Catering dietetyczny był super - byłam na nim półtora miesiąca i właściwie w ogóle nie musiałam myśleć o jedzeniu. Zestaw pięciu posiłków dostawałam pod nos, a ktoś za mnie martwił się, żeby ich wartość kaloryczna w sumie nie przekraczała 2000 kalorii. Miałam dużo warzyw i całkowitą dla mnie nowość - desery! Polubiłam taki styl odżywiania się - nie powiem. Bezwysiłkowy, bezrefleksyjny, zbilansowany.
Mój trener był jednak mniej zadowolony. Uważał bowiem, że przy wysiłku, który wkładam w trening (pięć razy w tygodniu, średnio po 1,5 godziny) efekty powinny być bardziej widoczne.
I rzeczywiście - obwody mi spadły i to zasadniczo. W biuście zjechałam 6 cm, w talii i biodrach po pięć. Uda pozostaną tajemnicą... Nie zapamiętałam na jakiej wysokości mierzyłam obwód i teraz trudno mi porównać.
Pomimo opadających spodni, zjeżdżających spódnic i za luźnych sukienek, to co widziałam w lustrze nie spełniało moich oczekiwań. Porównałam zdjęcia z pierwszego tygodnia odchudzania i z szóstego i nie byłam w stanie wskazać, które zdjęcie jest wcześniejsze, a które późniejsze.
Marcjan Piotrowski - nadzorujący mój program treningowy - stwierdził - za dużo masz węglowodanów. I zdecydował, że sam ustawi mi dietę.
Jak obiecał, tak też zrobił. A mnie ogarnęła czarna rozpacz. To nie było menu, tylko wytyczne - ile w każdym posiłku powinnam mieć białka, ile węglowodanów i tłuszczy. Pod tabelką znalazły się opisy przykładowych produktów i zawartość białka, węglowodanów i tłuszczy. Białko było najważniejsze. To białko i tłuszcze miałam teraz jeść przede wszystkim. Wspierać się kazeiną i spalaczami tłuszczu. A wszystko to po to, żeby się 'wyżyłować'.
Po tygodniu efekt był taki, że bałam się jeść - bo nie wiedziałam, ile kalorii zjadam, chodziłam głodna i przejęta.
Marcjan obliczył pod względem kaloryczności jeden z moich przykładowych dni i okazało się, że zjadłam wtedy mniej więcej 1390 kalorii. Za mało o ponad 600. Nic dziwnego, że mój organizm poczuł, że go głodzę i odmówił współpracy. A na moje zabiegi zareagował spalaniem mięśni i magazynowaniem tłuszczu (wyniki skanu ciała).
Pięć posiłków i dwa koktajle - weekendowa dieta. Obiad u mamy - nie miałam wpływu na makaron. Fot. Archiwum prywatne
Przez trzy dni (drugi długi majowy weekend) sobie odpuściłam. Był hamburger, frytki, wino, ciasteczka maślane z czekoladą. Było wspaniale. Zrelaksowałam się, zresetowałam i na nowo podjęłam walkę. Nie mam wątpliwości, że popełniam tysiąc błędów - w końcu nie jestem dietetykiem i działam po omacku. Mam jednak pięć posiłków - jem co 3 godziny. Dużo warzyw, dużo mięsa (ach to białko), mniej owoców. Unikam białej mąki, białego ryżu. Pokochałam kasze, chleb razowy (nie ten zabarwiony karmelem, tylko prawdziwy), jem orzechy, kiełki i piję dużo wody. Wygląda na to, że jest OK? Nie do końca.
Wyniki badań krwi pokazały, że mam lekką anemię. Hematolog od razu wytyka mi, że to wina białego mięsa. Od tej pory muszę włączyć w dietę wskazane przez niego zielone warzywa i czerwone mięso. Dodatkowo, jako wsparcie zapisuje mi żelazo w kapsułkach. Lekarz radzi jednak, żebym zamiast liczyć na działanie tabletek, natychmiast wzbogaciła dietę. Bez zmiany z lekkiej anemii przejdę w poważną.
W wynika badań wyszło jeszcze jedno. Okazało się, że dzięki intensywnemu wysiłkowi mogę brać mniejsze dawki mojego leku na niedoczynność tarczycy. Moja endokrynolog była zachwycona!
Im bliżej końca, tym większa determinacja. Fot. Archiwum prywatne
PS W tym tygodniu zmieniłam trening na interwałowy. Wreszcie odkryłam swoje sportowe powołanie! Po 16 minutach jestem ledwo żywa, ale jaka zadowolona!