Czas dla siebie. Co ci się z tym kojarzy? Są kobiety, które w tzw. wolnym czasie prasują koszule, myją okna, robią przegląd szafy. Są takie, które odpoczywają, oglądając w telewizji ulubiony program, bo uwierzyły, że należy im się tylko ta wolna godzina. I są takie, które znalazły swoje hobby, swoją przestrzeń działania, coś, co daje im radość, siły, napęd do codziennego zmagania się z obowiązkami. Chcą coś tworzyć, zobaczyć, coś zrozumieć, zgłębić. Poznać swoje możliwości, mieć drugie życie, w którym robią to, co daje im spełnienie. Realizacja własnych pasji to nie jest luksus, na który stać najbogatszych. To kwestia decyzji i wytrwałości. Kwestia wiary w niezaprzeczalny fakt: każda z nas ma prawo do swojego życia i obowiązek troszczenia się o siebie. Nie pozwólmy sobie wmówić, że jest inaczej. Zróbmy coś dla siebie.
Małgorzata Wołyńczyk, filolog ukraiński
Przez osiem godzin pracuję w firmie, a kiedy wybija godzina 17, wychodzę i staram się
jak najszybciej dojechać na zajęcia do szkoły flamenco. Tańczę już czwarty rok i tylko ten taniec sprawia, że zapominam o bożym świecie. Nic tak mnie nie odpręża, nie daje tyle radości, energii. W tym tańcu można wyrzucić z siebie wszystkie złe emocje. Dzień bez flamenco to dzień stracony. Tańczę, od kiedy pamiętam. Najpierw był to taniec towarzyski, potem współczesny. Niestety, skręciłam nogę i już nie wróciłam do formy. Po obejrzeniu filmu "Vengo" odkryłam flamenco. Mój tata pasjonuje się nim od 15 lat, ja musiałam do flamenco dorosnąć. Nie jest to taniec dla nastolatków, bo na efekty czeka się długo. To taniec dla cierpliwych. Trudny rytmicznie. Trzeba się skoncentrować, wsłuchać w muzykę, umieć się otworzyć i pokazać emocje, ale też, kiedy trzeba, powstrzymać je. Trzeba mieć serce na dłoni i "duende", czyli to coś nieokreślonego, duszę - bez czego nie ma flamenco. Dopiero po roku tworzy się sylwetka flamenco, zaczyna się właściwie trzymać ramiona, ruszać dłońmi, tupać nogami. Wiele dziewczyn odpada w trakcie nauki, bo wydaje im się, że wystarczy zamachać spódnicą i już będą tańczyć flamenco, a okazuje się, że niezwykle trudna jest koordynacja pracy rąk (kastaniety, wachlarz) i nóg (stepowanie).
Pierwszą solówkę zatańczyłam na pokazach szkoły po roku nauki. Nie byłam z siebie zadowolona, teraz więcej umiem. Znam wiele stylów flamenco i nawet hiszpańscy muzycy, którzy przygrywali nam na pokazach szkoły, stwierdzili, że mam "duende". Wydaje mi się, że jestem w czepku urodzona, bo każda tancerka flamenco marzy o własnym gitarzyście - a ja go mam. To mój tata. Razem opracowujemy program. Pokazaliśmy go w zaprzyjaźnionej restauracji, podobał się. Marzę, by pojechać do Andaluzji. Po inspirację, po tę energię, która promieniuje od tych, którzy urodzili się w ojczyźnie flamenco. Kiedy tańczę, wtedy wiem, że naprawdę żyję.
Karina Jakubek, pracuje w firmie spedycyjnej
W dzieciństwie nie czytałam powieści dla nastolatek, lecz książki Janusza Meissnera o lotnictwie. Marzyłam, by skończyć kurs szybowcowy, ale rodzice się nie zgodzili. Latanie było moim wielkim, niezrealizowanym marzeniem. Cztery lata temu, kiedy w pobliżu mojego miejsca zamieszkania, w Ostrowie Wielkopolskim, zaczęła działać Strefa Zrzutu, czyli firma zajmująca się spadochroniarstwem, postanowiłam, że muszę spróbować. Przyjaciele zasponsorowali mi skok spadochronowy - to był prezent imieninowy. Postanowiłam, że skoczę w tandemie ze skoczkiem i w ten sposób przekonam się, czy mi się to podoba. Sprawdziłam, jaka jest statystyka wypadków, które wydarzają się przy tego typu skokach. Nie przeraziła mnie, tylko upewniła, że najważniejszy jest doświadczony skoczek, bo to głupota i brawura są najczęściej powodem tragedii. Skoczkowie ze Strefy Zrzutu są wyjątkowi - żyją po to, żeby skakać. Zaufałam im, kiedy jednak znalazłam się w powietrzu, a ziemia była w odległości 4 km poczułam ucisk w żołądku. Odliczyliśmy do trzech i skoczyliśmy!
Pierwszy skok to ogromny szok. Wydawało mi się, że prąd powietrza jest tak wielki (spada się z prędkością ok. 200 km/h), że nie złapię oddechu. Po niecałej minucie swobodnego spadania poczułam szarpnięcie - rozpostarła się czasza spadochronu. Ogarnęła mnie niezwykła cisza. Czułam, że jestem zawieszona między niebem a ziemią, wolna od codziennych trosk. Takiego błogostanu nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Kiedy wylądowałam, miałam uczucie niedosytu i chęć, by szybko powrócić w przestworza. Jednak nie było to takie łatwe. Względy finansowe (skok kosztuje 500 zł) i czasowe nie pozwalały mi rozwinąć skrzydeł. Dopiero w tym roku znowu skakałam. Wiosną zapiszę się na kurs spadochroniarski. Wiem, że to sport dla mnie. Nic innego nie daje mi tyle radości i energii do działania. Mój 15-letni syn podziela moją pasję. Skakał już w tandemie i marzy o tym, by w przyszłości zostać skoczkiem i pilotem. Obcując z ludźmi, których spotykam w Strefie Zrzutu, nabieram przekonania, że nie ma rzeczy niemożliwych czy sytuacji beznadziejnych - niedawno kurs spadochroniarski ukończył chłopak bez nogi. Teraz wiem, że jeśli mi coś w życiu nie wychodzi, to albo za mało tego chcę, albo nie do końca wierzę we własne siły.
Katarzyna Kaszyńska, właścicielka firmy edytorskiej
Całe życie zazdrościłam ludziom, którzy grają na instrumentach. Nie mogłam nadziwić się, jak oni potrafią odcyfrować te robaczki... Czytanie nut strasznie mi imponowało. Rok temu znajomy podarował mi altówkę. Pomyślałam wtedy, że właśnie nadarza się okazja, żeby spróbować nauczyć się grać. Nie próbuję zostać wirtuozem, chcę grać dla własnej przyjemności. Znajomi skontaktowali mnie z panią profesor - nie była zaskoczona, od razu zgodziła się mnie uczyć. Potrafiła mnie zachęcić i zmobilizować, nawet kiedy mi nie szło. To wspaniała osoba. Chodzę na lekcje raz lub dwa w tygodniu, na dwie i pół godziny, i regularnie ćwiczę w domu. Bez tego nie ma efektów.
Początki nie były łatwe. Moja altówka nie przydała mi się, gra na tym instrumencie to wyższa szkoła jazdy. Dostałam od pani profesor szkolne skrzypce. Najpierw przez tydzień uczyłam się je trzymać. Mięśnie bolały, palce sztywne, nieprzyzwyczajone - trudno je rozruszać w tym wieku. Uczę się już rok, są chwile radości, ale i załamania. Robię kilka kroków do przodu, a potem się cofam. Ale umiem już czytać nuty! Potrafię też zagrać sporo utworów - kolędy, muzykę filmową i "Odę do radości". Po jakimś czasie odkryłam, że podstawą w grze na skrzypcach jest koncentracja. Nie wolno pozwolić, żeby myśli gdzieś się błąkały. Jeśli głowę mam czymś zajętą, to nici z grania. Co to mi daje? Poczucie, że czas spędzony na graniu to czas wyłącznie dla mnie. I radość, że jednak udało mi się, że się nie poddałam. Teraz świat nut i dźwięków jest też moim światem.
Joanna Janowska, wychowuje dwóch synków: 5-letniego Rysia i 9-miesięcznego Józia
Mam w sobie potrzebę tworzenia. Wyssałam ją z mlekiem matki, która nauczyła mnie robić na drutach, szydełku i szyć ubranka dla lalek. Wyżywam się też w kuchni. Przyrządzam potrawy, ale nie według przepisów - są to moje własne wariacje. Podobnie eksperymentuję z przetworami, bo uważam, że rzeczy, które się samemu zrobi, mają duszę. Mnóstwo w nich pozytywnej energii płynącej z rąk.
Kiedy urodził się mój pierwszy synek, zajęłam się jego wychowaniem. Wtedy też zaczęłam szyć torby - wykorzystywałam materiały z second-handów i najróżniejsze ścinki. Obdarowywałam nimi bliskie mi osoby. Kiedy urodziłam Józia, na szycie toreb brakowało mi już czasu. Wtedy szwagierka podarowała mi kilka filcowych kulek i srebrny drut. Powiedziała, żebym coś z tym zrobiła. Ręce zaczęły pracować, zanim głowa pomyślała, i tak powstały moje pierwsze kolczyki. Wyciągnęłam bursztynowe koraliki, dokupiłam srebrny drut, zaciski i tak zorganizowałam sobie warsztat. Okazało się, że robienie biżuterii to wspaniałe zajęcie, które mogę wykonywać przy dzieciach. Kiedy zasypiają, ja mam trochę czasu na tworzenie. Rozsypuję koraliki na stole, dodaję jakieś elementy, nanizuję na drut, robię zacisk i tak powstają moje projekty. Wyraziste, niesłodkie - mocne, z charakterem. Pomysły kłębią mi się w głowie nawet wtedy, kiedy gotuję, sprzątam. Cały czas myślę, który koral z czym połączyć. Największą radość mam, kiedy któraś z koleżanek mówi: "Wiesz, byłam w twoich kolczykach na balu i się podobały!". Cieszę się, bo wkładam w to serce i duszę!
Katarzyna Kochańska, dziennikarka
Pragnę być blisko przyrody, ale mieszkam w mieście. Dążę do harmonii i spokoju, ale żyję w ciągłym biegu. Przeprowadzałam się 21 razy... Postanowiłam stworzyć sobie oazę natury. Smaki i aromaty tworzą świat moich wspomnień, skojarzeń, mojego lubienia i nielubienia - zainteresowałam się więc aromaterapią. Zaczęłam dużo czytać, nawiązałam kontakt z perfumiarzami z Polleny Aromy. Dowiedziałam się, że zapachami można nie tylko poprawiać nastrój, ale także leczyć. Poznałam działanie olejków eterycznych, które oprócz tego, że pięknie pachą, użyte do kąpieli, masażu i inhalacji pozytywnie działają na stan ducha i ciała. Znam tajniki łączenia woni. Potrafię w środku zimy wyczarować zapach lata - wystarczy zmieszać krople olejku wrzosu z lawendą, miętą, rozmarynem i aromatem owocowym. Nauczyłam się z naturalnych składników komponować niepowtarzalne perfumy dla siebie i dla swoich znajomych. Komponuję też mieszanki aromaterapeutyczne herbat - wzbogacam je przyprawami i naturalnymi olejkami. Olejki służące do aromaterapii są jak czarodziejskie eliksiry. Czasem wystarczy jedna kropla, by osiągnąć zamierzony efekt. Odkryłam, że zdrowie i uroda biorą się z powietrza! Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł stworzenia Akademii Sztuk Wonnych i organizowania warsztatów. Do ich prowadzenia zaprosiłam specjalistów z Polskiego Towarzystwa Aromaterapeutycznego, którzy mają olbrzymią wiedzę i praktykę. Pierwsze warsztaty odbyły się w czasie VI Festiwalu dla Kobiet PROGRESSteron.
Grażyna Trautsolt, inżynier
Gdy skończyłam 50 lat stwierdziłam, że czas wyruszyć w drogę. Zawsze pragnęłam poznać egzotyczne rejony świata. Znajoma zaproponowała mi wspólną podróż do Syrii i Jordanii. Zgodziłam się, ale na początku wyprawy do Jordanii okazało się, że nasze oczekiwania są różne. Ja byłam bardziej żądna wrażeń, poznawania ludzi i innego świata. Kontynuowałam wyprawę sama. Przed każdą eskapadą dokładnie się przygotowuję: kupuję przewodnik, szperam w internecie, szukam ludzi, którzy już tam byli. Planuję dzień po dniu. Co chcę zobaczyć, gdzie będę mieszkać, ile pieniędzy wydam. Tamta pierwsza podróż otworzyła mi oczy. Każdy dzień wyprawy był niespodzianką. W Syrii spotkałam się z niezwykłą życzliwością mieszkańców, Syryjczycy zapraszali mnie do swoich domów i byli szczęśliwi, że mogą mnie ugościć. Zobaczyłam to, co chciałam. Do dziś wspominam pieczenie chleba przez Beduinów na piasku pustyni Wadi Rum...Po tej pierwszej wyprawie nabrałam wiary we własne siły. Nie czułam strachu (zawsze wszyscy pytają: "Nie boisz się?") - większy strach czułabym na warszawskiej Pradze niż w kambodżańskiej dżungli. Odważyłam się i udało się. Tyle miałam wrażeń, tyle przygód. A wydałam mniej pieniędzy niż na wczasach w Polsce. Emanowała ze mnie energia - sąsiadka, której opowiadałam o podróży, wyznała, że gdybym powiedziała: "Pakuj się, jutro jedziemy" - pojechałaby. Ale ja wolę samotne wyprawy, kiedy człowiek liczy tylko na siebie, kiedy zmuszony jest do nawiązywania kontaktów. To mnie rozwija. Spotykam innych podróżników, wymieniamy się cennymi informacjami. Nie zabieram ze sobą wartościowych rzeczy, mam za to mnóstwo długopisów, podkoszulków, cukierków do rozdawania. Od czasu pierwszej wy- prawy wyjeżdżam co rok. Objechałam Birmę, Etiopię, Iran. Byłam też w rozreklamowanej Kenii (polecam chyba tylko Zanzibar).
Kolekcjonuję przeżycia. Chcę do nich wracać, dlatego po każdym powrocie robię albumy: wklejam zdjęcia, wejściówki do muzeów, foldery, nawet bilety autobusowe. Koresponduję ze spotkanymi na szlaku podróżnikami. Świat wydaje mi się coraz bliższy, więcej rozumiem i coraz mniej spraw mnie dziwi. W Etiopii mały chłopiec karmił mnie ręką, bo tam w ten sposób okazuje się szacunek i wdzięczność. W Harkarze za to ja karmiłam w nocy hieny, trzymając w ustach patyk z nadzianym surowym mięsem - tak spotkałam się oko w oko z hieną. Czułam lekkie mrowienie w brzuchu...
Wiem, że będę podróżować, dopóki tylko będę miała możliwość. Chodzi mi po głowie pomysł, by "na starość" osiedlić się w Birmie. Tam ludzie żyją długo, są życzliwi, jedzenie jest wspaniałe i tanie. Polskę odwiedzałabym w porze deszczowej.
Maria Słomkowska, producentka telewizyjna
Nigdy nie kupowałam prezentów, robiłam je sama. Gdy byłam mała, były to ludki z modeliny, potem lepiłam z gliny filiżanki. Malowałam też meble. Zawsze chciałam na przedmiotach z mojego otoczenia odcisnąć swoje piętno. Od koleżanki, która wróciła z Niemiec, usłyszałam o ciekawej technice zdobniczej - wycina się wzory z serwetek i okleja nimi przedmioty, a potem lakieruje. Nie wymaga to specjalnych umiejętności, trzeba tylko być delikatnym, bo serwetki łatwo się rwą. Spróbowałam i spodobało mi się. Zaczęłam szukać w internecie informacji na ten temat. Dowiedziałam się, że technika ta nosi nazwę decoupage, narodziła się we Florencji, w XVII w. Do dziś we Włoszech decoupage prężnie się rozwija (również w USA, Australii i Nowej Zelandii). Wydawane są tam branżowe pisma, jest mnóstwo materiałów, klejów, lakierów. Zamówiłam ich trochę przez internet, a potem eksperymentowałam. Okazało się, że można uzyskiwać efekt spękanej porcelany. Można dekorować tkaniny, meble, bombki, naczynia. Nawiązałam kontakt z firmą dystrybuującą materiały do decoupage'u i stałam się ich przedstawicielem na Polskę. Postanowiłam zainteresować tym innych. Ze znajomymi, którzy chcieli poznać tę technikę, spotykałam się w domu, grono ciągle się powiększało. Wynajęłam salę, zorganizowałam świąteczne warsztaty. Wspólnie z mężem prezentowaliśmy możliwości decoupage'u na Festiwalu Przedmiotów Artystycznych w Poznaniu. To zajęcie pochłania mnie coraz bardziej. Wspaniałe jest to, że decoupage daje możliwości twórczej ekspresji nawet tym, którzy nie mają plastycznych zdolności.
Ewa Lewińska, pracuje w firmie telekomunikacyjnej
Zawsze kochałam zwierzęta. Kury hodowane przez moich dziadków miały imiona i odprowadzały mnie na przystanek autobusowy, ze świnkami bawiłam się w berka. Gdy - z wiadomych względów - znikały, strasznie nad tym ubolewałam. Niestety, przez lata nie miałam czasu i możliwości, by rozwinąć moją pasję szkolenia zwierząt. Teraz mam dwa koty i trzy psy.
Wszystko zaczęło się od podstawowego kursu posłuszeństwa, na który poszłam z moją suką. Okazała się niezwykle zdolna. Szukałam więc możliwości, by jej umiejętności rozwinąć. Przez internet poznałam dziewczynę, która zajmuje się węchowym szkoleniem psów. Wymieniałyśmy doświadczenia. Skontaktowałam się też z innymi osobami zajmującymi się tą metodą. Zadaniem psa jest pójście za śladem i rozpoznawanie zapachów. Zwierzęcia nie można zmusić do takiej pracy. Musi to lubić. Szybko zaangażowałam się w prowadzenie szkoleń. Teraz poświęcam temu każdą wolną chwilę. Znajomi pędzą do centrum handlowego, a ja do lasu. Bez względu na pogodę biegam po polach, ucząc psy rozpoznawania konkretnych zapachów. Z jednym z moich psów (owczarkiem niemieckim) chodzę też na treningi pokonywania toru przeszkód. On to uwielbia, ja mniej, bo muszę biegać, i to na czas. Trzeci mój piesek jest po prostu stworzony do zabawy, dlatego staram się go tak wyszkolić, żeby jego umiejętności wykorzystać przy dogoterapii osób starszych. Pozytywnie wpływa na ludzi, poprawia im nastrój. Planuję odwiedzać z nim domy opieki. Pasja szkolenia psów tak mnie pochłonęła, że od lat nie wyjechałam na urlop. Jest to teraz sens mojego życia.