Dwa tygodnie wakacji w kraju, w którym nic nie ma ustalonej ceny, mocno odczuwalne przesunięcie czasowe oraz ogólne zagubienie po powrocie do Warszawy sprawiły, że eskapada do centrum handlowego po cążki zakończyła się powrotem do domu z dwoma parami butów i swetrem. Wszystkie te przedmioty zostały kupione za niższą niż wskazywała metka cenę.
Należę do osób, które drogie markowe butiki onieśmielają. Głupie i niedojrzałe - wiem, wiem, ale tak mam. Tym razem jednak po piętrach krążyłam jak zombie - bezmyślnie wchodząc do wszystkich sklepów, których oferta wywieszona na wystawie mnie zainteresowała. Ze względu na szalejącą "grypę żołądkową" mój uwrażliwiony z tej okazji zmysł powonienia odrzucał mnie od butików, które pachniały w charakterystyczny sposób gumą i skóropodobnymi produktami.
Zaznaczę, że wyprzedaże trwają w najlepsze, w sklepach puchy i naprawdę wisi jeszcze bardzo dużo ubrań i jest wiele dodatków w superaatrakcyjnych - jak się okazuje po bliższej inspekcji cenach. Wchodzę więc do butiku znanej angielskiej projektantki i podchodzę do półki ze ślicznymi kolorowymi torebkami. Wykonane ze skóry, z podszewką w cętki geparda zaskakują mnie jakością wykonania. Szukam metki. Jest. Stara cena 1000 zł, nowa cena 300 zł. Nieźle - zwłaszcza za naprawdę pierwszą klasę skóry i całkiem sporą torbę. Na tej samej półce skórzane etui na iPada, z tłoczeniami przypominającymi skórę krokodyla. Pierwsza cena 450 zł, aktualna 100 zł. Śliczne, ale nie mam iPada. Wychodzę jednak pod wrażeniem cen i rzeczy, bo realnie niczego nie potrzebuję, no może mam jedynie potrzebę powściągnąć rozbuchany konsumpcjonizm.
Ale już buty to co innego. W ukochanych kozakach pękła podeszwa z boku i już wiem, że szewc mi nie pomoże. Po czterech sezonach i jednej naprawie będę musiała się z nimi bezpowrotnie rozstać. Wchodzę więc do sklepu amerykańskiego producenta butów i torebek. Wśród butów na niebotycznych obcasach czekają na mnie oficerki - z wytłaczanej skóry - baaardzo w moim typie. Proszę ekspedientkę o czterdzistkę i nie mam złudzeń, że będzie jeszcze wskazana para. Mój rozmiar szybko schodzi, a tu przecież luty i połowa wyprzedaży. Jednak jest! Mierzę, pasują idealnie. Jest tylko jeden problem. Cena. Niższa o połowę od wyjściowej, ale wciąż wysoka. Z wakacji został mi jeszcze odruch zbijania cen, więc pytam, czy nie dałoby się coś urwać? Pani obdarza mnie czujnym spojrzeniem i idzie zadzwonić do kierowniczki. Wraca mówiąc, że mogę skorzystać z oferty i kupić drugą parę, a na całość zostanie przyznany mi rabat. Nic z tego nie rozumiem, ale proszę o przykładową kalkulację.
Okazuje się, że jeśli dobiorę baletki, to za baleriny i kozaki zapłacę prawie 100 zł mniej niż za same kozaki. Wciąż ta oferta jest dla mnie niejasna, ale wchodzę w nią, póki ekspedientce nie wróci zdrowy rozsądek.
Przypominam sobie, że przed świętami w jednej z hiszpańskich sieciówek widziałam sweter, który bardzo przypadł mi do gustu. Kto wie, może jeszcze będzie wisiał na wieszaku? Szukając go, uzmysławiam sobie dlaczego nie przepadam za wyprzedażami. Te biedne ubrania stłoczone w jednym miejscu, takie przebrane, czekające aż ktoś je kupi. Naprzeciw nich pysznią się pierwsze wiosenne kolekcje - piękne, błyszczące, luźno rozstawione. Ech!
Sweter jest, ale w słabym stanie. Po pierwsze ma zaciągniętą nitkę, po drugie pełno na nim śladów po fluidzie (od mierzenia), po trzecie brakuje mu guzika - na szczęście zapasowy jest podpięty pod metkę. Idę do kasy i robię poważną minę, deklarując, że jest zainteresowana zakupem, ale sweter jest w opłakanym stanie i proszę o większy upust. Na moje pokerowe zagranie do kasy proszony jest kierownik, który... daje mi dodatkowo 10 procent zniżki! Zwycięstwo!