Od kilku dni noszę w sobie to pytanie i rozglądam się wokół, jak różnie można przeżyć samotne święta. Grzesiek je spędzi z rodziną ojca, bo ukrywa swój gejowski związek przed światem. Tak jest co roku i on te rodzinne Święta nawet lubi, tylko coraz trudniej mu wymykać się natarczywym pytaniom o to, kiedy w końcu pojawi się kandydatka na żonę. Opcji przyjazdu z Pawłem nie bierze pod uwagę. Asię już dziś boli brzuch, bo siądzie do stołu z mężem, ale tak naprawdę będzie przy nim siedziała ze swoją złością i żalem, bo nie może Jackowi zapomnieć zeszłorocznej zdrady, choć jednocześnie część niej naprawdę by chciała już odpuścić. Maciek po raz kolejny weźmie dyżur w szpitalu, a Ula wczoraj wyjechała na narty i wróci przed samym Sylwestrem. Eli zmarła mama, nie ma faceta, więc jedzie do cioci do Krakowa. Będą kuzyni i poczucie, że nie jest zupełnie sama na świecie. Mam takie wrażenie, że Święta bardziej niż zwykle "wywalają" na zewnątrz to, co nas gryzie od środka. Trudno w takim przypadku o uniwersalne rady, ale chętnie podzielę się tym, co sprawdziło się u mnie. W kryzysowych sytuacjach - a samotne Święta kojarzą mi się z potencjalnym kryzysem - nie uciekam od tego, co mnie boli, a raczej idę za tym, żeby dotrzeć do tego, czego potrzebuję. Według NVC (metoda komunikacji wg Marshalla Rosenberga), każdy człowiek, niezależnie od płci, wieku, narodowości, pochodzenia ma takie same potrzeby. Tylko często myli te potrzeby ze strategiami. Jakiś przykład? Jestem zła, bo moja mama, jak co roku, przygotowuje tony jedzenia. Przeraża mnie jego nadmiar, już teraz wiem, że będzie mnie bolał brzuch z przejedzenia, a połowa i tak wyląduje w koszu. No to wymyśliłam strategię - przekonam mamę, żeby odpuściła i tyle nie gotowała. Nic z tego nie wyszło. Oczywiście wpadłam we wściekłość i wykłócałam się z mamą o kolejne planowane danie przy każdym spotkaniu. Efektu nie było, tylko atmosfera coraz gorsza. I wtedy uświadomiłam sobie, że zafiksowałam się na strategii (zmusić mamę, żeby tyle nie gotowała). A pod spodem są jakieś potrzeby, i to ważne, skoro uruchamiają taką złość. Myślałam, myślałam, w końcu dotarłam. Potrzebuję być wzięta pod uwagę z moimi poglądami (ważna jest dla mnie równowaga i szacunek dla zasobów). I wymyśliłam nową strategię. Część jedzenia "przetransferuję" do koleżanek, które nie mają mam i czasu na gotowanie, a marzy im się domowe jedzenie. W zamian Asia profesjonalnie pomoże mi w zakupach na wyprzedażach (jest stylistką). Trochę przydługi przykład, ale od czasu, gdy korzystam z tej podpowiedzi NVC wiele spraw mi się uprościło.
Myślę, że wielu z nas może mieć podobne odczucia. Może chodzi o to, że kontakt, bliskość, troska, bycie wziętym pod uwagę, to potrzeby, które są dla nas wszystkich bardzo ważne, a media, a w zasadzie całe wzorce społeczne serwują nam przed Świętami zwiększoną dawkę określonych strategii? Potrzebujesz troski? Prawie w każdej reklamie jakiś pan obdarowuje panią prezentem, o którym skrycie marzyła albo cała rodzina w bliskości cieszy się wspólnym oglądaniem programu. Marzysz o kontakcie - widzisz reklamówki z grupą radosnych przyjaciół, wśród których jest ten jedyny. Potrzebujesz czuć się wzięta pod uwagę? Tłumy ludzi w sklepach poszukujący prezentów dla bliskich sugerują, że ci bliscy są dla nas naprawdę ważni. Tylko czasem to szukanie prezentów odbywa się zamiast rozmowy z nimi, albo po to, żeby uśpić wyrzuty sumienia, że tak w ogóle to nie mamy dla nich czasu. Jednak ilość przekazów jest tak duża, że nasze niespełnione potrzeby bolą bardziej.
Pewnie, że istnieje. Choć z natury jesteśmy istotami społecznymi, są ludzie, którzy decydują się być sami, bo na przykład to, co robią, stawiają na pierwszym miejscu. Albo, to, co robią, kierują do ogromnej liczby osób. Albo wybierają życie duchowe. Myślę tu o samotności w kontekście związków. No bo tak całkowicie samotni w społeczeństwie bywamy jednak dość rzadko.
A dlaczego nie? W moim dzieciństwie spotkałam niesamowitą kobietę. Ja miałam lat 5, ona ponad 70. Pochodziła z bogatej rodziny, ale po wojnie wylądowała w pokoju bez łazienki, w kamienicy, która przed wojną w całości należała do jej rodziny. Do toalety chodziła do sąsiadów, którzy mieszkanie dostali z przydziału. Ich pokój był jej dawną garderobą. Takie były czasy. Narzeczony pani Marii zginął w czasie pierwszej wojny światowej, nie związała się potem z nikim innym. Brat, bezdzietny, zginął w czasie drugiej wojny, rodzice oczywiście od lat nie żyli. Materiał na bardzo smutne życie, prawda? Tymczasem to była jedna z pogodniejszych osób, jakie spotkałam w dotychczasowym życiu. I pięknie umiała je celebrować. Kiedy teraz o tym myślę, mam odczucie, że ona akceptowała życie takim, jakie jest. Ale ważna sprawa - akceptować wcale nie znaczy dla mnie aprobować. Akceptacja to przyjęcie do wiadomości tego, z czym mam do czynienia. Powiedzenie sobie uczciwie, że mi się to podoba lub nie podoba. Zobaczenie uczuć, które temu towarzyszą - na przykład smutku, że jestem sama i nie mam dzieci, a bardzo chciałam. Przeżycie żałoby po tej stracie. A potem wyciąganie z tego, co mam, tego, co najlepsze. Oczywiście pani Maria nie mogła znać NVC, ale intuicyjnie odkryła coś, co mnie zafascynowało w tej metodzie. Że dopuszczenie do głosu prawdziwych uczuć, nie zaprzeczanie im, odpłakanie tego, czego nie ma, robi miejsce na coś nowego i że to nowe też może być wartościowe, choć nie zawsze jest tym, o czym marzyłam na początku.
Na pewno każdy z nas ma jakiś pomysł. Ja moich samotnych przyjaciół po prostu słucham. Umawiamy się na przedświąteczną kawę i po prostu z tym kimś jestem. Przez godzinę albo dwie i tylko dla tej osoby. Nie radzę, nie pocieszam, nie pokazuję, że inni mają gorzej, nie wmawiam, że to super okazja do rozwoju. Nie wciskam magii rodzinnych Świąt, bo nie wiem, czy tego naprawdę potrzebuje. Po prostu jesteśmy razem blisko przez jakiś czas. Z perspektywy singla okres Bożego Narodzenia nie wygląda kolorowo. Brak drugiej połówki sprawia, że przy wigilijnym stole możemy czuć się niczym piąte koło u wozu. W zakłopotanie wprawiają nas krępujące uwagi "życzliwych" ciotek. Jak się wtedy zachować? Na pewno warto zadbać o siebie wcześniej i poukładać sobie w głowie, jak naprawdę mi z tym, że jestem singlem. Mam takie doświadczenie, że jeśli jakaś sprawa jest dla mnie bolesna i ją chowam pod dywan, to najmniejsza uwaga na ten temat bardzo mnie boli i podsycam dyskusję, bo się bronię. Na różne sposoby - labo dokładając sobie, albo dowalając innym i pokazując, co z nimi jest nie tak. Jeśli sprawy nie spycham pod dywan, mam z nią kontakt, wiem, co czuję, wiem, czego potrzebuję i czego mi brakuje, łatwiej mi o tym rozmawiać, albo postawić granicę, że o tym rozmawiać nie chcę. Pamiętam świąteczny stres z czasów, gdy nie wychodziło mi zajście w ciążę. Albo nad stołem wisiał ten temat skrzętnie omijany, ale śmierdzący jak z trup z szafy, albo ktoś z rodziny dawał mi wspaniałe rady. Pamiętam też, że wiele się zmieniło, kiedy w sobie znalazłam akceptację tej sytuacji, odpłakałam to, co było do odpłakania i mogłam po prostu z nimi o tym porozmawiać, nie doszukując się w każdym słowie aluzji, oceny czy agresji.