Brałam kiedyś udział w audycji radiowej na żywo - jako żywo nie pamiętam, o co w niej chodziło - w każdym razie było to w nocy i dzwonili do nas radiosłuchacze zwierzający się z różnych swoich wstydów. Czego ludzie się wstydzą? Wydawałoby się, że powinni się wstydzić, jeśli zrobili coś złego. A w podobno katolickim społeczeństwie to, co jest złe, jest chyba jasno określone i znajduje się na liście rozmaitych grzechów: pycha, pijaństwo, obżarstwo, cudzołóstwo, kradzież, morderstwo, brak czci dla ojca i matki, aborcja, seks homoseksualny, nieuczęszczanie w określone dni do świątyni... Tak chaotycznie przypomnijmy sobie bardzo niepełną listę. Miałam oczywiście na podorędziu cały zestaw argumentów, czemu przynajmniej niektóre z tych grzechów wcale nie są aż takimi grzechami i wstydzić się nie warto, ale życie, jak to często bywa, zaskoczyło mnie. Kolejni - raczej młodsi - radiosłuchacze dzwonili, żeby powiedzieć, że najbardziej wstydzą się tego, że nie rozpoczęli jeszcze współżycia seksualnego. Cóż za blamaż! Rzecz jasna, otrzymywali solenne zapewnienie, że wszystko jest w porządku i nie ma powodu do niepokoju, ale czy im to pomogło - nie wiem. Zauważmy jednak, iż ich problemem nie było to, że grzeszą, tylko - przeciwnie - to, że nie grzeszą. No tak, przecież wszyscy to wiemy: jeśli chcesz obrazić mężczyznę, to nie mówisz mu, że jest kobieciarzem, tylko że jest impotentem. Standard dla kobiet jak zwykle jest inny, ale chyba z dwojga złego lepiej być puszczalską niż oziębłą flądrą. Za wsparcie tej tezy niech posłużą nam na przykład obelgi, jakimi obrzuca się feministki. Wiele z nich w mniej lub bardziej bezpośredni sposób dotyczy braku orgazmu lub wręcz niezdolności do jego przeżywania. A chyba nigdy nie spotkałam się z zarzutem seksualnej rozwiązłości. Ciekawe, dlaczego nie pisze się o feministkach, że puszczają się na prawo i lewo. Zaraz to sobie wyjaśnimy. Prostacka odpowiedź brzmi: bo nikt ich nie chce. A one oczywiście by chciały. Zastanówmy się jednak nad odpowiedzią mniej prostacką. I na inne pytanie. Jeśli chodzi o fakty, brak bowiem danych dowodzących takiej tezy. Mówi się tak nie dlatego, że tak jest, tylko dlatego, żeby obrazić. Co jest zatem złego w tym, że ktoś nie ma dostępu do rozkoszy? I dlaczego jest to obelgą? Widać rozkosz jest czymś nie tylko pożądanym, ale wręcz nakazanym. Jest rzeczą poniżającą i zawstydzającą, godną potępienia i wyśmiania nie mieć dostępu do rozkoszy. Głupio jest robić cokolwiek z innego powodu niż przyjemność. Dlatego też rodzicielstwo jest pasmem nieustannych rozkoszy, a praca - źródłem niedającej się porównać z niczym satysfakcji. W każdym razie tak mają ci lepsi, a ci gorsi, którzy wychowują dzieci z obowiązku i pracują z przymusu, muszą się czerwienić ze wstydu. Trudno więc się dziwić, że niechętnie do tego się przyznają.
W naszej kulturze przeżywanie rozkoszy jest po prostu obowiązkiem. A kto tego obowiązku nie spełnia, czuje się winny i zawstydzony, a sumienie nie daje mu spokoju. Męczarniom takim szczególnie sprzyjają wakacje. Czas przyjemności, odpoczynku, kiedy wszyscy mamy się dobrze bawić i dobrze czuć. Prażyć się w słońcu, spać w cudzym łóżku za 100 zł za dobę, spędzać czas z ukochaną rodziną. A wszystko po to, żeby nie musieć się wstydzić, że wakacje nie dostarczają nam dostatecznej porcji rozkoszy. Albo tłumaczyć, czemu nie wyjechaliśmy i nie zrobiliśmy sobie dobrze. Co gorsza, nawet jeśli naprawdę wszystko to lubimy - i upały, i rodzinę na plaży - to i tak nigdy nasza rozkosz nie będzie doskonała, aż taka, jaka mogłaby być. Bo tam, gdzie rządzi rozkosz, nigdy nic nie jest dość doskonałe. Pogoda nie jest dość piękna, inni panowie są fajniejsi od mojego męża, a od słońca robią się bąble na plecach. Mimo to wstyd byłoby z tego wszystkiego zrezygnować.