Okliny, Suwalszczyzna. Kartka na drzwiach drewnianego wychodka obok stodoły: "Zgodnie z art. 8 "Fioletowej książeczki" malowanie oraz zdobienie paznokci (.) jako akt międzyfeministycznej wymiany (.) nie może być określane mianem czynności patriarchalnej". Przed drewnianą chatą rozrzucone lakiery w najróżniejszych kolorach, pilniczek, radełko do wycinania skórek, zmywacz. Mariola, feministka, siedzi na kamieniu i maluje Kasi, też feministce, paznokcie na niebiesko. - Może do tego pomarańczowe kwiatki - zastanawia się Kasia. - Będą pasowały do niebieskiej koszulki z pomarańczowymi lamówkami. Siedzące wokół dziewczyny (w większości feministki) mają już pomalowane paznokcie. Agnieszka na zielono ze złotym brokatem, Agata na granatowo z czerwoną różyczką, Lidia na różowo. Daria życzy sobie, żeby wzór dopasować do otaczającej przyrody: łąk pełnych kwiatów, zielonych pagórków, tarzających się w piachu koni. Dziewczyny wybuchają śmiechem. Właśnie mają przerwę między kursem asertywności i samoobrony dla kobiet WenDo, a warsztatami antydyskryminacyjnymi. 60 kobiet z całej Polski, niektóre z dziećmi, przyjechały, żeby dyskutować o feminizmie, spać pod namiotem i kąpać się pod prysznicem na świeżym powietrzu. Właścicielka gospodarstwa Berenika Orłowska, z urodzenia warszawianka, od dwóch lat oklinianka, zdradza, że w dniu przyjazdu obozowiczek urodziła się klacz. Staje na wzgórzu dzielonym z sąsiadem i na horyzoncie pokazuje granicę z Litwą i Obwodem Kaliningradzkim. To jakieś 10 km szosą. Nie dziwią jej więc SMS-y od operatorów telefonii komórkowych sąsiadów: "Stay in Lithuania with Bite" albo "Witamy w sieci MTS, Belarus. Aby wezwać pomoc, wybierz 112".
Jest z czego wybierać: zajęcia choreoterapeutyczne (taneczno-ruchowe), bębniarskie, z psychoterapii feministycznej, stereotypów dotyczących kobiet w przestrzeni publicznej, masażu klasycznego, finansowania projektów feministycznych czy organizowania manif - kobiecych manifestacji. Na dziesięć dni mężowie, kochankowie, bracia i ojcowie musieli o nich zapomnieć. - Chodzi o to, żeby się wyrwać z codziennego świata, który jest koedukacyjny. Żeby nie definiować się w odniesieniu do drugiej płci i zacząć kwestionować ustalone relacje męsko-damskie - tłumaczy Agata Teutsch, "pani kierowniczka", jak ją pieszczotliwie nazywają uczestniczki.
Obozy dla kobiet połączone z warsztatami od trzech lat organizuje Ulica Siostrzana. Tworzy ją dziesięć kobiet, aktywistek organizacji feministycznych. - Chodziło o to, żeby wyjść z biur i zrobić coś spontanicznie. Żeby mogły w tym uczestniczyć kobiety z małych miejscowości, które nie mają dostępu do internetu albo które nie mogą się nigdzie ruszyć z powodu dzieci. Tu dzieci mogą zabrać ze sobą - wyjaśnia Agata.
Za rok może przygotują obóz koedukacyjny, gdzie będą się zastanawiać nad relacjami pomiędzy płciami.
- Mamo, jak myślisz, jaką feministką jesteś? - zapytała Agata matkę Hannę Lipowską-Teutsch, znaną psycholożkę, założycielkę krakowskiego Towarzystwa Interwencji Kryzysowej. To było dziesięć lat temu. Przeczytały definicję feminizmu Glenna Tindera i doszły do wniosku, że są feministkami radykalnymi. - One zakładają dekonstrukcję systemu patriarchalnego, który zniewala zarówno kobiety, jak i mężczyzn, ale kobiety zajmują w nim niższą pozycję. Obie chcemy działać, żeby to zmienić. Agata, jak to na Ulicy Siostrzanej, używa języka przesiąkniętego feministyczną literaturą. "Ulicznice" mówią np. "ktosia powiedziała..." albo "czy wszyscy usłyszały?". Jest trenerką WenDo, w Oklinach z Moniką Serkowską prowadzi warsztat antydyskryminacyjny. - Jesteś mężczyzną - krok do przodu. Jesteś kobietą - krok do tyłu. Jesteś Polką - krok do przodu. Jesteś buddystką - krok do tyłu - komenderuje Monika. Kilkanaście dziewczyn trzyma się za ręce. Zaczynają w linii prostej, a potem każda postępuję zgodnie z instrukcjami. Łańcuch się rwie. - Zawsze myślałam, że lubię się alienować. A tu bałam się puścić rękę - mówi Beata. - To ćwiczenie schematycznie ukazuje nasz potencjał startowy. Krok do przodu to, jak ustalili austriaccy trenerzy, awans społeczny albo oznaka, że większość społeczeństwa tak postępuje - wyjaśnia Agata. Mam wyższe wykształcenie - krok do przodu. Jestem lesbijką - krok do tyłu. Przynajmniej jedno z rodziców ma średnie wykształcenie - krok do przodu. W twojej rodzinie były problemy z alkoholem, ktoś popełnił samobójstwo - za każdym razem krok do tyłu.
To, że mama jest feministką, dotarło do Agaty, kiedy kończyła liceum. Sama zaczynała działać w krakowskiej organizacji eFKa - feministycznej fundacji kobiecej. W 1995 r. Hanna Lipowska-Teutsch dostała zaproszenie na obóz dla kobiet w Słowenii. Nie mogła pojechać, więc wysłała 19-letnią córkę.
Hanka ma długie siwiejące włosy związane w koński ogon, obrączkę na lewej ręce, pali papierosa za papierosem, potrafi barwnie opowiadać. 20 lat temu pracowała w klinice ostrych zatruć, gdzie oprócz żołnierzy narażonych na falę w wojsku trafiały kobiety dotknięte przemocą. - Wszelkimi sposobami broniły się, żeby nie rozpoznać u nich zaburzeń psychicznych, bo w przemocowym związku byłyby już zupełnie ubezwłasnowolnione. Największe wrażenie zrobiła na mnie historia głęboko wierzącej pani, nad którą znęcał się mąż. Uznała to za swój krzyż, który będzie dźwigać do końca życia, ale później będzie niebo. Kiedy mąż zaczął molestować dzieci, okazało się, że nie może być jednocześnie dobrą katoliczką i dobrą żoną. Postanowiła się zabić. Ale nie chciała trafić do piekła. Dlatego wymyśliła sposób, by jeszcze za życia się nacierpieć i zdążyć się wyspowiadać. Wypiła środek żrący. I jej plan się powiódł. W tym samym czasie Hanka poznała środowisko krakowskich feministek. Strasznie jej się spodobało takie "elitarne uprawianie feminizmu" - żadna walka, raczej obśmiewanie patriarchatu. - To jednak nie wystarczy. Feminizm jest dla mnie jak jasna postawa wobec antysemityzmu, rasizmu, homofobii, dyskryminacji osób chorych na AIDS. To nie jest dziwna praktyka adresowana do wąskiej grupy kobiet, ale niezbędne wyposażenie każdego przyzwoitego człowieka, który sprzeciwia się prześladowaniom, przemocy i nierówności - mówi.
- Czasami łapię się na tym, że wyrzyguję swoją matkę. Kawałek po kawałku. Ciągle słyszałam: zjedz jeszcze, załóż czapkę, bo się przeziębisz, co to za chłopak?, ale nigdy tak naprawdę nie rozmawiałyśmy.
Zmierzcha. Siedzimy na tarasie, ktoś przynosi świeczki. Prawie nie widzimy swoich twarzy. Rozmawiamy o tekście "Ciało w ciało z matką" Luce Irigaray, francuskiej feministki, terapeutki, która relację matka - córka określa jako "ciemną plamę w naszej kulturze" albo "czarny ląd czarnego kontynentu". Jej zdaniem każda kobieta cierpi, bo w pewnym momencie zrywa z matką. Nie ma symbolicznego języka opisującego tę więź. Z matką łączy nas tylko ciało, a języka ciała nie znamy.
Dziewczyny wymieniają żale do matek. Jedna uczyła gotować, "żeby mąż był zadowolony", inna odpędzała od każdej pracy domowej, bo "jeszcze się, dziecko, w życiu napracujesz", nie miała czasu, wstydziła się mówić o miesiączce, seksie, relacjach z mężczyznami. Hanka: - Normalna niefeministyczna matka ma włożone do głowy, że powinna gotować obiady i pilnować, żeby w domu było czysto. Ja tego w głowie nie mam. Cecha odpowiedzialności za przyszłość dzieci i rodzinę w moim przypadku się nie pojawiła. Ale udało się. Czemu? Diabli albo inna siła wyższa wiedzą. Myślę, że feminizm też ma tu wiele do rzeczy.
Jak pracować nad relacją z matką? Dziewczyny wymieniają: razem gotować, pisać wiersze na urodziny, 18-letniej córce dać jej niemowlęcą czapeczkę, pójść razem do kosmetyczki. - Albo rodzić z matką - rzuca jedna. Śmiech. - A co w tym śmiesznego - ucina chichot Małgosia z Gdańska, matka 9-letniej Marianny. - Ona nas urodziła, pewnie chciałaby być obecna, kiedy dajemy nowe życie. Właściwie czemu nie - dziewczyny powoli przekonują się do pomysłu. Jeśli na porodówce mieści się tłum studentów medycyny, na pewno oprócz męża zmieści się też matka.
Mariola Borowska nie chciała brać udziału w tych warsztatach. - Nie dorosłam do nich jako matka, choć jako córka pobiegłabym od razu - tłumaczy. Nie potrafi usiedzieć bezczynnie. Na obozie prowadziła warsztat WenDo, po zajęciach malowała dziewczynom paznokcie. W Kraśniku, gdzie mieszka, prowadzi szkolną stołówkę. W Lublinie studiuje pedagogikę ogólną (już ma licencjat ze specjalnej i wczesnoszkolnej). W weekendy śpiewa na weselach. Prowadzi kursy WenDo. Ma męża i 12-letnią córkę Claudię. - Nawet jak zaprasza na kawę, co chwila wstaje od stołu i ściera niewidoczny kurz, coś poprawia - opowiada jej koleżanka Dorota. Ma to po matce. Kiedy ta rozwiodła się z ojcem, została z trójką dzieci. Zaczęła pracować, a kiedy Mariola skończyła 18 lat, w 1989 r. wyjechała do Belgii. - Chciała dla nas jak najlepiej, ale była matką na zasadzie: to ci wolno, tego nie. Czasem nam się wydaje, że jak będziemy więcej pracować, to mocniej nas będą kochać.
Kiedy po latach usiadły przy herbacie, Mariola zaczęła się zwierzać: miała problemy finansowe, w małżeństwie było nie najlepiej. Potrzebowała matki. - Poradzisz sobie, dziecko - usłyszała. Wybuchła: - Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Mariola: - Brat był starszy, siostra młodsza, a ja pośrodku. Zawsze dostawałam lanie i krytykę, bo uchodziłam za dziecko krnąbrne i takie, co to sobie poradzi. Wyrzucałam matce, że nie miałam od niej wsparcia, że nigdy nam nie powiedziała, że nas kocha. Sama byłam już matką. Ona zalała się łzami. "To wy tego nie wiecie?" Od tej pory zawsze jak kończy rozmowę telefoniczną, mówi: "Mariola, kocham cię". Mam cudowną mamę.
"Spierdalaj! Spierdalaj! Spierdalaj!" - cienkie głosiki niosą przekleństwo po suwalskich łąkach. Kilkanaście dziewczynek w wieku od siedmiu do 12 lat uczestniczy w warsztacie WenDo. - Kiedy usłyszałyśmy, jak przeklinają, zatkało nas - opowiada Mariola. Jej Claudia w zeszłym roku brała udział w tym kursie. Dziewczynki uczyły się, co to jest "zły dotyk", rysowały na kartce miejsca, gdzie nie powinno się ich dotykać, uczyły się unikać niebezpiecznych sytuacji, wreszcie - przebijały ponadcentymetrowej grubości deseczkę. W Polsce nie ma jeszcze trenerki WenDo dla dziewczynek, więc zajęcia prowadziła Beate Nitzschke, trenerka z Niemiec. Pytała o jakieś ostre słowa. Dziewczynki mówiły: "odejdź", "spadaj", któraś rzuciła: "spierdalaj". Potem Claudia na ucho zwierzała się mamie. - Mamusiu, a wiesz, jakie my brzydkie słowo krzyczałyśmy?
- Nie chodzi o to, żeby przeklinać. Ale wyobraźmy sobie te grzeczne dziewczynki z dobrych domów, które mówią "spierdalaj". W pewnych sytuacjach może to zadziałać - przekonuje Mariola.
W stodole pięć kobiet, dwóch chłopców i jedna dziewczynka wybijają afrykański rytm - trwają warsztaty bębniarskie. Opalona Renia Lampart siedzi między dwiema górami siana w krótkich spodenkach, czerwonej koszulce na ramiączkach, czerwonym szalu i czerwonych klapeczkach na obcasiku. - To moje buty na obozy feministyczne - tłumaczy, widząc moje zdumienie, bo do warunków obozowych takie buciki nijak nie pasują. To już drugi obóz feministyczny Reni i jej 14-letniej córki Asi. - W zeszłym roku mama powiedziała tacie, że jedziemy do sióstr. Myślałam, że spędzimy dwa tygodnie w zakonie - śmieje się Asia. Nawet jej to specjalnie nie zdziwiło. Renia, choć całkiem na to nie wygląda, co niedziela chodzi do kościoła, prowadzi nawet zajęcia muzyczne dla młodzieży w parafii. Oprócz Asi ma jeszcze Marię i Jakuba - 17-letnie bliźnięta (urodziła na drugim roku aktorstwa - profesorowie sugerowali, że studia powinna przerwać, co zrobiła) i 10-letniego Marcina. - Jak się ma liczną rodzinę, to nietrudno popaść w taki schemat "Matki Polki". Szczególnie w małej miejscowości jak Brzeg Opolski, gdzie niewiele się dzieje - komentuje. Od roku mąż z nią nie mieszka, więc musiała iść do pracy - uczy religii i sztuki w szkole. Po ubiegłorocznym obozie feministycznym w Fatyjankach bardziej zaczęła się zajmować sobą. Dzieci różnie do tego podchodzą. "Mama, znowu gdzieś wychodzisz" - słyszy. - Powiedziałam synowi: "Słuchaj, ja nie jestem bogini Westa, która będzie dmuchać w ognisko domowe. Jestem normalnym człowiekiem, który oprócz obiadów, sprzątania też ma prawo do swoich fascynacji". Z Asią wymiennie biorą udział w różnych warsztatach - Renia nie chodziła na zajęcia z córek i matek. Asia: - Mama zawsze mi powtarza: "Patrz, jak chłopak traktuje swoją matkę i siostrę". Teraz zmieniłam taktykę - jak idę do koleżanki, to po prostu mówię, że wychodzę. Bo inaczej to mama zaraz sugeruje: "A może spojrzymy na to z innej strony?".
- Asia staje się kobietą i coraz mniej mnie słucha. Tu, na obozie, wszystkie ją trochę wychowujemy. Też młodsze dziewczyny, którym jestem za to bardzo wdzięczna. Często mówią to samo co ja, ale innym językiem, i ona się ich słucha.
Godz. 7 rano, mieszkanie na opolskim osiedlu. Kasia Krupa-Czerwiec, lektorka hiszpańskiego, je śniadanie z mężem Marcinem - chwilowo bezrobotnym socjologiem. Do pracy idzie na piechotę - na płaskim obcasie w pół godziny dotrze na uniwersytet. Po drodze dzwoni komórka - teściowa. Opowiada o wnuczku, synu szwagra: że już zaczyna chodzić, jak ślicznie się uśmiecha, mówi "mama". Po tych zachwytach rzuca: - Kasiu, są jeszcze inne możliwości. Przecież Marcin może mieć dzieci... Bo Kasia nie może. I nie chce. Dwa lata temu miała silne bóle brzucha. Poszła do lekarza. Diagnoza: rak jajników. - Wycięli mi wszystko: jajniki, macicę - mówi Kasia.
Ma 28 lat. W Opolu jej zamężne rówieśnice mają przynajmniej po jednym dziecku. - Dla mojej rodziny i znajomych kobieta równa się żona, a żona równa się matka. Ja się w ten model nie wpisuję - opowiada Kasia. Kiedy koleżanki w pracy porównują laurki w Dzień Matki, ona płacze po kątach. Nieswojo czuła się też na warsztatach o matkach i córkach, więc zorganizowała swoje - jak być szczęśliwą kobietą nie-matką. W Opolu założyła organizację promującą społeczeństwo obywatelskie. Od września ruszają kursy języków, przygotowuje informator o instytucjach pomagających kobietom dotkniętym przemocą, myśli o grupie wsparcia dla kobiet po wycięciu jajników. - Od mamy usłyszałam, że jestem kobietą, tylko trochę inną. Ale zawsze mogę adoptować dziecko. Zaczęłam krzyczeć. Dziecko to nie różowy, słodki bobasek, ale odpowiedzialność na całe życie! A jak ja mam wziąć odpowiedzialność za dziecko, którego rodziców nie znam? O którym nic nie wiem. Które wychowam, a ono, jak dorośnie, będzie chciało poznać swoich "prawdziwych" rodziców. Od tej pory mama nie wraca do tematu. Są szczęśliwi, że w ogóle żyję.
Kasia nosi złoty medalion ze zdjęciem matki. Ojciec przywiózł go z Egiptu - to był pomysł pamiątki rodowej, przekazywanej z matki na córkę. Kasia: - Teraz na mnie się urwało. Cały czas mam w pamięci słowa Marcina: że ja i jego dzieci będziemy dla niego najważniejsze. Nie myśleliśmy o innym życiu, razem musimy to przepracować. Na razie mam "termin ważności" jeszcze na trzy lata. Reemisja choroby może nastąpić nawet po pięciu latach od operacji. Czekamy.
Słońce wychodzi zza chmur, Agata Żylińska prowadzi zajęcia z czytania literatury z perspektywy feministycznej. Na głos czytamy pierwszy rozdział "Anny Kareniny" Lwa Tołstoja. Stiepan Arkadjicz Obłoński, który prenumerował liberalne czasopismo, nie zmieniał poglądów, "lecz one same się w nim niedostrzegalnie zmieniały. Obłoński nie wybierał kierunku ani zapatrywań: prądy i zapatrywania przychodziły do niego same". Lidka przerywa: - To tak jak na obozach feministycznych - i zaczyna krztusić się ze śmiechu. Ania przyjechała do Oklin z 4-letnim Kamilem i 7-letnim Mateuszem, mąż odwiózł ją pociągiem z Wrocławia do Suwałk. - Bałam się, że to będą nastawione bojowo, politycznie zaangażowane kobiety. Jestem strasznie zadowolona. Byłam na WenDo, tańcu, bębnach - zawsze chciałam zostać perkusistką, tylko nigdy nie było czasu.