Nie żyje Dominik Połoński. Fenomenalny wiolonczelista zmarł w wieku 41 lat

Dominik Połoński - niezwykle zdolny młody wiolonczelista - uwielbiany przez publiczność, chorował na nowotwór mózgu. Lekarze nie dawali mu szans, ale on się nie poddawał. Koncertował, choć jego lewa ręka była niesprawna. Jako jedyny na świecie grał na wiolonczeli jedną ręką. Dominik Połoński zmarł 20 czerwca 2018 roku.

Dominik Połoński nie żyje

Dominik Połoński zmarł w środę, 20 czerwca 2018 roku, w wieku 41 lat. Ostatnie 14 lat walczył z guzem mózgu. Kilka dni temu obchodził urodziny. Niestety ostatnie. Żegnamy wielkiego artystę i przypominamy naszą rozmowę z Dominikiem Połońskim sprzed kilku lat.

Zobacz wideo

- Do 27. roku życia był pan dzieckiem szczęścia. Osiągnął pan to, o czym marzą muzycy na całym świecie. Przed panem była wspaniała kariera i nagle wszystko się skończyło. Choroba. Operacja. Druga, trzecia, czwarta, a potem wyrok...

Nie kończę zdania, a on wtrąca: - Dziś też jestem dzieckiem szczęścia. Paradoksalnie choroba to moje wybawienie. Przed nią byłem tylko wiolonczelistą, a teraz jestem też pedagogiem, przyjacielem. Mam narzeczoną Natalię, obroniłem doktorat, myślę o pisaniu. Przed rakiem rozwijałem się jednokierunkowo, miałem jasno wytyczoną drogę: kariera solisty. Teraz jest inaczej. Dostrzegam więcej, smakuję życie - wyznaje z uśmiechem. - Jest przypowieść o tym, jak Chrystus podcina winne krzewy, żeby były mocniejsze. Mnie też trzeba było uformować, żebym mógł wydać lepszy owoc!

Lepszy? Czyli jaki? Dominik wygrywał międzynarodowe konkursy wiolonczelowe, był członkiem Polskiej Orkiestry Festiwalowej Krystiana Zimmermana, laureatem Paszportu "Polityki", miał stypendium jednej z najlepszych uczelni muzycznych Escuela Superior de Mu´sica Reina Sofia w Madrycie. I kalendarz koncertów zapełniony na pół roku.

Krok naprzód

- I co z tego? Kolekcjonowałbym statuetki, ciągle bym się doskonalił... A teraz przekraczam granice tego, co niemożliwe. Wytyczam nowe szlaki. Wygrałem z rakiem. Chodzę. Zagrałem koncert na wiolonczeli na prawą rękę, który skomponowała dla mnie Olga Hans. To się jeszcze nie zdarzyło w historii muzyki. To jest dopiero krok naprzód! Czy bym go zrobił, gdyby nie choroba?

Dominik już jako student przełamywał stereotypy. Ciągle szukał nowych kierunków interpretacji. Daleki od konformizmu, niepokorny do tego stopnia, że prof. Stanisław Firlej, u którego studiował w Akademii Muzycznej, mówił czasem: "To już przekracza dopuszczalne ramy!"- po czym wychodził z sali ćwiczeń.

- Bo artysta powinien płynąć pod prąd. Jeśli ktoś się boi, niech się nie bierze za sztukę - mówi Dominik.

Ma talent, który dostrzegli najwybitniejsi wiolonczeliści na świecie. Nieżyjący już Mścisław Rostropowicz i Natalia Szachowska. - Ona jest wyjątkowa. Studenci czekają po kilka tygodni, by usłyszeć choć uwagę. Miałem szczęście, że mnie dostrzegła i udzielała lekcji. Na pewno wywarła wpływ na mój rozwój - wspomina Dominik.

Ale nie tylko ona, wcześniej była Małgorzata Ślęzak, nauczycielka w katowickim liceum muzycznym. Rozwinęła w nim wyobraźnię muzyczną. Choć Dominik miał wiolonczelę od 7. roku życia, do grania się nie przykładał. Do podstawowej szkoły muzycznej ledwo się dostał. - Na przesłuchaniu pani zagrała akord, a ja rozpoznałem 14 ptaszków, czyli dźwięków. Inne dzieci były lepsze, ale tylko ja chciałem grać na wiolonczeli. Dlatego mnie przyjęli - opowiada.

Dominik Połoński: Wiolonczela, moja Pani

Skąd się wzięło zainteresowanie akurat tym instrumentem? Rodzice nie są muzykami, jedynie pradziadek ze strony ojca był klawesynistą. - Już jako dziecko słuchałem muzycznych bajek, potem symfonii Beethovena. Mama pracowała w biurze organizacji koncertów Filharmonii Śląskiej. Miałem 5 lat, kiedy zabrała mnie na koncert. Natychmiast pobiegłem do wiolonczelistów. Usiadłem obok i machałem nogami, co dekoncentrowało muzyków. Ale przez lata ćwiczenie na wiolonczeli było dla mnie jak odrabianie pańszczyzny. Urywałem się "na haby" (kradzież zza płotu), na rower, piłkę - wspomina Dominik.

Kiedy miał 11 lat, rodzice się rozwiedli i jego świat się rozpadł. Dominik zamknął się w skorupie własnych uczuć. Nieśmiały, wycofany, niepewny siebie. Ale w wakacje 1991 r. pojechał na kurs dla młodych wiolonczelistów do Łańcuta.

- Usłyszałem przygotowującego się do koncertu Tomka Strahla (znakomity polski wiolonczelista, przyp. red.), z którym przyjaźnię się do dziś. Próbował sona- tę Johannesa Brahmsa. Całym sercem pokochałem ten utwór. Dotarło wtedy do mnie, że można tak pięknie grać i dostarczać tylu wzruszeń. Postanowiłem, że ja też tak muszę.

Codziennie rano wychodził z domu z wiolonczelą, okrążał budynek szkoły i zamiast na lekcje, wchodził z boku, tam, gdzie były sale ćwiczeń. I do wieczora pracował. - Moja miłość do muzyki wybuchła tak nagle, że nie mogłem sobie z nią poradzić. Ta pasja nigdy nie wygasła, to ona daje mi siłę - mówi. Gra na wiolonczeli dała introwertykowi, którym był wówczas, możliwość wyrażania głęboko skrywanych emocji.

- Tuż przed chorobą grałem koncerty, na które bilety wykupione były na dwa, trzy tygodnie wcześniej. Ludzie stali wszędzie, płakali, śmiali się ze wzruszenia. Ja również. To były intymne spotkania, choć w olbrzymich salach koncertowych. Za pomocą dźwięków tworzyłem w sobie świat i przekazywałem na zewnątrz. Uwielbiam koncerty. Publiczność się inspiruje moimi uczuciami, ja jej uczuciami. Tworzymy wspólne dzieło. Wychodząc na scenę, mam plan tego dzieła, np. wiem, że wejdziemy do ogrodu, znam jego kształt i kolory. Ale nie wiem, w którym rogu tego ogrodu koncert zakończę, o wschodzie czy zachodzie słońca, przy różach czy przy tuli- panach. To zawsze jest element inspiracji i improwizacji - wyznaje.

Dominik Połoński o przedsionku życia

15 maja 2004 r. miał zainaugurować festiwal w Łańcucie, jednak tydzień wcześniej w nocy dostał ataku epilepsji. Tomografia wykazała guza mózgu średnicy 6 cm, o drugim stopniu złośliwości. Natychmiastowa operacja, potem druga, bo wywiązały się powikłania. Radio- i chemioterapię skończył w styczniu 2005 r. i dał koncert w Filharmonii Białostockiej. Ale w lutym przeszedł trzecią operację odrodzonego guza. Nie wracał do zdrowia, miał zawroty głowy, tracił czucie, chodził o kulach. Okazało się, że to nowy, większy jeszcze nowotwór. Usunięto go podczas czwartej operacji, wycinając jedną czwartą mózgu. Dominik doznał paraliżu lewej strony ciała.

- Po każdej operacji ból nie do wytrzymania. Gryzłem wargi i ręce, żeby go nie czuć. Męczyły mnie koszmary. W dzieciństwie prześladował mnie obraz piekła Hieronima Boscha, teraz otwierałem oczy i widziałem pełzające po ścianach boschowskie upiory - cicho wyznaje Dominik.

Ostatni nowotwór, o którym dowiedział się w listopadzie 2006 r., był nieoperowalny, na pniu mózgu. Lekarze stwierdzili, że ma 3 tygodnie życia. - Nie bałem się śmierci, to chwila. Trudniej jest żyć, walczyć. Czułem gniew do lekarzy. Jakie mają prawo odbierać mi nadzieję? Czy są Bogiem? Czułem w sobie niesamowitą energię. Jej źródło było w muzyce. Przecież każde uczucie potrafiłem przetworzyć na dźwięk wiolonczeli. Będę walczył! Nie jestem w przedsionku śmierci, tylko w przedsionku życia.

Dominik Połoński walczył wszystkimi metodami

Dominik dużo czytał o metodzie wizualizacji i postanowił ją zastosować. Ale ból nie ustępował. Przypomniał sobie wtedy o terapeucie Martinie Buschu ze Schwarzwaldu. Pojechał do niego, choć poruszał się już na wózku. - Martin spytał o moje wizualizacje. Odpowiedziałem, że "rozbijam" nowotwór. Wtedy uświadomił mi, że niszczenie nic nie zmieni. Jeśli ciągle o czymś myślimy, to się do tego zbliżamy. Trzeba się skupiać na pragnieniach. Czyli w moim wypadku nie na niszczeniu, lecz na tworzeniu nowych komórek w mózgu.

Busch tłumaczył, że najważniejsze jest, żeby system immunologiczny zaczął działać prawidłowo. Wtedy będzie sobie radził z wyłapywaniem i niszczeniem komórek nowotworowych.

- Rozpocząłem nowe wizualizacje. Po jakimś czasie zrobiono badania i okazało się, że nie mam guza. To był cud! Przekonałem się, ile może zdziałać wiara i jak potężną moc ma podświadomość. Całe nasze życie kreowane jest przez podświadomość. Może nam służyć, jeśli potrafimy się z nią skontaktować. Mnie się udało! Dlatego żyję! - Dominik podnosi głos. - Na ostatnim rentgenie widać, że pooperacyjna czeluść w moim mózgu się wypełnia. Są tam już nowe komórki. Dlatego mogę chodzić i w części ruszać ręką.

Dominik Połoński nie tracił nadziei

Dominik wciąż jeździ do Schwarzwaldu do Martina Buscha. W Polsce nie ma takich terapeutów. - Rehabilitacja u mnie nie ma sensu. Martin, zamiast niej, proponuje kreację - tworzenie nowych połączeń nerwowych. Nie odtwarzanie, ale budowanie innych schematów działania. To bardzo wyczerpujące - dodaje.

Właśnie u Buscha zaczął chodzić bez laski, jeździć na trzykołowym rowerze. Może teraz uda się uruchomić jego lewą rękę? Dominik denerwuje się, kiedy poruszam ten temat. - Ja o niej nie myślę, bo uświadomiłem sobie, że dopóki będę pragnął mieć ją sprawną, nie będę szczęśliwy. Nie jest mi potrzebna. Oczywiście będzie łatwiej, jeśli będę mógł lewą ręką się ubierać. Zasuwanie suwaka wymaga prawdziwej wirtuozerii, ale bez tej ręki uczę, gram. Nie chciałbym być tym człowiekiem co kiedyś, z kompleksami wynikającymi z mojego nieświadomego rozwoju. Przez katastrofę narodziłem się na nowo. Musiałem spaść z wysoka, żeby zacząć się wspinać, ale już na zupełnie inny szczyt. Kiedyś rozmawiałem z Kristianem Zimmermanem i on mi radził: "Spójrz na to tak: może gdybym nie został pianistą, byłbym szczęśliwszy?" Obruszyłem się, bo przecież jest jednym z najlepszych solistów na świecie. A on na to: "Oczywiście, jestem zadowolony, ale ty masz szansę - możesz sprawdzić, czy robiąc coś innego, jesteś równie szczęśliwy lub szczęśliwszy". Teraz widzę, że miał rację. Kto wie, czym jeszcze się zajmę w życiu... - dodaje.

Dominik Połoński jako jedyny na świecie grał na wiolonczeli jedną ręką

W Studio Koncertowym Polskiego Radia publiczność stoi, klaszcze i płacze. Muzycy Polskiej Orkiestry Radiowej też. Dominik Połoński ze statuetką Fryderyka w dłoni ze wzruszenia nie może wydobyć głosu.

- To mój pierwszy koncert po czterech latach. Pierwszy raz publicznie wziąłem wiolonczelę do ręki. Musiałem wykreować się na nowo. Nie wiedziałem, jak zareaguje publiczność. Czy mnie zaakceptuje? Czy zrozumie nowe środki wyrazu? Okazało się, że wielu z tych, którzy byli na moich koncertach, teraz płakało. Potem usłyszałem, że nigdy jeszcze nie przeżyli takich intensywnych muzycznych doznań. Wychodząc na scenę pierwszy raz, poczułem, że pękł za mną cień kaleki, cień człowieka, który był sparaliżowany.