Kiedyś pracowałam w kobiecej redakcji - nie tylko zajmującej się pisaniem dla kobiet, ale także składającej się w 90 procentach z pań. Na ścianie w dobrze widocznym, honorowym miejscu zawisł kalendarz z "Cosmopolitana", co roku okolicznościowo dołączany do miesięcznika. Pamiętam doskonale, że jeden z modeli ze zdjęć tak bardzo przypadł nam do gustu, że został z nami przez kolejne trzy miesiące - specjalnie dla niego czas wtedy stanął i ruszył dopiero, kiedy nadszedł miesiąc z innym przystojniakiem, bardziej w naszym guście.
Przystojniacy z Cosmo. Fot. Cosmopolitan
Dzięki licznym znajomościom i sentymentowi byłego narzeczonego weszłam w posiadanie kultowego kalendarza firmy oponiarskiej Pirelli, z roku 2002, w którym zdjęcia robił Peter Lindbergh. Dla uczczenia pracy mistrza, po roku zostały oprawione i zawisły na ścianie. Ten rok nie był specjalnie roznegliżowany, ale za to bardzo nastrojowy i filmowy - zamiast modelek na zdjęciach pojawiły się aktorki. To był drugi przypadek, kiedy kalendarz wyraźnie zaakcentował swoją obecność w moim życiu.
Drugie życie kalendarzowych plansz w należytej oprawie. Fot. Archiwum prywatne
Mam oczywiście także własne produkcje kalendarzowe - odkąd na świecie pojawiło się dziecko - odpalam programy graficzne i tworzę okolicznościowe podarunki. W tym roku wyręczyło mnie przedszkole i za porównywalną kwotę mogłam "nabyć drogą kupna" egzemplarz z dzieckiem na tle wodospadu. Podobny zamysł personalizacji czasu towarzyszył mi także, kiedy przekopywałam się przez foldery ze zdjęciami, żeby stworzyć kalendarz dokumentujący przyjaźń dwóch panów, których znam od lat. W ruch poszły ich zdjęcia w wiankach na głowie, ujęcia w tańcu, w górskiej chacie pod kocem - efekt końcowy wyszedł bardzo romantyczne i również filmowo - tyle, że w stylu "Brokeback Mountain".
Fot. Stade.fr
Modele i sportowcy w jednym. Fot. Stade.fr
W 2007 roku zamówiłam sobie, i tym samym wystawiłam na próbę dobre samopoczucie mojego narzeczonego, kalendarz Dieux du stade (fr. Bogowie stadionu). Modelami w tej okolicznościowej produkcji, której początki sięgają 2001 roku, są zawodnicy rugby paryskiej drużyny Stade Français. W sytuacjach, w których zazwyczaj fotografowane są roznegliżowane modelki, tym razem pojawili się sportowcy, miejsca intymne strategicznie zasłaniający jajowatą piłką. Czego w tym kalendarzu nie było: sesja pod prysznicami, zdjęcia z szatni, gołe pupy na murawie, a wszystko okraszone jędrnymi pośladkami, wyrzeźbionymi mięśniami brzucha, gładkimi ciałami i dużą liczbą tatuaży. Skoro panowie mechanicy mogą mieć w swoich kanciapach miss mokrego podkoszulka z 1989 roku, to ja przez cały rok pozwoliłam sobie na zawieszenie w kuchni sportowców w niepełnym stroju. Kalendarz nieustannie wzbudzał zainteresowanie moich gości płci obojga, który z uwagą wertowali karty kalendarza - panowie nic nie mówiąc albo wydając sceptyczne i krótkie: - E tam. A panie z błyskiem w oku i wyraźnym zadowoleniem uśmiechając się z rozmarzeniem. Żeby nie było, to rugbiści nie tylko dobrze wyglądają, ale także nieźle radzą sobie na boisku - w 2011 roku zostali wicemistrzami rozgrywek europejskich.
Kalendarz Dieux du stade, niezmiennie od lat kosztuje 26,60 euro i jest do kupienia w prężnie działającym klubowym butiku. Aby do niego przejść, kliknij tutaj.
Lubisz nasze artykuły? Zostań fanem i kliknij tutaj.