Uprzedzając komentarze. Wiem, że są ludzie, których nie stać na nic. Nie, nie należę do tej grupy. Zdaję sobie sprawę, że na ich tle moje "rozkminki" to "żenada". Ale w kilka chwil udało mi się przestać czuć - znany chyba także i wam - niepokój, kiedy zakup nowej torebki chodzi za mną jak cień. Kiedy w żołądku czuję, że MUSZĘ mieć tę bluzkę, bo od niej zależy powodzenie tylu ubraniowych połączeń. Badacze mają nazwę na to uczucie. To "sense of tantalising exclusivity" (z ang. poczucie kuszącej ekskluzywności), czyli lęk, że jeśli czegoś nie kupimy, to okazja posiadania przystępnej cenowo torebki jak z wybiegu przejdzie nam koło nosa.
Ja wysiadłam z pociągu relacji "Chcę to!" - "Mam to". I zaświadczam, że jest to miłe i bardzo wyzwalające uczucie. Jak widzę coś, co mi się podoba, potrafię powiedzieć: Jakie to ładne! I jakie mi kompletnie niepotrzebne. Łatwo mnie za to obdarować. Wystarczy bon na masaż albo wyjście na kolację, do teatru.
Nie mam zbyt wielu ubrań, a ogromna ich większość to rzeczy, które mam od lat. Są dosyć uniwersalne, oporne na modę i trendy, normalnej, sieciówkowej jakości. Większość z nich nosi wyraźne ślady używania, co mi akurat bardzo odpowiada. Moja mama (jeszcze po drugiej stronie zakupowej barykady) twierdzi, że wyglądam czasami "jak żul". Bo płaszcz ma wypchane łokcie, a sweter się rozciągnął. Puszczam to mimo uszu i uznaję jej słowa za komplement. Widziałam wszak wielu stylowych żuli.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Z realnych potrzeb brakuje mi tylko czarnej, dobrze skrojonej marynarki, a do niedawna potrzebowałam także kaloszy (stare, mające ponad 11 lat, zaczęły przeciekać) i powinnam kupić nowy biustonosz sportowy - dla dobra biustu. A mamy w domu o wiele za dużo rzeczy, pomimo systematycznych segregowań i lobbowania za nie kupownaniem kolejnych.
Jestem zresztą świeżo po procesie oczyszczania wszystkich pomieszczeń w naszym domu z rzeczy zbędnych, w tym:
- po oddaniu w ramach akcji zbierania misiów dla warszawskich karetek dwóch ogromnych worów pluszaków;
- wyrzuceniu wora plastikowych tandetnych zabawek, które dołączane są do gazetek dla dzieci;
- z kuchni wyleciały przedatowane produkty - rekordzista miał datę przydatności do spożycia, która minęła w 2013 roku;
- do pojemnika w aptece wyniosłam przeterminowane leki;
- z łazienki wyjechały nieskończone balsamy i kremy, które zastąpione przez nowe, stały porzucone od ponad roku.
Bardzo mnie ten proces zmęczył (nie tylko fizycznie), a jeszcze bardziej zdołował. Pokazał, jak realnie niewielkie powinniśmy mieć potrzeby, jak mało nam trzeba, jak wiele kupujemy/dostajemy, a potem i tak wyrzucamy. Jak nakręceni marzymy o przedmiotach, kupujemy je, a po latach się ich bez sentymentu pozbywamy.
W moim domu, w potrzebie zredukowania stanu posiadania i zakusów konsumpcyjnych, jestem na razie osamotniona. Podczas akcji oczyszczania, dzieci wraz z mężem krążyły nad zapełnianymi przeze mnie workami niczym sępniki różowogłowe i co rusz coś wyciągały z okrzykiem:
Nie jestem tak radykalna jak Areta Szpura, współzałożycielka marki Local Heroes, a teraz ambasadorka filozofii "Less waste" (z ang. mniej odpadów). Szpura deklaruje, że ma 10 sztuk odzieży (nie licząc bielizny, skarpetek i piżam).
Jednak mój udział w rodzinnym stanie posiadania jest naprawdę symboliczny - widać to najbardziej, kiedy pierzemy ubrania. Na całe pranie moich rzeczy potrafi być 10 procent, reszta to mąż (40 procent) i dzieci (po 25 procent). Mam najmniejszą szafę i najmniej w niej rzeczy. Najmniej też kupuję dla siebie. Tak naprawdę, realnie nie mam żadnych potrzeb. Wymyślonych zachcianek też nie. Niby odkładam na zegarek, ale im mam więcej zgromadzonych środków, tym mniejszą ochotę na jego zakup.
Ludowa mądrość mówi, że przez 80 procent czasu nosimy 20 procent zasobów swojej szafy. Jak zbadała niemiecka firma przeprowadzkowa Movinga.de, statystyczny Polak nie korzysta z 67 procent swoich ubrań.
W badaniach wyliczono, że w Monachium każdy mieszkaniec miasta wyrzuca 15 kg używanych ubrań rocznie. W Wielkiej Brytanii w przeliczeniu na jednego mieszkańca jest to 30 kg rocznie. Jak pisze dziennikarka "The Guardian", Lucy Siegle, która zajmuje się tematem etyki i ekologii w modzie:
Przed oczami stają jej jak wyrzut sumienia mikrotrendy, w które "zainwestowała": dodatki udające te od projektanta, sukienki modne przez sezon, bluzki, które były "must have". Projektanci i trendy same strzelają sobie w kolano. Przez ciągłe nawiązania do poprzednich dekad, wystarczy wygrzebać dzwony czy płaszcz w cętki geparda w szafie mamy lub w secondhandzie, niż kupować w sieciówce.
Najprostszym sposobem na nieobrastanie w przedmioty są częste przeprowadzki. Koleżanka redakcyjna w ciągu roku przeprowadziła się pięć razy i to za każdym razem między miastami. Podczas ostatnich przenosin osiągnęła mistrzostwo - spakowała cały swój dobytek w dwa kartony, które wysłała pocztą w nowe miejsce.
Ciężko mi jednak tłumaczyć dzieciom, że chęć posiadania jest tylko w ich głowie. A jeszcze trudniej wyjaśnić to ich dziadkom. Za ogromny sukces uznaję jednak zasadę, że na urodziny kupujemy jedną, porządną rzecz, zrzucając się rodzinnie, zamiast miliony małych rzeczy. A najchętniej kupowałabym im przeżycia - podróże, wycieczki, wyjścia w ciekawe miejsca.
Wyświetl ten post na Instagramie.
W te wakacje odwiedziłam dwa miejsca, które mają zupełnie inne podejście do posiadania, kupowania, nowości, mody. Najpierw byłam na kanadyjskiej prowincji, gdzie ludzie jeżdżą po 17 lat jednym samochodem - bo skoro działa, to po co go wymieniać? Potem byłam w Mediolanie (paradoksalnie - na zaproszenie Zary, która otwierała po remoncie swój flagowy sklep przy corso Vittorio Emanuele II), w którego centrum łatwiej kupić torebkę Chanel, brylanty od Graffa i buty Balenciagi niż butelkę wody (po trzydziestu minutach szukania sklepu spożywczego, przepłaciłam za małą gazowaną wodę w barze ponad czterokrotnie).
Myśleliśmy, że z Kanady przywieziemy plecak na kółkach do szkoły dla syna i, może, nowe sandałki dla córki. Nie przywieźliśmy. Praktyczni i nade wszystko ceniący komfort Kanadyjczycy są w dużych sklepach typu TK Maxx zupełnie obok estetyki przedmiotów. Nie udało się nam niczego kupić, bo nic nam się nie podobało. I nieważne, czy sklep był na prowincji, czy w centrum Toronto. Z Kanady przywiozłam sobie za to kalosze. Dokładnie takie, o jakich marzyłam - proste, czarne, wygodne i - w moim odczuciu - ładne. Udało mi się przekonać rodzinę, żeby prezenty dla bliskich były produktami spożywczymi, a nie kolejnymi rzeczami, żeby nie były durnostojkami, nie zagracały przestrzeni, nie zaśmiecały szafy, nie skończy za kilka lat w śmietniku.
W Mediolanie z kolei widziałam o 11 przed południem osoby obładowane torbami od Hermesa, Prady i Diora. Mężczyzn stylowych i ekstrawaganckich, szykowne kobiety w wysmakowanych stylizacjach. Całkowite przeciwieństwo Kanadyjczyków w wygodnych sandałach i szarych strojach. Z Mediolanu także nic nie przywiozłam. Oprócz opakowania ciasteczek. Raz, bo, jak już wspomniałam nie mam realnych potrzeb, dwa, bo absolutnie nie było mnie stać na żadną rzecz z markowych butików.
Gdyby naszymi zakupami kierowały wyłącznie potrzeby, a nie trendy, mielibyśmy w szafie jedynie niezbędne, ale i regularnie noszone ubrania i dodatki. Specjaliści już teraz prognozują, że kwota, którą wydajemy na zakupy, zmaleje. A z konsumowania trendów i ciuchów przerzucimy się na świadomych konsumentów jedzenia.
Tydzień na Gazeta.pl. Tych materiałów nie możesz przegapić! SPRAWDŹ