Choroba, rodzina i ty

Ciężka choroba jest ciężką próbą. Dla nas i dla naszych bliskich. Musimy zmierzyć się nie tylko z bólem, ale także z lękiem, rozpaczą, brakiem samoakceptacji. I wtedy szczególnie potrzeba nam rady psychologa. Mówi o tym Mariola Kosowicz, psychoterapeutka z Centrum Onkologii w Warszawie.

Zawsze, rozmawiając z chorymi, mówi Mariola Kosowicz, otwieram worek codziennych spraw: konfliktów, samotności w małżeństwie, zamiatania problemów pod dywan. Bo chorujemy i umieramy tak, jak żyliśmy. Z morza problemów, z jakimi styka się psychoonkolog, wybraliśmy trzy powszechnie pokutujące mity.

Mit pierwszy: Choroba niszczy związki

Słyszy się - "Zostawił ją, bo ona ma odjętą pierś". Gdyby tak było, większość pacjentek po mastektomii byłaby rozwiedziona. A nie jest. Małżeństwa rozpadają się też zdrowym, mającym piersi i wszystko na swoim miejscu. Nauczyliśmy się zrzucać odpowiedzialność na sytuacje zewnętrzne i mówimy: gdyby nie rak, byłoby dobrze. Lecz gdy zajrzeć głębiej, to okazuje się, że zanim ujawniła się choroba, tkwiliśmy w toksycznym związku, nie umieliśmy okazywać uczuć... Choroba obnaża prawdę o naszym życiu. Jeśli mamy zdrowe relacje, to nami tylko mocno zakołysze. Przewracamy się, jeśli już od dawna nami kołysało. Wtedy np. żona opuszcza męża, pozornie dlatego, że po operacji prostaty on nie trzyma moczu i nosi pampersa.

Zaakceptowanie ułomności nie jest łatwe. Nawet gdy kocham, muszę mieć czas na oswojenie się z nową sytuacją. Dojrzała miłość daje sobie ten czas. Pozwala się przyznać: "Jest nam ciężko, muszę zaakceptować siebie, musisz zaakceptować mnie. W jakimś sensie będziemy się od nowa siebie uczyć".

I nie zrzucajmy wszystkiego na chorobę, bo będzie nam trudniej ją pokonać. Ona nie ma aż takiej mocy! Zabiera kondycję fizyczną, dobre samopoczucie, wymusza zwolnienie tempa, ale nie przez to, że zachorowaliśmy, tracimy mężów, żony, przyjaciół, ciepło, czułość.

Mit drugi: Nie wolno się rozklejać

Diagnoza choroby nowotworowej wywołuje szok i lęk. Niektórzy na siłę chcą pozostać w swojej roli człowieka z żelaza i wypierając prawdziwe emocje, prezentują postawę: "Mam raka, ale świetnie sobie radzę". Inni obrażają się na cały świat. Pewien pacjent bardzo już cierpiał, ale zachowywał się jakby nigdy nic. Jego córka to strasznie przeżywała. Poradziłam, żeby powiedziała: "Tato, kocham cię. Nie radzę sobie z tym, że nie rozmawiamy o chorobie. Kiedy krzyczysz na mnie, czuję się jak zbity pies". Ojciec się popłakał. Rozmawiali do rana, jak nigdy wcześniej.

Mit trzeci: Nie mówmy o śmierci

W każdej trudnej sytuacji najbardziej potrzebna jest szczera rozmowa. Stale powtarzam, że od rozmowy jeszcze nikt nie umarł, ale bez niej wiele osób umarło w samotności. Chory pyta: "Co będzie, jak umrę?". Rodzina gwałtownie zaprzecza: "Co ty opowiadasz, daj spokój!". Powie: "Boję się, że ta chemia mi nie pomoże", a my na to: "Skąd, wszystko będzie dobrze". Sądzimy, że tak trzeba. Tymczasem śmierć, o której wszyscy myślą, a nikt nie mówi, staje się potworem, który siedzi na środku i zabiera przestrzeń życiową. Toteż gdy ktoś wreszcie powie temu potworowi: "Widzę cię" - odczuwamy ulgę.

Kiedy słyszę od pacjentki: "Gdybym umarła, to co będzie z dziećmi", nie mówię: "Dlaczego miałaby pani umrzeć". Proponuję: "No właśnie, załóżmy, że tak się życie potoczy, to co będzie? Jak pani sądzi?". I ona ma szansę skonfrontować się z własnymi myślami. Gdy je poukłada, może o swoich obawach porozmawiać z bliskimi, zamiast się zamartwiać. Czasem dostaniemy przewrotną odpowiedź: "A więc ty też uważasz, że umrę?". Warto wtedy zauważyć: "Nie, to nie moje słowa, to ty tak twierdzisz, a ja to traktuję poważnie. Więc chcesz o tym pogadać, czy jeszcze nie?".

Rozmowa o śmierci wymaga odwagi, ale i ogromnej uważności. Nie liczmy na to, że będzie łatwa. Mogą się w niej ujawnić nasze własne lęki. Trzeba się do niej przygotować i być otwartym na potrzeby drugiego człowieka. Niektórzy nigdy się nie otworzą, bo nie nauczyli się tego przez całe życie. A może ktoś woli, żeby mu dać święty spokój? Przyjmijmy to z pokorą. Nikt nie wie, co czuje drugi człowiek. Każdy przeżywa na swój sposób. Nie mamy prawa narzucać nikomu swojego scenariusza.

Choroba sprawia, że zaczynamy liczyć czas, choć on ucieka każdego dnia. Każdemu. Na to, co będzie, "jak mnie nie będzie", nie mamy najmniejszego wpływu, ale możemy mieć wpływ na to, co jest teraz. Tworząc w myślach sytuacje, których jeszcze nie ma, stajemy się niewolnikami lęku. Nie chcemy tracić życia - ale umieramy duchowo.

Tłumaczę pacjentce: jeśli skupi się pani na tym, że pani umrze (wolno mi tak powiedzieć, o ile ona poruszyła ten temat), to się pani dzisiaj nie przytuli do męża. A takie chwile trzeba łapać. Nie z powodu choroby, ale dlatego, że życie w ogóle jest kruche. Miałam zaszczyt towarzyszyć ludziom, których czas był już policzony i to oni nauczyli mnie sensu słów "żyć do końca".

Więcej o: