Mechanizm działania jest podobny. W naszym życiu wydarza się coś, co wzbudza w nas ogromne emocje: oburza, zasmuca, sprawia, że chcemy dochodzić sprawiedliwości, szukamy zadośćuczynienia, nosimy w sobie płonącą zemstę. Robimy więc zdjęcie i wrzucamy post na swój profil na Facebooku. Przyjmijmy, że jest to zdjęcie szpitalnego śniadania: niezdrowego, nieapetycznego, na dodatek mikroskopijnego. Albo opisujemy ze szczegółami okropne warunki, w których przyszło nam mieszkać podczas wyjazdu all inclusive, za który zapłaciliśmy "miliony monet".
Żeby wszyscy wiedzieli, gdzie jesteśmy i jak się czujemy, oznaczamy lokalizację i swój stan emocjonalny. Czasem nie mamy zablokowanych ustawień prywatności, post jest więc publiczny.
Państwowa służba zdrowia i traktowanie per noga przez jednostki państwowe zawsze grzeją w sieci. Podobnie jak wywyższanie się wielkich korporacji. Post - jak łakomy kąsek - szybko zostaje więc podchwycony przez znajomych. Pojawiają się komentarze, udostępnienia, słowa oburzenia, oznaczanie osób, które warto naszą sprawą zainteresować.
Post szybko trafia także do głównych zainteresowanych, czyli pracowników miejsca, w którym się zameldowaliście. O niezadowoleniu z usług czytają pielęgniarki pracujące na oddziale. Część z nich być może robi wszystko, żeby pacjent czuł się w szpitalu jak najbardziej komfortowo. Albo rezydent, który staje na głowie, żeby sprawę rozwiązać po myśli turysty. O nich, pisząc post, nie myśleliście, prawda?
W wyniku efektu śnieżnej kuli post zaczyna żyć swoim życiem. Sprawa trafia do mediów. Autor/ka postu musi stawić czoła osobom, które mają odmienne zdanie na temat zamieszczonej opinii albo lubią trollować i uprzykrzać życie innym. Za nimi idą prywatne wiadomości, nieprzyjemne komentarze pod opartym na poście tekstem.
Nagle wychodzi także na jaw siatka niewidzialnych połączeń i zależności. Nasz pracodawca traci kontrakt z daną instytucją/firmą przez nasz post, ktoś wylatuje z pracy, kto inny ma nieprzyjemności. Nie mówiąc już o tym, że skoro wciąż przebywamy w opisanym szpitalu, obsługa z trudem zachowuje profesjonalny obiektywizm.
Posty reklamacyjne dotyczące usług medycznych w prywatnych placówkach publikowane są z wyjątkową częstotliwością. Opisywani są w nich z imienia i nazwiska lekarze. - Przez taki wpis i aferę, którą wokół niego zrobiła jedna niezadowolona z wizyty kobieta, ginekolożka, która prowadziła wszystkie moje ciąże, straciła pracę - wspomina Magda, znajoma, która często wdaje się w polemikę pod tego typu postami.
Ciężarna opisała swoją sytuację, stawiając lekarkę w bardzo niekorzystnym świetle, a z siebie robiąc ofiarę. - Wiadomo, że internet daje wielu osobom poczucie anonimowości, poczucie bezpieczeństwa, stwarza przestrzeń do atakowania innych. Mam do tych wpisów ogromny dystans, bo są bardzo jednostronne, czarno-białe, zupełnie nieobiektywne - mówi Magdalena.
Magda stanęła wtedy w obronie swojej lekarki, ale autorka posta była tak zdeterminowana i żądna krwi, że ostatecznie dopięła swego - lekarka odeszła z przychodni.
- Ja straciłam świetną lekarkę, ona zaś bardzo dużo nerwów - mówi, dodając, że nie rozumie, jak można kilkoma wpisami poważnie namieszać w życiu innych. Bo Magda nie była jedyną pacjentką, która broniła pod postem lekarki. Głos obrończyń okazał się jednak mniej słyszalny.
Badania pokazują, że komunikacja internetowa wzmacnia motywację indywidualistyczną i egoistyczną - chodzi o moją sprawę, inni ludzie się nie liczą. I to właśnie ten przypadek, w którym możemy komuś na serio zaszkodzić. Andrea Flores i Carrie James z Uniwersytetu Harvarda wykazały w swoim badaniu, że w sieci dominuje myślenie wybitnie indywidualistyczne, które można określić jako postawę "słuszne jest to, co jest dla mnie dobre".
A może zamiast od razu zgłaszać się z historią do "Sprawy dla reportera" i "Uwagi", dokonywać publicznej egzekucji, lepiej próbować załatwić sprawę na poziomie lokalnym, nie wytaczając najcięższej artylerii?
Opisana wyżej niezadowolona pacjentka nie odpuściła, ale są osoby, które - kiedy osiągną swój cel - wycofują się raczkiem. Dr Jan Zając, badacz i psycholog, współzałożyciel Sotrendera, firmy badawczej zajmującej się mediami społecznościowymi, tłumaczy:
Nie przewidujemy jednak, że posty mają imponujący zasięg rażenia, ogromną moc, ale i siłę odrzutu. Części osób może się wydawać, że ich posty przyczynią się do tego, że wygra sprawiedliwość.
Wielu z nas czuje, że w sieci obowiązują inne zasady etyczne. W internecie dehumanizujemy innych użytkowników, zachowując się tak, jakbyśmy w realu nigdy nie postąpili. W sieci zachowujemy się nagannie - ściąganie filmów to naszym zdaniem nie to samo co kradzież DVD ze sklepu, kłamstwo na messengerze przychodzi nam łatwiej, niż wypowiedzenie go w twarz. W wirtualu swobodnie dajemy się ponieść emocjom.
Kilkadziesiąt lat temu zostawilibyśmy pewnie wpis w księdze reklamacji, a kilka lat temu poprosili o rozmowę z kierownikiem. Teraz sprawę załatwiają nam social media.
Autorzy postów - zwłaszcza ci, którzy nie mają w nazwie użytkownika imienia i nazwiska oraz portretowego zdjęcia, uważają, że w sieci są anonimowi. Opisują sytuację ze szkoły dziecka, przypadki z własnego życia zawodowego. Nie trzeba być śledczym, żeby połączyć fakty, poszperać i namierzyć osobę, która wrzuciła post.
Zdarzyło się, że pisali do nas autorzy wrzutek na Facebooka z prośbą o "zniknięcie wzmianki z internetów". Bo rozpoznali ich przełożeni, opisane niepochlebnie osoby, klienci. I "mają piekło", "poważne konsekwencje", "grozi im utrata pracy". Dlatego zanim wrzucicie do sieci post, który może namieszać, pomyślcie. Bo niczego się nie da "zniknąć z internetów". Można zrobić zrzuty ekranu, łatwo odszukać nawet nieaktywny już link na stronach archiwizujących treści.
Co więc robić? Zamilknąć? Nie dochodzić sprawiedliwości? Jak radzi dr Jan Zając:
Zastanówmy się także, jaki jest nasz cel? Jeśli zależy nam tylko na tym, żeby bliscy znajomi dowiedzieli się o niesprawiedliwości, która nas spotkała, ograniczmy w ustawieniach posta prywatność. Bo post publiczny - zgodnie z prawem - może zacytować i wykorzystać każdy, a wtedy naprawdę przestajemy mieć nad nim kontrolę.
Jeżeli jednak decydujemy się napisać na Facebooku, że coś złego się nam przydarzyło, fatalnie się czujemy, mamy kłopoty, to słowa wsparcia w tym konkretnym momencie mogą być prawdziwym ratunkiem, a aprobata innych bardzo potrzebna. Można ją jednak uzyskać w wąskim gronie, nie przy udziale milionów obcych ludzi.