Jestem wdową i tym nie zarażam - wywiad z Olgą Morawską o tym, jak przejść od siedzenia i płakania do życia na nowo

Krótkie jasne włosy i taki płaszczyk, tysiące pomysłów i jak na jesienną szarzyznę zaskakująca witalność. Czy tak wygląda młoda wdowa? Tak wygląda Olga Morawska, której mąż, znany himalaista, zginął trzy lata temu w górach wysokich. Opowiada o przejściu od "trzeba żyć" do "chce się żyć" i fundacji Nagle Sami, którą powołała, by w tym procesie wspierać także innych nagle osamotnionych.

- Czy śmierć bliskiej osoby jest tematem, który najchętniej ukrylibyśmy przed światem?

Nigdy nie chciałabym być traktowana jako ekspert od śmierci. Trochę więcej wiem natomiast o żałobie po najbliższej osobie. Wydaje mi się, że każdy z nas ma od czasu do czasu napady lęku przed śmiercią i pyta sam siebie o to, czy po przejściu na drugą stronę jest "coś" czy nie. To rozważania religijno-filozoficzne, na które - dopóki jesteśmy tutaj - nie znajdziemy pewnie odpowiedzi. Śmierć jest powszechna o tyle, że każdego z nas spotka, choć często zachowujemy się tak, jakby nas nie dotyczyła. Pośrednio doświadczamy jej wtedy, gdy umierają nasi bliscy. Jeśli mamy szczęście to odchodzą zgodnie z naszym poczuciem sprawiedliwości, czyli najpierw ci najstarsi, dając pozostałym czas, żeby się również zestarzeli. Ale nawet na śmierć osób starszych nie chcemy się zgodzić, wolelibyśmy, żeby zawsze byli z nami. Jeszcze większy sprzeciw budzi odejście osoby młodej. Generalnie śmierć jest opowieścią o przemijaniu. Trudnym i niemodnym doświadczeniem w dzisiejszych czasach, a jednocześnie czymś nieuniknionym.

- Czy odejście męża jakoś zmieniło Twoją perspektywę? W większym stopniu dostrzegasz tę przemijalność życia?

Na pewno zdałam sobie sprawę, że śmierć jest i to całkiem blisko, bo tak jak większości ludzi wydawało mi się, że jeśli jest, to gdzieś daleko i mnie nie dotyczy, że się z nią szybko nie spotkam i nie zaboli. Starałam się o niej po prostu nie myśleć. Ale zaskoczyła mnie. Będąc w żałobie odkryłam również, że jest sporo takich ludzi jak ja. I że potrzebne jest społeczne zrozumienie cierpienia po utracie bliskiej osoby. A po drugie - społeczne przyzwolenie na to, że z takiego stanu można wyjść. Żałoba to takiego rodzaj doświadczenia, w którym śmierć staje się kawałkiem czyjegoś życia. Po odejściu Piotrka mogłam się przekonać, że śmierć i żałoba to rzeczy naturalne, ale bardzo trudne dla tych, co zostają. Na początku ludzie zupełnie nie umieją sobie z tym poradzić - widzą w tym koniec, a często później okazuje się, że wydarzenia krańcowe to początek czegoś nowego.

- Straciłaś męża w młodym wieku, jak odnajdywałaś się wśród stereotypów przypisanych do roli wdowy? Czułaś się w nie siłą wstawiona?

Niekoniecznie, często po śmierci kogoś bliskiego sami chcemy te stereotypy i rytuały realizować. W Polsce nie ma społecznego pomysłu jak młode wdowy postrzegać. A gdy nie ma rozwiązania to lepiej udawać, że problem nie istnieje. To takie cudowne rozwiązanie a la Scarlett O'Hara - "pomyślę o tym jutro". Ja też nie miałam pomysłu, jak mam się zachowywać jako wdowa. Nie jestem panią po osiemdziesiątce, której mąż umarł, tylko jestem dość młodą dziewczyną, która musi znaleźć dalszą drogę. Z jednej strony czułam, że coś z tej starszej pani powinnam w sobie mieć, ale jak, jeśli nią nie jestem? Oczywiście chodziłam na czarno i bardzo ograniczyłam swoje życie towarzyskie, byłam trochę z innego świata. I gdy zapragnęłam wrócić do normalnego życia, okazało się, że nie ma ścieżki albo ja nie jestem w stanie jej rozpoznać. Myślałam, że to tylko mój problem, ale po książce "Od początku do końca", w której opisuję moje życie z Piotrkiem i jego śmierć, zaczęły do mnie pisać dziewczyny w podobnej sytuacji i poczułam, że tworzymy wspólnotę. Byłyśmy młodymi wdowami, które nie wiedzą, co dalej. Jak tę żałobę ugryźć? Nie chciałyśmy siedzieć na ławeczce i karmić ptaki, bo nie mamy emerytury i musimy utrzymać siebie, a często i dzieci. Jak znaleźć równowagę między byciem wdową, a osobą, która funkcjonuje jakby nic się nie stało?

- Czy ktoś mówił Ci, jak masz postępować - strofował, co wypada a co nie? Był czas, kiedy uznałaś, że już mogłaś, nie oburzając nikogo, porzucić żałobę?

Z jednej strony nie miałam jasnego wzorca, ale z drugiej też nikt mi nic nie wytykał ani nie dyktował, jak mam żyć. Zresztą ja bardzo grzecznie trzymałam się wszystkich reguł żałoby. Wielkim zaskoczeniem było dla mnie to, że wręcz potrzebowałam tych zasad i wycofania się. Czarny strój dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Miałam wrażenie, że się za nim chowam i mnie nie ma, umożliwia mi zniknięcie. Ubrana na czarno jestem jak za szybą - niedotykalna - zarówno przez czyny jak i słowa. Za to każdemu musiałam opowiadać od początku o mojej sytuacji, ponieważ wydawała mi się ona niecodzienna i przedstawiając ją nowo poznanej osobie ponownie ją oswajałam. Z kolei dla ludzi to było dziwne i szybko sama zaczęłam się czuć, jak koncertowa "Kaczka Dziwaczka". Myślałam, że coś zmieni się po roku. Że w rocznicę usłyszę trąby anielskie i nadejdzie jakaś zmiana. Ale tak się nie stało i po tym pierwszym roku było nawet trudniej. Miałam poczucie, że minął rok, ale nic nie zmieniło się. Czas nie leczy ran, on tylko zmienia perspektywę. Człowiek uczy się samotności, polegania na sobie i tysiąca innych rzeczy. Czas pozwala zacząć patrzeć w innym kierunku.

- Jak ten proces szukania nowego kierunku przebiega?

Na szczęście dziś wiele już zapomniałam, bo mózg ma cudowną moc oczyszczania się. Ale wiadomo, że najtrudniejszy jest początek. To czas pełen negacji, nie do opisania i nie do opowiedzenia. Największym szokiem jest to, że świat się nie zatrzymał, nie pochwylił nad naszą stratą. Nic już nie będzie przecież takie samo, a jednak życie dookoła, kpiąc z nas, toczy się dokładnie tak samo. Świat sobie biegł, a ja próbowałam wrzucić wszystkie znane mi hamulce, żeby go zatrzymać. Wokół mnie pojawili się pomocni ludzie, ale w pewnym momencie chciałam ich już zwolnić z obowiązku pocieszania i pokazać, że już daję radę. Ale jak na złość ciągle czułam się beznadziejnie. Taki okres, który można opisać jako "nie chciało mi się żyć" trwał dość krótko, może miesiąc. Potem myślałam, że życie jest beznadziejne i trzeba po prostu żyć. A któregoś dnia złapałam się na tym, że już tak nie myślę. A jeśli się na tym łapiesz to znaczy, że już od jakiegoś czasu tak nie myślisz. Są jeszcze takie fazy, kiedy już myślisz, że jest dobrze, po czym znowu jest źle, bo coś się przypomni Są pierwsze Święta albo 1 listopada. Nagle dzień Wszystkich Świętych ma zupełnie inne znaczenie. W pierwszym roku nie byłam w stanie pójść pod tablicę Piotrka.

- Piotrek został w Himalajach, a Ty poleciałaś aż tam, żeby zrobić mu pamiątkową tablicę. Jak wyglądało Twoje symboliczne pożegnanie?

Wyjazd w Himalaje, żeby zrobić tam Piotrkowi grób, był na pewno kamieniem milowym. Szłam dokładnie tą samą drogą, co on i czytałam jego dziennik. To piękne miejsce, ale pewnie już nigdy tam nie zawitam, dlatego to pożegnanie było tak ważne i symboliczne. Drugi ważny i symboliczny moment to pokaz slajdów z ostatniej wyprawy Piotrka. On jako osoba prezentująca slajdy był świetny i na wszystkich festiwalach podróżniczych i górskich przyciągał tłumy. Gdy zginął, miałam poczucie, że trzeba to domknąć, opowiedzieć o ostatniej wyprawie i o tym, jakim był człowiekiem. Dopóki się z nim żegnałam, to po każdym etapie i wyznaczonym sobie zadaniu myślałam: "teraz to już bym mogła umrzeć". Miałam poczucie, że realizuję kolejne obowiązki, które symbolicznie składają się na zamykanie mojej relacji z Piotrkiem. Myślałam: "teraz to już bym mogła umrzeć, bo już to zrobiłam i nie będzie wstydu". Po pewnym czasie przestałam tak myśleć, co by znaczyło, że teraz już mogę żyć. Zrobiłam to, co uważałam za moją powinność. Po jakimś czasie potrzeba zamykania się zmniejsza. Teraz to nawet mnie cieszy, gdy coś wypadnie z szafy i wywoła wspomnienia. To tak jakby wypadało z szafy kawałek życia, którego już nie ma, ale do którego czujemy sentyment.

- A jak z brakiem ojca oswajasz dzieci?

Dobrą metodą jest po prostu rozmawiać, nawet jeśli to trudne. Dla mnie naturalnym pomysłem było to, że będę z chłopakami gadać i odpowiadać na ich pytania. Początkowo było to proste, bo byli mali - jeden miał dwa, a drugi trzy lata. Ale rosną, a wraz z nimi rosną też pytania. Dialog jest ciągły, a śmierć Piotrka cały czas wraca. Wydaje mi się to cenne, że nie zamykam przed dziećmi jakiegoś ważnego dla nich rozdziału i nie tłumaczę, że nie chcę o tym rozmawiać, bo to dla mnie zbyt ciężkie. Nie zostawiam dzieci samych. Staram się być w tym razem. Aktualnie pytają przede wszystkim "o co chodzi ze szczeliną?" (Piotr Morawski wpadł do szczeliny lodowca pod Dhaulagiri). Jak się robi szczelinę, jak to jest, że tam się wpada? Pytają raczej o bardzo praktyczne rzeczy. Próbują sobie to wyobrazić. Już teraz mamy wszyscy doktoraty ze szczelin.

- Czy miejsca pochówku są ważne?

Tak, mimo że Piotrek został w Himalajach to zrobiłam mu także tablice pamiątkową w Warszawie i na symbolicznym cmentarzu pod Osterwą. Chciałam mieć miejsce, do którego będę mogła pójść z chłopakami, żeby z nim pogadać. Takie oczywiste miejsce do wspomnień. Tak jesteśmy wychowani, że potrzebujemy grobów. Choćby symbolicznych. Dobrze mieć w sobie miejsce na przeszłość. Żyjemy tak szybko i intensywnie, że trochę bezrefleksyjnie. A utrata kogoś bliskiego zmusza do refleksji. Odpowiednio przepracowana strata, pozwala na pogodzenie myślenia o przeszłości, refleksji nad teraźniejszością, a także miejsca na przyszłość.

- Czy ludzie boją się wdów?

Nie tyle boją się, co raczej nie spodziewają się ich. A jeśli już poznają kogoś, kto jest wdową lub wdowcem nie wiedzą, co powinni powiedzieć. O wiele łatwiej znaleźć wspólny język z kimś, kto jest po rozwodzie. Miałam kiedyś śmieszną sytuację u jubilera. Chciałam sobie kupić pierścionek, który przypominałby obrączkę, ale nią nie był. Zaczęliśmy rozmawiać, na której ręce powinnam go nosić. - Tylko proszę nie nosić go na palcach lewej ręki, bo tam noszą obrączkę wdowy, a przecież pani nie jest wdową - ostrzegał mnie sprzedawca u jubilera. - Wie pan, a ja jestem wdową - odpowiedziałam. Myślałam, że ten człowiek schowa się pod ladą. Minę miał taką, jakby mówił, że niemożliwe jest, żeby wdowa była w miarę młoda i jeszcze chciała sobie pierścionek sprawić? Przyznanie się do bycia wdową bardzo zmienia sytuację, z lekkiej na cięższą, z niezobowiązującej na poważną. Jakby z takim oświadczeniem od razu wiązał się ciężar traumatycznych doświadczeń, którego częścią staje się nasz rozmówca. A tak wcale nie musi być. Jestem wdową i tym nie zarażam. Ważnym komunikatem powinno być: "jestem wdową i próbuję żyć normalnie". Czasem żartujemy z moimi koleżankami, że gdyby ktoś się dowiedział, że przy stoliku siedzi pięć wdów to pewnie padłby trupem, bo to już liczba nie do wytrzymania. A przecież w czasach zaborów czy wojny znaczna liczba kobiet była wdowami i zupełnie normalnie funkcjonowały w społeczeństwie. Dziś wdowy i wdowców wyparliśmy, bo w ogóle śmierć wypieramy.

Jako socjolog z wykształcenia, przeprowadziłam nawet mini badanie terenowe pytając znajomych: "co powinna zrobić rozwódka po rozwodzie?". Ta rozwódka, zwłaszcza jeśli to mąż od niej odszedł, powinna udowodnić, że sobie poradzi, ułożyć życie na nowo, najlepiej u boku lepszego partnera. Należy jej się to, jak psu buda. "A co ma robić wdowa?". Tutaj wszyscy respondenci tracili grunt pod nogami, wahali się. Padło nawet stwierdzenie, że "wdowa życie to już miała". Przeraziło mnie to. Młoda wdowa wcale nie przeżyła jeszcze życia, nie odbierajmy jej do niego prawa, nie chowajmy jej do grobu razem z mężem. Wiele osób zwracało też uwagę, że jeśli wdowa ma dzieci to powinna się na nich skupić i to jest to układanie sobie życia. Ale dzieci to jeden z aspektów życia, a dorosły człowiek jest stworzony do dzielenia życia także z innym dorosłym, nie tylko z dziećmi.

- Czy właśnie to skłoniło Cię do powołania Fundacji "Nagle Sami"?

Tak, miałam poczucie, że trzeba mówić, że w społeczeństwie są wdowy i wdowcy oraz ich dzieci. Są naturalnym, a nie jakimś dziwnym elementem i chcieliby w tym społeczeństwie normalnie funkcjonować. Dużym bodźcem były rozmowy i maile od ludzi, którzy przeczytali moją książkę. W pewnym momencie stwierdziłam, że nie podźwignę wszystkich historii, którymi się ze mną dzielą. Nie jestem psychologiem, ani nie mam aż takiej siły, bo żeby pomóc takim ludziom potrzeba całego sztabu. Zawsze chciałam robić coś społecznego tylko nie miałam na to pomysłu. Ten pomysł - choć jest związany z najtrudniejszym wydarzeniem z mojego życia - przyszedł. Może o to chodziło. Im trudniejsze doświadczenie na nas spada, tym bardziej potrzebujemy ludzi, którzy rozumieją nas bez słów. Takich, którzy przyjmą nas na nowo, gdy będziemy się podnosić. Faza przejścia od siedzenia i płakania do życia na nowo jest najtrudniejsza, ponieważ nie pozwala na to zarówno społeczeństwo, jak i my sami. Chciałabym, aby pomagała w tym Fundacja "Nagle Sami".

- Jak działa Fundacja?

Pracują z nami psychologowie, psychiatra, prawnicy i wolontariusze. Nieodpłatnie prowadzimy grupy wsparcia zarówno dla osób w żałobie, jak i dla osób towarzyszących oraz zajęcia dla dzieci. Oprócz grup wsparcia będziemy organizować warsztaty, a także szkolenia dla firm dotyczące utraty i radzenia sobie ze startą w organizacji, dzięki którym Fundacja będzie na siebie zarabiać. O wszystkich naszych działaniach informujemy na stronie naglesami.org.pl. i na naszym profilu na FB. Nasza strona to także kompendium wiedzy na temat. żałoby, literatury dotyczącej straty, filmów o tej tematyce. Wciąż szukamy kolejnych wartych polecenia pozycji, wciąż rozbudowujemy naszą bazę. Na stronie Fundacji przewidziane jest także forum, żeby ludzie niezależnie od miejsca zamieszkania, mogli wymieniać swoje przemyślenia, refleksje, a także wzajemnie sobie pomagać.

- Czy Ty też korzystałaś kiedyś z takiej pomocy?

Za czasów mojego wychodzenia z żałoby nie było tak zorganizowanej pomocy. To pierwsza tego typu fundacja. Ma być to także miejsce spotkań dla osób po żałobie lub w żałobie, gdzie ludzie z podobnym doświadczeniem mogą czuć się dobrze, bezpiecznie, zrozumiani bez słów.

Zależy mi na tym, żeby Fundacja pomogła przejść przez żałobę, a także była miejscem dla ludzi już po tym najtrudniejszym doświadczeniu.

Dzięki nowoczesnym technologiom i potędze internetu działamy w całej Polsce, mam nadzieję, że z czasem także fizycznie będziemy nie tylko w Warszawie, bo powstaną nasze oddziały terenowe.

Lubisz nasze artykuły? Zostań fanem i kliknij tutaj.

Więcej o: