Pięć przydatnych rzeczy, których nauczył mnie mój mąż i jedna, którą podpatrzyłam u syna

Mój mąż jest najwspanialszy na świecie (syn zresztą też). Jako cały pakiet z wadami i zaletami jest po prostu najlepszy. Jesteśmy ze sobą od dwunastu lat i przez ten czas miałam wielokrotnie okazję przyglądać się temu, jak radzi sobie w różnych sytuacjach. Z obserwacji zaś wyciągnęłam naukę, którą z powodzeniem stosuję na co dzień. Które lekcje były najlepsze?

Kobieca strona Gazeta.pl - Polub nas!

Lekcja 1: przeproś raz

Po co roztrząsać sytuacje, w których zawiniliśmy, kajać się, ciągle do nich nawiązywać, nieustająco kłaść uszy po sobie i przepraszać w nieskończoność. Mój mąż przeprasza raz, temat zamyka i już do niego nie wraca. Zanim nauczyłam się, że można wyrażać skruchę w formie oszczędnej, zupełnie bez sensu przepraszałam zbyt żarliwie, na dodatek stawiałam siebie z złym świetle, tłumacząc błędy na wiele sposobów, przy czym każdy z nich umniejszał mnie samej (że taka jestem roztrzepana, że jak słoń w składzie porcelany).

Przekazaną przez drugą połówkę metodę opanowałam zresztą do perfekcji, dlatego kiedy czasami szanowny małżonek próbuje dokręcić śrubę i wbić mnie w poczucie winy, szybko ucinam: "Przeprosiłam już, nie drąż tematu, proszę".

Nawiasem mówiąc, mój mąż rzadko kiedy bywa winny i musi za cokolwiek przepraszać, gdyż wychodzi z założenia, że winni są... inni. Ale to już inna kwestia.

Przeprosiny przyjęte!Przeprosiny przyjęte! Fot. Archiwum prywatne Przeprosiny przyjęte! Fot. Archiwum prywatne

Lekcja 2: nie nastawiaj się

Być może także cierpicie na przypadłość, która wiąże się z pisaniem strasznych scenariuszy i projekcjami ludzkich reakcji. Ja tak przynajmniej miałam. No i jeszcze moja przyjaciółka z dzieciństwa. Jak wychodziłyśmy gdzieś wieczorem, to od połowy danego nam czasu martwiłyśmy się, żeby tylko być w domu na umówioną godzinę. Bo co to dopiero będzie, jak się nie wyrobimy? Obraza majestatu, szlaban na rok i rozmowy wychowawcze.

Dorosłam, a nastawianie się zostało. Pierwsza z brzegu sytuacja: wakacje, część grupy znajomych pojechała na wycieczkę, druga część została w mieście. Wszyscy mieliśmy się spotkać na obiedzie. Wycieczka się przedłuża, nie mamy jak uprzedzić o spóźnieniu. U mnie pełna nerwowość, że będą źli, że się zdenerwują, że jeden się wkurzy, drugi obrazi, trzecia w ogóle nie poczeka. Mój mąż, po dotarciu na miejsce, całkowicie zrelaksowany, z uśmiechem na ustach przeprasza raz (albo i nie), tłumaczy spóźnienie i... dopytuje, kto co zamówił na obiad. Sytuacja wyczyszczona, nikt na nikogo nie był zły. Teraz gdy wiem, że coś mogę zawalić - w miarę możliwości uprzedzam i nie nakręcam się negatywnie.

Lekcja 3: za komplementy dziękować

Kiedy uczyłam się hiszpańskiego, na lekcji poświęconej częściom garderoby i ubieraniu się jako takiemu, nauczycielka (Hiszpanka z Sewilli) przedstawiła nam schemat komplementowania na Półwyspie Iberyjskim. Wygląda on mniej więcej tak:

- Piękną masz sukienkę!

- Tak sądzisz? Dziękuję, taki tam staroć.

- Świetnie w niej wyglądasz.

- Eee, chyba przytyłam...

W Hiszpanii - zgodnie z przyjętymi normami - reakcją na komplement jest deprecjonowanie zasług. Tak należy robić, żeby nie wyjść na zadufanego w sobie bufona.

Mój komplementowany mąż jest jak kot, którego drapie się za uszami. Miłe słowo i od razu sierść się robi bardziej błyszcząca, pierś dumnie wypięta, w oku pojawia się błysk, słychać  mruczenie. Po szybkim podziękowaniu zaczyna się mini śledztwo i uznawanie zasług.

- Pyszny obiad zrobiłeś!

- Dzięki. A co ci najbardziej smakowało? Bo super mi ziemniaki wyszły.

- To prawda.

- A warzywa w punkt upieczone...

- Tak właśnie.

Za przewodnictwem partnera zmieniłam więc podejście. Odstawienie krygowania się i umniejszania świetnie robi na głowę. Wreszcie można się cieszyć słowami uznania, przyjąć je i cieszyć się nimi jak należy.

Brad Pitt umie dziękować, jak należy. via GIPHY

Lekcja 4: odpuść sobie

Nie jestem pedantką, ale źle funkcjonuję w bałaganie. Niestety w moim domu są cztery jednostki bałaganiące i tylko jedna się tym przejmująca (to ja, to ja!). Raz na jakiś czas robię w związku z nieporządkiem aferę, po której przez pół dnia domownicy wykonują działania pozorowane, obiecują poprawę i odkładanie wszystkiego na miejsce. Czasami ja manifestacyjnie ogłaszam strajk i na pokaz przestaję po nas wszystkich sprzątać. Oczywiście cierpię na tym wyłącznie ja, bo reszta towarzystwa ma w poważaniu moje umiłowanie porządku.

Dlatego czasami, choć z trudem, odpuszczam. Nie wstawimy prania, to starszy syn nie będzie miał czystych majtek. Bywa. Nie wyjmiemy upranych rzeczy z pralki, to ubrania przejdą brzydkim zapachem. Trudno, nie mogę robić wszystkiego. Nie pozbieramy duplo z podłogi (córka rozrzuca je po całym mieszkaniu z prędkością światła), z pewnością któreś z nas nadepnie na nie gołą stopą (duplo gorsze niż lego - wiem z autopsji).

Trudno mi odpuszczać sobie, bo widzę konsekwencje zaniechania. Nadgorliwość ma jednak także swoje minusy - ból kręgosłupa, kiedy już ogarnę wszystko w okolicach 22. Dlatego czasami po prostu przestaję się nad sprawami, nad którymi nie mam kontroli pochylać.

Lekcja 5: bez spinki

W tym przypadku nie naśladuję zachowań męża, tylko zamiast iść w jego ślady, robię dokładnie odwrotnie niż on. Mojego szanownego małżonka najbardziej z równowagi wyprowadzają bzdety. Gołąb był łaskaw zanieczyścić maskę samochodu - złość. Guzik przy spodniach się urwał, a dziecko wymazało buzią umorusaną czekoladą przód koszuli - takie wydarzenia wywołują w nim głębokie poczucie niesprawiedliwości dziejowej. Złości się, biega w miejscu, przewraca oczami, sapie.

Takie jego zachowanie tylko karmi mojego wewnętrznego zen-a. Widząc, ile energii i zdrowia mąż marnuje na głupoty, utwierdzam się tylko w przekonaniu, że nie warto, że szkoda czasu i nerwów (on zapewne analogicznie reaguje na moją złość na bajzel w domu).

Instalacja Mirelli Von ChrupekInstalacja Mirelli Von Chrupek Moja wewnętrzna Siła Spokoju. Instalacja Mirelli Von Chrupek Fot. Archiwum prywatne Moja wewnętrzna Siła Spokoju. Instalacja Mirelli Von Chrupek Fot. Archiwum prywatne

Lekcja 6: prewencja

Oprócz męża także i syn ma udział w mojej emocjonalnej edukacji. Mój pierworodny ma banalnie prostą metodę na rozładowywanie ewentualnych napięć. Kiedy przy jego udziale wydarza się coś, co może wywołać napięcie, on uprzedzając ewentualną reakcję o wszystkim opowiada. Przykład?

Wchodzę do domu i widzę galopującego w moją stronę potomka, który biegnąc zalewa mnie potokiem słów. - Mamo, mamo, a tata dał mi dwie galaretki, których ja wcale nie chciałem, ale jak dał to zjadłem, no i zapomnieliśmy mi umyć ręce i ja nie popatrzyłem i przykleiła mi się do ręki skuwka od "flamajstra" - wiesz tego, co babcia mi przyniosła, a ty powiedziałaś, że przecież już mam, a babcia powiedziała, że te są pachnące, no i ten flamajster został na kanapie. No i się zrobiła plama. I co teraz mamo, co teraz zrobimy?

Gdybym ja tę plamę odkryła na kanapie sama, mogłabym się zezłościć. I to bardzo. A tak, jak nastąpiła spowiedź, przyznanie się do winy (chociaż winnych było więcej i w sumie trudno ich od razu namierzyć - bo i tata i babcia) i dodatkowo wzięto mnie z zaskoczenia to oręż zostaje mi wytrącony z ręki i nic już nie mogę. Chociaż nie, mogę. Zmyć acetonem plamę. I nauczyć się podobnie wyciszać ewentualne konflikty!

Dlaczego związek wystarczająco dobry jest lepszy niż związek idealny? O tym przeczytasz w książce >>

Zobacz wideo
Więcej o: