulić.

Żaden człowiek nie chce być chory, gruby i brzydki z własnego wyboru

Pisząc tekst o tym, czego kobiety doświadczają w gabinetach ginekologicznych i z jakimi komentarzami oraz upokorzeniami spotykają się ze strony lekarzy, miałam okazję rozmawiać z Małgosią. To młoda dziewczyna, która z powodu choroby jest otyła od dziecka. Od ginekologa, który ją badał i którego poprosiła o delikatność, usłyszała: 'Trzeba było nie spaść się jak świnia, to by nie bolało'. Kilka miesięcy później trafiła do innego lekarza z prośbą o antykoncepcję. Skwitował to zdaniem: 'Z taką twarzą nie potrzebujesz'.

Kiedy rozmawiałyśmy, już po opublikowaniu tekstu, opowiedziała mi o tym, jak otyłość wpłynęła na jej życie, relacje, bliskie związki, sposób myślenia o sobie. Dla własnej mamy nie miała "nóg", tylko "spasione giry". Zamiast "rąk" - "paskudne balerony". Matka upokarzała ją publicznie. W szkole nie było lepiej. Od dzieci słyszała: ''Spójrz na tego potwora, którego widzisz w lustrze. Ten wieprz to twój jedyny życiowy przyjaciel'. 

- Temat mojego wyglądu, że jestem brzydka i gruba, wraca jak bumerang przez całą moją młodość. To daje psychicznie w kość. Przestałam oczekiwać szacunku i godnego traktowania, byle tylko ktoś był blisko mnie choć na chwilę. Znosiłam wiele 'żartów', żeby tylko mieć do kogo się odezwać. Ale za każdym razem po takich słowach coś we mnie w środku umiera i zapada się - opowiedziała Małgosia.

Kiedy więc od znajomego usłyszałam, że otyłość powinna być społecznie stygmatyzowana, zaprotestowałam. Bo idąc tym tropem, należałoby piętnować wszystkie inne choroby, np. nowotwory, nałogi. Jednocześnie chcę podkreślić, że nie chodzi mi ani o wspieranie niezdrowego odżywiania się, które może prowadzić do otyłości, mogącej z kolei zdewastować zdrowie, ani o promowanie szkodliwego dla zdrowia trybu życia. Jedyne, na czym mi zależy, to uwrażliwienie na problem. Nazwanie kogoś 'grubą, obleśną, tłustą świnią' nie jest neutralne i bez znaczenia. W tych słowach tkwi ogromna moc. Warto więc się zatrzymać i zastanowić, jaki wpływ mogą mieć na osobę, do której je kierujemy. 

- Żaden człowiek nie chce być chory, gruby i brzydki z własnego wyboru - mówi Alicja Kalińska, dietetyczka i właścicielka Centrum Dietetycznego Setpoint. - Otyłość bardzo często jest wynikiem trudnych, emocjonalnych przeżyć, czynników zewnętrznych reakcji organizmu, chorób autoimmunologicznych. 

Do gabinetu Alicji Kalińskiej najczęściej przychodzą kobiety. - Zawodowo pracuję 17 lat i choć pojawia się coraz więcej mężczyzn, to kobiety nadal stanowią 70-80 proc. moich klientów - dodaje dietetyczka. 

Te proporcje odzwierciedlają także zgłoszenia osób, które zdecydowały się porozmawiać ze mną o otyłości. 80-90 proc. historii to relacje kobiet. - Mam lekką nadwagę, ale nigdy nie doświadczyłem z tego powodu upokorzeń i uważam, że mężczyźni są w znacznie lepszej sytuacji niż kobiety, które częściej są piętnowane z powodu wyglądu - komentuje Robert Jurszo, dziennikarz. - Facetowi nadwagę, a nawet otyłość, wybacza się. W społecznym odbiorze, nadmiar męskiego ciała nie jest problemem. Czasem bywa postrzegany jako atrakcyjny. Gruby facet staje się misiem, w którego można się wtulić i poczuć bezpiecznie. 

Poniżej oddaję głos kobietom, które opowiadają o tym, jak stygmatyzowanie ich ze względu na nadwagę lub otyłość wpłynęło na ich zdrowie psychiczne. Czasem jedna 'gruba świnia' może doprowadzić do głębokiej depresji, a ta - w skrajnych przypadkach - do samobójstwa. 

Gabriela: Od mamy słyszałam, że mam dupę tłustą jak słoń i nie mieszczę się na krześle Gabriela: Od mamy słyszałam, że mam dupę tłustą jak słoń i nie mieszczę się na krześle Fot. Archiwum prywatne

Gabriela: Od mamy słyszałam, że mam dupę tłustą jak słoń i nie mieszczę się na krześle

Zawsze byłam otyła. Już jako 2-latka ważyłam 20 kg. Powód? Od urodzenia choruję na astmę i mam alergie, a to wiąże się z koniecznością przyjmowania leków ze sterydami. Dziś ważę 98 kg, przy wzroście 175 cm. Według wskaźnika BMI mam I stopień otyłości.     

Odkąd pamiętam, byłam dyskryminowana z powodu nadwagi. Już w przedszkolu dzieci nie chciały się ze mną bawić. Nie cieszyły się na mój widok, a w piaskownicy odsuwały się ode mnie, mówiąc wprost, że jestem gruba. Czułam się odmieńcem. Codzienne pójście do przedszkola było koszmarem. Krzyczałam, wierzgałam, dusząc się od płaczu. Tak bardzo się bałam. Przedszkolanki wciągały mnie na siłę, ale w żaden sposób nie interesowały się tym, że jestem odrzucana.

Momentu ulgi doświadczyłam w szkole muzycznej, do której chodziłam przez 4 lata. Dzieci miały pasje, skupione były na muzyce i nikt nikogo nie wytykał palcem. To był dobry czas, ale po nim przyszło piekło.

Trafiłam do zwykłej podstawówki. Na początku było dobrze, miałam koleżanki, z którymi się bawiłam. W kolejnym roku do klasy dołączyła dziewczynka, która dokuczała mi, mówiąc, że jestem gruba. Pozostałe dzieci podporządkowały się jej i nagle zaczęłam słyszeć, że jestem "grubą świnią".

Obrzucały mnie jedzeniem. W stołówce, na oczach wszystkich, dostałam gulaszem w twarz. Czułam się upokorzona. Od liderki dostałam liścik, w którym napisała, że jestem tłuściochem. Próbowałam się bronić, mówiąc jej, że jest głupia, ale usłyszałam tylko, że lepiej być najgłupszym na świecie niż grubym.

WF-u unikałam, jak tylko mogłam. Wolałam dostać kolejną jedynkę za brak stroju niż narażać się na szyderstwa w szatni. Nie chciałam, żeby klasa patrzyła na mój trzęsący się brzuch i na to, jaka jestem pokraczna. Do dziś unikam aktywności fizycznej, wstydzę się iść na basen i boję się dzieci. Może dlatego, że parę razy usłyszałam od grupek dzieciaków na ulicy, żebym schudła. 

W 6. klasie dałam się namówić na szkolny bal. Po raz pierwszy założyłam sukienkę i po raz pierwszy w życiu czułam się ładna. Weszłam do klasy, w której siedział kolega. Nagle się zerwał, pobiegł po innych chłopców i wszyscy mnie wyśmiali, krzycząc, że grubas przyszedł w kiecce. 

Pamiętam, jak szłam kiedyś szkolnym korytarzem, zamyśliłam się i potrąciłam niechcący chłopca. Spojrzał na mnie, wsadził palce do ust i zrobił gest, jakby wymiotował mi na twarz. Innym razem, potknęłam się i przewróciłam. Zbiegły się dzieci, krzycząc, że mamut się wywalił. 

Mamie nigdy nie mogłam się żalić, bo w domu było jeszcze gorzej. Słyszałam, że mam dupę tłustą jak słoń i nie mieszczę się w krześle. 'Nikt cię nie będzie chciał, jak będziesz tyle żarła' - mówiła matka. Kiedyś ojczym poradził mi, żebym stanęła przed lustrem i zobaczyła, jaka jestem obrzydliwa. Innym razem, gdy schodziłam po schodach, usłyszałam od niego: Ale ci się ten brzuchol trzęsie. 

Non stop słyszałam, żebym tyle nie żarła. Zwracali uwagę na rodzinnych przyjęciach, wrzeszczeli, kiedy tylko podchodziłam do lodówki. A ja zajadałam stres i samotność, wierząc w każde słowo, które mówili. Tak bardzo zaczęłam się nienawidzić, że jadłam jednego banana albo jedną kanapkę na kilka dni. Uważałam, że nie zasługuję na pokarm. Po kilkudniowych głodówkach kompulsywnie się objadałam i wymiotowałam. 

Tak bardzo nienawidziłam swojego ciała, że zaczęłam się okaleczać. Nie wyobrażałam sobie, że mogę dalej w nim żyć. Miałam próbę samobójczą, po której trafiłam do szpitala psychiatrycznego. Cierpiałam na głęboką depresję, którą zresztą - z pomocą terapi - leczę do dziś. 

Teraz mogę powiedzieć, że zaczynam siebie lubić. Założyłam nawet konto na Instagramie, na którym pokazuję swoje zdjęcia. Ja istnieję i mam prawo paradować ze swoim tyłkiem i udami. I będę się cieszyć życiem, niezależnie od tego, ilu jest hejterów.   

Gabriela

Czy "mięsień piwny" robi się od piwa?

Aleksandra Serocka Aleksandra Serocka Archiwum prywatne

Aleksandra: Od kolegi usłyszałam, że odetnie mi tłuszcz nożem

Pierwszy raz usłyszałam, że jestem gruba, na lekcji polskiego. Miałam wtedy 12-13 lat. Nagle, pod sam koniec zajęć, kolega ryknął: Zrzućmy się wszyscy na odsysanie tłuszczu dla Oli! Albo nie, po co marnować kasę, sam jej go odetnę nożem. 

Zapadła cisza. Odezwałam się rozżalona do nauczycielki, żeby coś powiedziała. Ale ona też milczała. Do dzwonka, który rozległ się po dwóch minutach, nikt nie powiedział ani słowa. Pytałam koleżanek, co one o tym sądzą. Kazały mi się nie przejmować. - On taki jest - mówiły, a mnie się wcale od tego nie robiło lepiej.

Pożaliłam się mamie. Zadbała o to, żebym porozmawiała z psychologiem szkolnym, która też kazała mi się nie przejmować, bo kolega na pewno mnie przeprosi. Nie przeprosił. Zresztą, co mi po wymuszonym żalu. Wiem, że miał obniżoną ocenę z zachowania i liczne pogadanki z pedagogiem, ale dla mnie nic z tego nie wynikło. 

Kilka miesięcy później na bilans gimnazjalisty zostały zaproszone tylko wybrane dzieci. Ważono te, które na oko miały nadwagę. Byłam w tej grupie. Powiedziano nam, że mamy kategoryczny zakaz jedzenia słodyczy. Wracaliśmy małą grupką do klasy, gdzie siedziała cała reszta - tych szczupłych, normalnych. Było mi bardzo przykro, czułam się ośmieszona. 

Pamiętam też, jak stałam na korytarzu w przychodni i słyszałam głos pediatry, krzyczącego na moją mamę, że tuczy świniaka. A po badaniach mających wykluczyć refluks, gastrolog nazwał mnie spasionym dzieckiem. Mówił to do mojej mamy, ale ja stałam obok i nie było mi przyjemnie. Czułam, jakby kończył mi się świat.

To był czas, kiedy bardzo gwałtownie zaczęłam się rozwijać. Hormony szalały, urosły mi piersi, biodra zaokrągliły się. Nie czułam się spasiona, choć rzeczywiście miałam 8 kilo nadwagi. Wynikała z przyjmowania od dziecka leków na astmę, zawierających sterydy.

Te zdarzenia bardzo przejęły moją mamę i babcię. Nagle zaczęłam słyszeć od nich, że jem za dużo albo nie to, co trzeba. Chowały przede mną słodycze, zabierały jedzenie sprzed nosa, straszyły, że lodówkę zamkną na klucz. Jedzenie stało się głównym tematem. Czułam się winna, odrzucona, samotna, zaczęłam myśleć, że ten chłopak, który chciał mi odciąć tłuszcz nożem, miał rację. 

Zafiksowałam się na punkcie jedzenia. Nie myślałam o niczym innym i zajadałam emocje. Zachowywałam się agresywnie, gdy widziałam jedzących ludzi. To koleżanki, martwiąc się o mnie, zaczęły interweniować. W ten sposób, gdy miałam 16 lat, trafiłam do psychoterapeutki na długą, 4-letnią terapię, której celem było poradzenie sobie z zaburzeniami odżywiania.

Teraz mam 165 cm wzrostu i ważę 65 kg. Wolałabym być szczuplejsza, ale i tak całkowicie akceptuję siebie. Skończyłam design na ASP i sztuka bardzo pomogła mi w polubieniu swojego ciała, choć czasem jeszcze zdarza mi się słyszeć głosy w głowie, które mówią, że nie powinnam jeść.

Zaczęłam malować kobiety, również te z nadwagą, pokazując piękno ich ciał. A za rok zdaję na psychologię. W przyszłości chcę pomagać osobom, które mają podobną historię do mojej. Kiedy byłam w szkole, myślałam, że jestem z tym problemem całkiem sama. Po czasie okazało się, że w samej klasie problemy z odżywianiem miała jedna na trzy osoby.

Aleksandra Serocka

Obraz namalowany przez Aleksandrę Serocką
Archiwum własne

Karolina Łuszczyńska Karolina Łuszczyńska Fot. Archiwum prywatne

Karolina: Jak można się tak spaść? - komentowali ratownicy medyczni

Otyłość dotknęła mojego tatę. Miał niewiele ponad 170 cm wzrostu, a ważył 160 kg. Ale był naprawdę dobrym człowiekiem. To on nauczył mnie dystansu i śmiania się z samej siebie. Każdy, kto go lepiej poznał, przestawał zauważać, jak wyglądał.

Ojciec roztył się po rozwodzie z mamą. Myślę, że zajadał smutki po rozstaniu, chorował też  na cukrzycę. Czy otyłość mu przeszkadzała? Podejrzewam, że trochę się nią przejmował, choć na zewnątrz nigdy tego nie okazywał. Przebąkiwał coś czasem o operacji zmniejszenia żołądka. Bezskutecznie próbował różnych diet. 

Któregoś dnia znaleźliśmy go z bratem, leżącego nieprzytomnie na podłodze w kuchni. Natychmiast zadzwoniliśmy po pogotowie. Przyjechała karetka z ratownikami medycznymi i od razu posypały się komentarze: Jak można tak się spaść? Jak można doprowadzić się do takiego stanu? Jezu, jaki gruby!

Staliśmy z bratem, słuchając tego. Żadne z nas nie zareagowało, choć oboje byliśmy wzburzeni. Baliśmy się, że jeśli zwrócimy ratownikom uwagę, to może obrócić się to przeciwko tacie. Czy nie mogli poczekać z tymi uwagami, aż nas nie będzie? Było mi bardzo przykro i wstyd. Wiem, że ojciec nie wyglądał fajnie, ale dla mnie liczyło się to, kim i jaki był.

Planowaliśmy z bratem złożyć skargę, jak już będzie po wszystkim. Tego też nie zrobiliśmy. W szpitalu okazało się, że tata miał tętniaka w mózgu, który pękł, czyniąc ogromne spustoszenie w głowie. Zmarł kilka dni później, w moich oczach odarty z godności przez ludzi, którzy przyjechali go ratować.

Karolina Łuszczyńska

Mama zapytała mnie, jak sobie wyobrażam wziąć ślub z takim wyglądem? Mama zapytała mnie, jak sobie wyobrażam wziąć ślub z takim wyglądem? Shutterstock

Magda: Mama zapytała mnie, jak sobie wyobrażam wziąć ślub, z takim wyglądem?

Od zawsze byłam otyła, jak cała moja rodzina. Powodem nie były choroby, tylko niezdrowa dieta. Nie jedliśmy jakoś szczególnie tłusto, raczej jak większość polskich rodzin. To karkóweczka, to schabowy, frytki, chipsy. Ale jak dostawałam kieszonkowe, to zawsze wydawałam je na słodycze.

Teraz ważę 103 kg, przy wzroście 178 cm. Był taki czas, że dobiłam do 120 kg. Idealna waga to 75 kg. Wtedy czuję się dobrze sama ze sobą. Żeby to osiągnąć, musiałabym cały czas dbać o siebie i utrzymywać dyscyplinę, a na to brak mi silnej woli. Kilka lat temu stanęłam przed wyborem - albo się za siebie wezmę, albo zaakceptuję siebie taką, jaka jestem. Wybrałam to drugie.

Kiedy mój obecny mąż oświadczał mi się, ważyłam 100 kg. Gdy braliśmy ślub, schudłam do 75 kg. Małżonek śmieje się, że widział, 'co' brał, więc moja waga nie jest dla niego żadnym problemem. Wspiera mnie ogromnie i akceptuje taką, jaka jestem. Pamiętam, jak o jego oświadczynach powiedziałam mamie. Byłam ogromnie szczęśliwa i chciałam dzielić z nią tę radość. Zadzwoniłam, ale ona tylko pogratulowała mi. Nie usłyszałam w jej głosie nawet cienia zachwytu. Po jakimś czasie zapytała mnie: Jak ty sobie wyobrażasz wziąć ślub, z takim wyglądem?

Poczułam się okropnie. Przepłakałam kilka kolejnych nocy z żalu, że mnie nie wspiera, że nie stoi po mojej stronie, że nie umie cieszyć się moim szczęściem, że mnie ocenia, że nie jest jak mamy moich koleżanek, które rozwiązywały z nimi każdy najmniejszy problem.

Mama była jedyną osobą w moim życiu, od której słyszałam, że wyglądam grubo. Nie mówiła tego wprost, ale kiedy szłyśmy na zakupy, zabraniała mi kupować np. szorty, twierdząc, że moje nogi są zbyt pulchne i źle będę w nich wyglądać. Nie mogłam mieć dwuczęściowego kostiumu kąpielowego, o którym jako dziewczynka marzyłam, bo wszystkie koleżanki takie miały. Musiałam, pod dyktando matki, zakrywać brzuch, nosić dłuższe swetry zasłaniające pupę. O topach mogłam zapomnieć. Wstydziłam się, że noszę inne ubrania niż pozostałe dziewczynki.

Uwierzyłam matce na słowo. Dałam sobie wmówić, że źle wyglądam, a przez to byłam mniej pewna siebie. Równowagę dawał mi ojciec, który zawsze mi powtarzał, że kocha mnie taką, jaka jestem. Mówił, że jestem dobrym człowiekiem i tylko to się liczy, a jeśli kiedyś będę chciała schudnąć, to uda mi się.

Otoczyłam się wspierającymi koleżankami, choć żadna z nich nie miała nawet grama nadwagi. Chłopcy, z którymi się spotykałam, też byli szczupli i atrakcyjni, podobali się innym dziewczynom. Żaden lekarz, ani położna, gdy byłam w ciąży, nie skomentowali mojego wyglądu, mimo że wręcz spodziewałam się kąśliwych uwag na swój temat. Uczepiłam się w życiu tych pozytywnych komentarzy i poczucia, że ludzie sprzyjają mi. Tylko mama nie, a to boli.

Kilka lat temu moja mama wzięła się za siebie. Przeszła na dietę, zaczęła ćwiczyć. Jest teraz bardzo szczupła i wysportowana. I kiedy spotykamy się, czuję na sobie jej oceniający, wręcz pogardliwy wzrok. Łapię ją na tym, jak przygląda się moim wystającym ze spodni fałdkom. Natychmiast, odruchowo, zakrywam je.

Ostatnio ktoś mnie zapytał, czy kocham matkę. Ciężko mi było odpowiedzieć na to pytanie. Na pewno bardzo ją szanuję za to, że jestem, że wyszłam na ludzi, że wspierała mnie finansowo, dbała o moją edukację. Ale zabrakło mi miłości mimo wszystko.

Magda (imię zmienione)

Leki wpływają na apetyt i metabolizm Leki wpływają na apetyt i metabolizm Foto. Shutterstock

Zuzanna: Czuję gorycz i frustrację, oblane sosem ze wstydu

Do 35. roku życia byłam fit. Ważyłam 60 kg, przy wzroście 163 cm. Nurkowałam, pływałam, wspinałam się, chodziłam po górach, czasem biegałam, do pracy jeździłam na rowerze. Zimą narty albo rakiety śnieżne. Miałam dużą potrzebę ruchu. Na ludzi otyłych patrzyłam jak na leni, słabeuszy, którzy nie potrafią zmobilizować się do wysiłku. 

Wszystko skończyło się, gdy zdiagnozowano u mnie chorobę psychiczną. To dość rzadko występujące zaburzenie schizoafektywne, czyli połączenie schizofrenii i choroby dwubiegunowej. Dostałam leki, dzięki którym przestałam mieć halucynacje i urojenia. Zaczęłam jednak tyć. W półtora roku przybyło mi ponad 30 kg. Nie mogę na siebie patrzeć. Rozmiar 38 musiałam zmienić na 46. 

Moja otyłość to głównie otyłość brzuszna. Wyglądam, jakbym była w szóstym miesiącu ciąży. I słyszę często gratulacje, pytania o to, kiedy rozwiązanie albo który to miesiąc. Czuję w takich chwilach gorycz i frustrację, oblane sosem ze wstydu. Najgorsze jest wyjaśnianie, że to nie jest dobra nowina. Mam ochotę chodzić w koszulce z napisem 'I'm not pregnant. I'm just crazy' [Nie jestem w ciąży. Jestem tylko szalona/chora psychicznie. - przyp. red.]. Może to by w czymś pomogło? 

Staram się pływać kilka razy w tygodniu. W wodzie jestem taka lekka. Mogę pływać w nieskończoność, czując swoją siłę i nieważkość zarazem. To przynosi chwilową ulgę. Chwilową, bo w którymś momencie muszę z tej wody wyjść. Pływanie to jedyny sport, jaki jestem w stanie uprawiać. Niestety nie chudnę, co strasznie frustruje.

Leki wpływają na apetyt i metabolizm. Moi rodzice są przekonani, że gdybym tylko przyłożyła się, to bym schudła. Doradzają, co jeść, pytają o wagę, pilnują, żebym nie konsumowała zbyt wielu słodyczy, na które po lekach jest wzmożona chęć. Mam wrażenie, że mnie nie rozumieją. Nie rozumieją potęgi medykamentów i chcą, żebym zatrzymała czołg siłą woli. A ja nie potrafię, co tylko pogłębia mój wstyd i poczucie winy.

Mam męża i idę o zakład, że jest to jeden z najlepszych mężów pod słońcem. Mówi do mnie 'pyzuniu' albo 'bułeczko', co trochę odczarowuje grobową atmosferę w moim wnętrzu. Nadal mnie kocha i - co ciekawe - nadal pragnie, co wydaje mi się tak niewiarygodne, że aż trudno mi w to uwierzyć. Moja pogarda do samej siebie zderza się z jego 'wszystko jest ok'. Nigdy mnie nie wyśmiał, nie pokręcił nosem, nie wstydzi się, idąc ze mną w góry, na zakupy czy do teatru.

Najchętniej zniknęłabym. Znikanie to cenna umiejętność. Można zniknąć na ulicy, nie patrząc ludziom w oczy. Można zniknąć w za dużych ciuchach. Można zniknąć nie wychodząc z domu. A w końcu - nie próbowałam, ale mam w repertuarze - można zniknąć na zawsze, popełniając samobójstwo. 

Czasem mówię sobie, że może nastanie taki moment, gdy zmniejszę dawkę leków i zrzucę choć 10 kg. To zawsze byłoby coś. Ale w moim schorzeniu już dawno oduczyłam się marzyć.

Zuzanna (imię zmienione)

Anna Pawelczyk-Piłat z babcią Anna Pawelczyk-Piłat z babcią Archiwum prywatne

Aneta: "Chciałabym, żebyś była jak inne mamusie - szczupła, a nie taka gruba jak teraz"

Mój ojciec był policjantem i znęcał się nad całą rodziną psychicznie i fizycznie. Przystawiał mi pięść do twarzy i powtarzał, że jestem bezużyteczną krową, która nigdy w życiu niczego nie osiągnie. Na jedzenie musiałam zasłużyć. Jeśli coś mu się nie spodobało, potrafił zabrać pełny talerz sprzed nosa i wyrzucić do śmieci. Na korzystanie z lodówki potrzebowałam jego zgody. Bardzo często byłam głodna. Tak zaczęły się moje problemy z jedzeniem.

W wieku 15 lat miałam próbę samobójczą. Na szczęście nieudaną. I na szczęście miałam też kochającą babcię, do której uciekłam. Zaopiekowała się mną, próbując poskładać mnie psychicznie do kupy. Rok zajęło jej oduczenie mnie pytania, czy mogę sobie wziąć coś z lodówki do jedzenia. 

Babcia w czasie wojny, jako dziecko, została zesłana na Syberię. Wiedziała, co to jest głód i też zdarzało jej się najadać 'na zapas' - bo później jedzenia mogło już nie być. Nie goniła mnie więc, gdy wciskałam w siebie 10 kanapek na raz, mimo że do uczucia sytości wystarczyły mi dwie. To też był nawyk wyniesiony z domu, który doprowadził do pierwszej nadwagi. 

W wieku 17 lat poznałam męża. Schudłam i przy wzroście 160 cm ważyłam 56 kg. Dwa lata później zaszłam w ciążę i zaczęłam kompulsywnie obżerać się. Naiwnie sądziłam, że w ciąży trzeba jeść za dwoje, a wszyscy wokół mnie wspierali mnie w tym. Koledzy na uczelni kupowali frytki. Klienci w pracy przynosili włoskie lody. Mąż zabierał na kebaba, a babcia w domu dokarmiała kanapkami i obiadami. W 9. miesiącu ważyłam 101 kg.

Urodziłam czwórkę dzieci. Któregoś wieczorku przyszła do mnie 4-letnia córeczka i powiedziała, że chciałaby, żebym była jak inne mamusie. - To znaczy jaka? - spytałam zdziwiona. - Szczupła, a nie taka gruba jak teraz - wyszeptała i bardzo posmutniała. Od razu wiedziałam, że ktoś jej musiał w przedszkolu dokuczać z tego powodu. Obiecałam jej, że się postaram, ale uprzedziłam, że to nie jest takie proste.

Przeryczałam wtedy pół nocy. Z żalu i złości, że nie mam kontroli nad swoim życiem i ciałem. Że nie miałam dzieciństwa, a dorośli, którzy byli wokół mnie, przez 15 lat nie powstrzymali mojego ojca. Następnego dnia rano nic jednak nie zmieniłam w swoim życiu. Dalej objadałam się, aż dostałam tak potwornych bóli kręgosłupa, że któregoś dnia, wracając z dziećmi do domu, padłam na chodnik i nie byłam w stanie się podnieść. Nade mną stały moje cztery przerażone córki.

Obca kobieta, widząc to, zatrzymała samochód, wpakowała do niego mnie i dziewczynki, i zawiozła do szpitala. Byłam wtedy jednym wielkim psychicznym i fizycznym bólem. Lekarz kazał mi schudnąć co najmniej 20 kg. W dniu 30. urodzin dostałam w prezencie od męża karnet na siłownię i zaczęłam ćwiczyć. A że jestem z natury uparta i nie odpuszczam łatwo, to z 93 kg schudłam do 63. 

Na początku chciałam odpuścić, bo kiedy po treningach siadałam zziajana na ławce w szatni, mówiłam do innych kobiet, że już wolę być gruba niż tak się męczyć i pocić. A one chórem dopingowały mnie, żebym nawet nie ważyła się odpuszczać, bo za tydzień, dwa, trzy będzie łatwiej. Cudowni byli też ćwiczący na siłowni mężczyźni, do których sama nigdy w życiu nie odważyłabym się podejść, bo ja taka gruba, a oni wyrzeźbieni jak herosi. Widząc mnie na bieżni, sami z siebie zagadywali, że muszę koniecznie dobre buty sobie sprawić, jeśli nie chcę nabawić się kontuzji kolan.

Szczuplejsza o 30 kg, przestałam być rozpoznawana na ulicy. Mówiłam znajomym dzień dobry, a oni nie wiedzieli, kim jestem. I choć czułam, że odniosłam wielki sukces, to momentami smakował goryczą. Zmiana, jaka we mnie zaszła, otworzyła ludziom usta. Nagle zaczęłam słyszeć, że wyglądam rewelacyjnie, a wcześniej byłam jak gruba baryła albo rozwora. Nauczyciel jednej z moich córek skomentował, że chyba miałam duży problem. A znajomy dodał, że szczęśliwie zrobiła się ze mnie laska, bo przypominałam spasionego prosiaka.

I choć z jednej strony słyszałam komplementy, to czułam się upodlona. Jakby to moja figura stanowiła o mojej wartości, a nie to, jakim jestem człowiekiem. A w tej materii nie zmieniłam się ani trochę. Przeżywam takie uwagi bardzo, bo choć na zewnątrz mam twardą skorupę, to w środku jestem miękka. 

Aneta Pawelczyk-Piłat

Tu, gdzie teraz żyję, nikt się za  mną nie ogląda, mimo że ważę 120 kg Tu, gdzie teraz żyję, nikt się za mną nie ogląda, mimo że ważę 120 kg Shutterstock

Małgosia: Tu, gdzie teraz żyję, nikt się za mną nie ogląda, mimo że ważę 120 kg

Kiedy 10 lat temu wyjeżdżałam z Polski, miałam 24 lata i nosiłam ubrania w rozmiarze 40-42. Nie miałam ich zbyt wiele, bo młodziutka dziewczyna ma wybór, tylko jeśli nosi 34 albo 36. Koleżanki ze szkoły jeździły razem na zakupy i mówiły, że nie mogę do nich dołączyć, bo dla mnie i tak nic nie będzie. Do dziś pamiętam, jak mnie to wtedy bolało. Chciałabym cofnąć czas, coś im opowiedzieć, może nawet przekląć, ale ja zawsze reaguję płaczem. Wtedy też się popłakałam.

Tu, gdzie teraz mieszkam, nikt się za mną nie ogląda na ulicy, ludzie nie zwracają uwagi, gdy ich mijam. Mimo że ważę 120 kg. W Polsce non stop widzę natarczywe spojrzenia i źle się z tym czuję. Często też spotykam się z komentarzami: 'ale ty musisz dużo jeść' albo 'musi ci się powodzić za granicą, skoro tak wyglądasz'. Przykre to, bo jestem na ciągłej diecie z powodu chorób, na które cierpię i które skutkują otyłością.

Tu, gdzie teraz żyję, zdecydowanie łatwiej być sobą. Z Polski uciekłam, żeby nie słyszeć uwag na swój temat. Także ze strony własnej rodziny. Moja mama i jej krewni są niezwykle chudzi. Obsesyjnie wręcz dbają o sylwetkę i diety. I nawet kiedy trzymali w rękach wyniki moich badań, które poświadczały m.in. niedoczynność tarczycy, insulinooporność, policystyczne jajniki, nie mogli się pogodzić z tym, że nie wyglądam jak oni. A dla nich, im więcej kości wystaje, tym piękniejszy jest człowiek. Każda impreza rodzinna kończyła się wypominaniem przy wszystkich, że jestem za duża. Czułam się tym upodlona. 

Bardzo długo chciałam wyglądać jak mama, żeby mogła mnie zaakceptować, kochać i żeby przestała ciągle mówić, jaka jestem gruba. Ćwiczyłam, odchudzałam się, aż w końcu w liceum prawie w ogóle przestałam jeść. I dobiłam do 44 kilo, spełniając tym samym oczekiwania matki. Widziałam, że była szczęśliwa. Jednocześnie zaczęłam tracić przytomność i coraz częściej krew leciała mi z nosa. Trafiłam do lekarki i okazało się, że jestem krok przed anoreksją. Pomału znów zaczęłam jeść. A potem zachorowałam na bulimię, a po niej przyszedł czas kiedy tyłam w sposób drastyczny i niekontrolowany. Czasem nawet 5 kg tygodniowo.

Pyta pani o związki? W liceum uważałam, że nie mogę mieć chłopaka, bo przecież byłam za gruba. Mama tak mówiła, więc musiała mieć rację. Kiedy zainteresował się mną chłopak, uznałam, że to tylko kolega. Nie uwierzyłam, że mógłby chcieć czegoś więcej od takiej spasionej dziewczyny jak ja. 

Po wyjeździe za granicę byłam w jednym, trzyletnim związku. To mój partner zrobił pierwszy krok i przez te wszystkie lata czułam się kochana. Staraliśmy się nawet o dziecko, ale przy moich schorzeniach to niemożliwe, choć bardzo bym chciała. Kiedy przytyłam po raz kolejny, przestałam radzić sobie z bliskością i intymnością. Stałam się oschła, coraz bardziej wycofana, aż odeszłam od niego. Znowu uciekłam, ale poczułam ulgę, bo przestałam czuć obrzydzenie do samej siebie.

Kolejne randki? Na ostatniej byłam 6 lat temu. Nikt się nie pojawił w moim życiu, ale też nie pozwalam sobie na to, żeby kogoś poznać. Do klubu nie pójdę, bo jestem za gruba. Do knajpy też nie, bo jeszcze ktoś zobaczy, jak jem. Poza pracą chodzę tylko do kina. W kinie jest ciemno i z reguły jest mało ludzi, więc to w miarę bezpieczne miejsce.

Niby wiem, że w kraju, w którym mieszkam, nikt mnie nie będzie oceniać, ale lęk przed tym jest silnie zakorzeniony w mojej głowie. Boję się, że ktoś mi powie to samo, co mówiła mama. A usłyszeć takie słowa od obcej osoby, to byłoby jeszcze gorsze. Od matki też nie jest przyjemnie i miło, ale do tego już się przyzwyczaiłam. I teraz, kiedy mówi mi, że jestem gruba, to przynajmniej ma rację, bo wreszcie rzeczywiście tak jest. Ale dla mnie nic to nie zmienia, bo i tak czuję się strasznie samotna.

Małgosia (imię zmienione)

Bardzo zależy nam na Waszych listach. Jeśli chcecie podzielić się z nami swoją historią, piszcie na adres kobieta@agora.pl. Opublikowane listy docenimy książkami.