Dotąd nigdy nie przyznałam się nikomu, że mam jakieś - nawet mi to trudno wymówić - fantazje seksualne. Nie jest tak, żeby mi się to kojarzyło ze zboczeniem, taka zacofana nie jestem, ale mówienie na ten temat bardzo mnie krępuje. A jednocześnie czuję, że po 25 latach życia seksualnego i dwóch małżeństwach nadal mam luki w doświadczeniach, tyle niespełnionych marzeń i niewypróbowanych pieszczot, że aż mi żal.
Nie mam specjalnie wyrafinowanych pragnień, dotyczą one raczej zwykłego małżeńskiego współżycia. Zawsze pragnęłam usłyszeć swoje imię, kiedy mężczyzna jest we mnie. A może jeszcze coś, np. "Jesteś cudowna" albo "Uwielbiam twoje ciało". Mam szczęście do milczków, a te dwa czy trzy razy, kiedy on powiedział mi jakieś piękne słowa, zapamiętałam jako przedsmak raju. Kiedy o tym myślę, aż mi ciarki chodzą po plecach.
Robi mi się ciepło w brzuchu na myśl o tym, że mężczyzna, którego kocham, mógłby patrzeć z pożądaniem na moje ciało, na intymne miejsca, obracać mnie z pleców na brzuch i na boki, badać rękami i ustami, bawić się mną całą. Chciałabym tak samo bawić się jego ciałem - bez pośpiechu i bez konieczności szybkiego finału. Mam też kilka marzeń o miejscach: wygodny materac wśród pachnących kwiatów, może pod krzakiem bzu albo jaśminu, może w gaju pomarańczowym; koc na gęstym, miękkim mchu w lesie; plaża o zachodzie słońca albo w zapadającym zmierzchu.
Wiem, że to banalne, że mnóstwo ludzi chciałoby kochać się w lesie albo na plaży. Ale przecież ja też... A teraz przyszło mi do głowy, że kiedyś mogę postawić w sypialni wiadro bzu albo jaśminu. Zupełnie nie mam takich pomysłów jak moje koleżanki, żeby przeżyć namiętną noc z pięknym aktorem (każda ma swojego ulubionego). Ale chyba z kilku różnych filmów złożyło mi się marzenie, żeby mąż "wtańczył" mnie do łóżka. Po romantycznej kolacji tańczymy w przyćmionym świetle, całujemy się i przytulamy do siebie coraz namiętniej, a potem
Może jeszcze kiedyś tak będzie, w każdym razie mam na to większe szanse niż moje koleżanki na spędzenie upojnej nocy z Bradem Pittem.
Dla mnie niezwykle przyjemne i podniecające są erotyczne plany. A że jestem człowiekiem skłonnym do fantazji - dawniej powiedzielibyśmy po prostu "marzycielem" - potrafię rozkoszować się nimi niemal tak samo, jak ich realizowaniem. Zresztą trudno porównywać jedno do drugiego, bo smakują zupełnie inaczej. Kiedy mam taki "marzycielski" dzień, potrafię już od rana wyobrażać sobie, jak będziemy się kochać. Ciekawe, że w ogóle mnie to nie nudzi, za każdym razem wyobraźnia podsuwa mi inne widoki.
Im bliżej do wieczora, tym bardziej mnie to kręci, szczególnie, kiedy puszczamy sobie sygnały albo piszemy SMS-y. Na przykład ja do niej piszę:
"Boję się, że przepalą mi się styki", a ona do mnie żartem: "Mamy lód w lodówce, może dotrwasz".
Zdarza się nam nie dotrwać: po południu zamykamy się w sypialni na szybki numerek, co nie przeszkadza w pięknej miłosnej uczcie wieczorem. Żona zresztą od początku rozbudzała moją wyobraźnię. Co jakiś czas mi przypomina, jak po pierwszej spędzonej z nią nocy przyznałem się: "Od samego początku wiedziałem, że będzie mi się z Tobą dobrze kochać". Już od pierwszej randki rozkręcał mi się w głowie pełnokolorowy, długi "różowy" film.
Nie będę ściemniał, niektóre sceny przelatują mi przed oczami do dzisiaj. Fantazje mnie nie opuszczają, teraz są jednak dużo bardziej konkretne, a niektóre aż się proszą o wypróbowanie. Na przykład pewnego dnia zacząłem myśleć o nowej pozycji: żona klęczy koło łóżka z głową i tułowiem na nim, ja za nią, rękę kładę pod jej piersi i biorę ją od tyłu. Przez kilka dni myślenie o tym bardzo mnie podniecało, aż żona zapytała: "Co knujesz?".
Droczyłem się z nią przez parę dni, zanim ją wtajemniczyłem. Ona za to nie chciała potem zgodzić się na żadne eksperymenty. Atmosfera była jednak tak podniecająca, że nasze zwykłe małżeńskie zbliżenia przyprawiały o zawrót głowy. W końcu wypróbowaliśmy to, co zaproponowałem, i było wspaniale. Żartowaliśmy sobie potem, że trudno o lepszy afrodyzjak niż czekanie.