Zanim opublikujesz Facebooku "post interwencyjny", pomyśl. No, chyba że chcesz zrujnować życie sobie i innym

Prawie codziennie obserwujemy w redakcji konsekwencje nieprzemyślanych decyzji dotyczących publikowania postów interwencyjnych na Facebooku. Kierowani porywem serca i świętego oburzenia wrzucacie zdjęcia z opisami. A potem post zaczyna żyć własnym życiem i przestajecie mieć na niego wpływ.
Zanim opublikujesz, zastanów się, co chcesz postem osiągnąć Zanim opublikujesz, zastanów się, co chcesz postem osiągnąć Fot. Screen Facebook

Przypadek pierwszy: niech będzie przykład paskudnego śniadania w szpitalu

Mechanizm działania jest podobny. W naszym życiu wydarza się coś, co wzbudza w nas ogromne emocje: oburza, zasmuca, sprawia, że chcemy dochodzić sprawiedliwości, szukamy zadośćuczynienia, nosimy w sobie płonącą zemstę. Robimy więc zdjęcie i wrzucamy post na swój profil na Facebooku. Przyjmijmy, że jest to zdjęcie szpitalnego śniadania: niezdrowego, nieapetycznego, na dodatek mikroskopijnego. Albo opisujemy ze szczegółami okropne warunki, w których przyszło nam mieszkać podczas wyjazdu all inclusive, za który zapłaciliśmy "miliony monet".

Żeby wszyscy wiedzieli, gdzie jesteśmy i jak się czujemy, oznaczamy lokalizację i swój stan emocjonalny. Czasem nie mamy zablokowanych ustawień prywatności, post jest więc publiczny.

Państwowa służba zdrowia i traktowanie per noga przez jednostki państwowe zawsze grzeją w sieci. Podobnie jak wywyższanie się wielkich korporacji. Post - jak łakomy kąsek - szybko zostaje więc podchwycony przez znajomych. Pojawiają się komentarze, udostępnienia, słowa oburzenia, oznaczanie osób, które warto naszą sprawą zainteresować.

Post szybko trafia także do głównych zainteresowanych, czyli pracowników miejsca, w którym się zameldowaliście. O niezadowoleniu z usług czytają pielęgniarki pracujące na oddziale. Część z nich być może robi wszystko, żeby pacjent czuł się w szpitalu jak najbardziej komfortowo. Albo rezydent, który staje na głowie, żeby sprawę rozwiązać po myśli turysty. O nich, pisząc post, nie myśleliście, prawda?

W wyniku efektu śnieżnej kuli post zaczyna żyć swoim życiem. Sprawa trafia do mediów. Autor/ka postu musi stawić czoła osobom, które mają odmienne zdanie na temat zamieszczonej opinii albo lubią trollować i uprzykrzać życie innym. Za nimi idą prywatne wiadomości, nieprzyjemne komentarze pod opartym na poście tekstem.

Nagle wychodzi także na jaw siatka niewidzialnych połączeń i zależności. Nasz pracodawca traci kontrakt z daną instytucją/firmą przez nasz post, ktoś wylatuje z pracy, kto inny ma nieprzyjemności. Nie mówiąc już o tym, że skoro wciąż przebywamy w opisanym szpitalu, obsługa z trudem zachowuje profesjonalny obiektywizm.

Upewnij się, że nie naruszasz czyjegoś prawa do prywatności Upewnij się, że nie naruszasz czyjegoś prawa do prywatności Fot. Screen Instagram

Przypadek drugi: ginekolożka z "piekła rodem"

Posty reklamacyjne dotyczące usług medycznych w prywatnych placówkach publikowane są z wyjątkową częstotliwością. Opisywani są w nich z imienia i nazwiska lekarze. - Przez taki wpis i aferę, którą wokół niego zrobiła jedna niezadowolona z wizyty kobieta, ginekolożka, która prowadziła wszystkie moje ciąże, straciła pracę - wspomina Magda, znajoma, która często wdaje się w polemikę pod tego typu postami.

Ciężarna opisała swoją sytuację, stawiając lekarkę w bardzo niekorzystnym świetle, a z siebie robiąc ofiarę. - Wiadomo, że internet daje wielu osobom poczucie anonimowości, poczucie bezpieczeństwa, stwarza przestrzeń do atakowania innych. Mam do tych wpisów ogromny dystans, bo są bardzo jednostronne, czarno-białe, zupełnie nieobiektywne - mówi Magdalena.

Magda stanęła wtedy w obronie swojej lekarki, ale autorka posta była tak zdeterminowana i żądna krwi, że ostatecznie dopięła swego - lekarka odeszła z przychodni.

- Ja straciłam świetną lekarkę, ona zaś bardzo dużo nerwów - mówi, dodając, że nie rozumie, jak można kilkoma wpisami poważnie namieszać w życiu innych. Bo Magda nie była jedyną pacjentką, która broniła pod postem lekarki. Głos obrończyń okazał się jednak mniej słyszalny.

Badania pokazują, że komunikacja internetowa wzmacnia motywację indywidualistyczną i egoistyczną - chodzi o moją sprawę, inni ludzie się nie liczą. I to właśnie ten przypadek, w którym możemy komuś na serio zaszkodzić. Andrea Flores i Carrie James z Uniwersytetu Harvarda wykazały w swoim badaniu, że w sieci dominuje myślenie wybitnie indywidualistyczne, które można określić jako postawę "słuszne jest to, co jest dla mnie dobre".

A może zamiast od razu zgłaszać się z historią do "Sprawy dla reportera" i "Uwagi", dokonywać publicznej egzekucji, lepiej próbować załatwić sprawę na poziomie lokalnym, nie wytaczając najcięższej artylerii?

Opisana wyżej niezadowolona pacjentka nie odpuściła, ale są osoby, które - kiedy osiągną swój cel - wycofują się raczkiem. Dr Jan Zając, badacz i psycholog, współzałożyciel Sotrendera, firmy badawczej zajmującej się mediami społecznościowymi, tłumaczy:

Wrzucamy takie pełne rozżalenia posty, żeby ktoś okazał nam wsparcie, poklepał po ramieniu i wreszcie, żeby nasz post załatwił za nas sprawę - sklep uznał reklamację, nieuczciwa firma wypłaciła zaległe honorarium, korporacja taksówkarska pouczyła nieuprzejmego kierowcę.

Nie przewidujemy jednak, że posty mają imponujący zasięg rażenia, ogromną moc, ale i siłę odrzutu. Części osób może się wydawać, że ich posty przyczynią się do tego, że wygra sprawiedliwość.

Wielu z nas czuje, że w sieci obowiązują inne zasady etyczne. W internecie dehumanizujemy innych użytkowników, zachowując się tak, jakbyśmy w realu nigdy nie postąpili. W sieci zachowujemy się nagannie - ściąganie filmów to naszym zdaniem nie to samo co kradzież DVD ze sklepu, kłamstwo na messengerze przychodzi nam łatwiej, niż wypowiedzenie go w twarz. W wirtualu swobodnie dajemy się ponieść emocjom.

Jeśli nie masz ograniczenia prywatności w ustawieniach postu, przygotuj się na to, że post zacznie żyć własnym życiem Jeśli nie masz ograniczenia prywatności w ustawieniach postu, przygotuj się na to, że post zacznie żyć własnym życiem Fot. Screen Facebook

Zastanów się, pomyśl, ochłoń

Kilkadziesiąt lat temu zostawilibyśmy pewnie wpis w księdze reklamacji, a kilka lat temu poprosili o rozmowę z kierownikiem. Teraz sprawę załatwiają nam social media.

Autorzy postów - zwłaszcza ci, którzy nie mają w nazwie użytkownika imienia i nazwiska oraz portretowego zdjęcia, uważają, że w sieci są anonimowi. Opisują sytuację ze szkoły dziecka, przypadki z własnego życia zawodowego. Nie trzeba być śledczym, żeby połączyć fakty, poszperać i namierzyć osobę, która wrzuciła post.

Zdarzyło się, że pisali do nas autorzy wrzutek na Facebooka z prośbą o "zniknięcie wzmianki z internetów". Bo rozpoznali ich przełożeni, opisane niepochlebnie osoby, klienci. I "mają piekło", "poważne konsekwencje", "grozi im utrata pracy".  Dlatego zanim wrzucicie do sieci post, który może namieszać, pomyślcie. Bo niczego się nie da "zniknąć z internetów". Można zrobić zrzuty ekranu, łatwo odszukać nawet nieaktywny już link na stronach archiwizujących treści.

Co więc robić? Zamilknąć? Nie dochodzić sprawiedliwości? Jak radzi dr Jan Zając:

Jeśli bardzo chcemy dać upust złości, zanim puścimy post w świat, dajmy go do przeczytania osobie niezaangażowanej bezpośrednio w sprawę. Albo napiszmy post i go nie publikujmy - ochłońmy i przeczytajmy jego treść za jakiś czas.

Zastanówmy się także, jaki jest nasz cel? Jeśli zależy nam tylko na tym, żeby bliscy znajomi dowiedzieli się o niesprawiedliwości, która nas spotkała, ograniczmy w ustawieniach posta prywatność. Bo post publiczny - zgodnie z prawem - może zacytować i wykorzystać każdy, a wtedy naprawdę przestajemy mieć nad nim kontrolę.

Jeżeli jednak decydujemy się napisać na Facebooku, że coś złego się nam przydarzyło, fatalnie się czujemy, mamy kłopoty, to słowa wsparcia w tym konkretnym momencie mogą być prawdziwym ratunkiem, a aprobata innych bardzo potrzebna. Można ją jednak uzyskać w wąskim gronie, nie przy udziale milionów obcych ludzi.