Po 50 latach spędzonych w Anglii odzyskała rodzinny pałac w Polsce. "Nie uczyłam dzieci polskiego. Teraz tego żałujemy" [WYWIAD]

Uciekła z polskim złotem do Syrii, większość czasu żyła w Anglii przekonana, że już nigdy nie wróci do kraju. Stało się inaczej: o sobie, niedoszłej gwieździe filmowej, pałacu w Korczewie i przyjaźni prababki z Norwidem opowiada Beata Ostrowska-Harris.

Beata Ostrowska-Harris jest córką hrabiego Krystyna Ostrowskiego i Wandy z Krafftów (pochodzącej z bogatej rodziny przedsiębiorców o niemieckich korzeniach). Miała jeszcze starszą siostrę Renatę, wraz z którą 20 lat temu odzyskała pałac. Przed wojną rodzina Ostrowskich mieszkała w Korczewie, nazywanym wtedy "perłą Podlasia", a zimy spędzali w pałacu na Miodowej, w Warszawie. Prowadzili intensywne życie towarzyskie, podróżowali po świecie. W momencie wybuchu wojny, akurat skończył się remont i modernizacja pałacu, prowadzona przez mamę pani Beaty, malarkę.

Agata Milewska, Kobieta.gazeta.pl: Uczestniczyła pani w historycznej misji ratowania polskich rezerw złota. Jak do tego doszło?

Beata Ostrowska-Harris : - Mój ojciec był dyplomatą. Kiedy wybuchła wojna, włączył się w akcję wywiezienia polskiego złota ze skarbca Banku Polskiego. W olbrzymim konwoju warszawskich autobusów jechały też rodziny zaangażowanych w to przedsięwzięcie osób. Mieliśmy poprzez Ukrainę dostać się do Rumunii. Nieustannie byliśmy bombardowani przez Niemców. Nocą jechaliśmy, a w dzień odsypialiśmy. W Rumunii przesiedliśmy się do pociągu do Konstancy. Stamtąd angielskim statkiem dostaliśmy się do Konstantynopola, gdzie moi rodzice mieli znajomości z czasów pobytu na placówce dyplomatycznej. Następnie pojechaliśmy pociągiem do Syrii, która wtedy była francuska. A my właśnie Francuzom mieliśmy zostawić to złoto. Pozwolili nam popłynąć statkiem do Marsylii. Gdy Francja poddała się, pojechaliśmy do Portugalii i stamtąd w 1942 roku do Anglii. W Londynie działał już polski rząd, w którym ojciec od razu zaczął pracować, a moja matka malowała.

 

Beata Ostrowska-Harris w pałacowym gabinecie, fot. Agata Milewska

Czy Pani rodzice znosili rozłąkę z ojczyzną i utratę majątku w Korczewie?

- Do 1945 roku byli przekonani, że wrócą. Ale potem, kiedy w Polsce pojawili się Rosjanie, to już nie było o tym mowy. Uświadomili sobie, że na zawsze zostaną w Anglii. Mój ojciec do śmierci był przekonany, że nie wróci i że ja nie wrócę. Mówił: "Może jeszcze twój syn kiedyś wróci".

Rozpaczali, i to bardzo. To było ich całe życie, a ja przyznam, że mnie jako nastolatki to nie interesowało. Często zastanawiam się, dlaczego nie spytałam się o to czy o tamto. Teraz byłoby mi łatwiej. Ale wtedy o nic się nie pytałam. To mnie nie interesowało.

Miałam tam swoje życie do tego stopnia, że jak wyszłam za mąż, to powiedziałam, że będziemy mówić tylko po angielsku, bo nie chcę, żeby moje dzieci cały czas miały poczucie, że one tutaj nie należą. Ja tak czułam, że nie należę do Anglii, że jestem w pewnym sensie gościem. Dlatego chciałam, aby moje dzieci nie powielały tego syndromu. Stąd moi synowie i córka nie mówią po polsku, niestety. Teraz żałujemy wszyscy, że ich nie nauczyłam.

Jednak w końcu wszyscy przyjechaliście do Polski. Jak do tego doszło?

- W Anglii była recesja, a ja prowadziłam hurtownię antyków i bardzo trudno było cokolwiek sprzedać w tym czasie. To był 1989 rok. Wtedy mój kuzyn napisał mi, że jeżeli chcemy cokolwiek odzyskać, to jest dobry moment. Dlatego wsiadłam w samolot i przyjechałam do Polski odzyskać pałac w Korczewie i 12 hektarów parku.

I udało się.

- Tak, jednak odzyskany przeze mnie i moją siostrę pałac to były właściwie same mury i do tego niekompletne. Rosjanie zdemolowali pałac, kiedy zajęli go w 1939 roku. Do momentu odzyskania go przez nas działy się w nim przeróżne rzeczy: w sali balowej był magazyn nawozów sztucznych, w drewnianej zabudowie holu widać było ślady siekier, chyba zostawione "na pamiątkę" po nieudanych próbach porąbania jej na opał. Na szczęście drewno, z którego była zrobiona, okazało się za twarde. A pojedyncze przedmioty z pałacu trafiły do okolicznych mieszkańców. A przed wojną "perła Podlasia", bo tak nazywano korczewskie dobra, liczyła 20 tysięcy hektarów pól, lasów, pastwisk. Były tu tartaki, młyny, stajnie, mleczarnia, a nawet ferma srebrnych lisów. Na 35 hektarach parku hodowano rzadkie rośliny i drzewa. Za PRL majątek rozparcelowano, w pałacu działała między innymi Gminna Spółdzielnia "Samopomoc Chłopska", były mieszkania dla robotników. Dziś mam prawo pierwokupu odsprzedawanych przez państwo ziem. Jednak bez prawa do negocjacji ceny, które to prawo miałby każdy inny nabywca zainteresowany kupnem tylko nie ja.

 

Pałac w Korczewie za czasów PRL, archiwum prywatne

Ale pałac i park dostała Pani za złotówkę.

- Nie było wiele takich przypadków. Nawet wojewoda przyjechał na podpisanie tego aktu. Ale to, co mi "sprzedano" za tę złotówkę było w opłakanym stanie. Kiedy przyjechałam do Korczewa, wejście do pałacu było zabite deskami. Do środka dostałam się przez piwnicę. W budynku nie było stropów, podłóg, boazerii. Żadnych pozostawionych przez Ostrowskich rzeczy i mebli.

 

Sala balowa w czasie PRL, archiwum prywatne

Jak przez wojną wyglądał kompleks pałacowy?

- Składał się z dwóch budynków, oprócz głównego był też dom dla gości zwany Syberią. Według jednej z wersji wyjaśniającej pochodzenie tej nazwy, służba, nosząc tam jedzenie zimą, mówiła, że tam jest jak na Syberii, ale jest też druga wersja. Podobno w lochach, bo tam są bardzo duże lochy, kilka pięter w dół, ukrywano Sybiraków.

 

Część kompleksu pałacowego zwana Syberią, fot. Agata Milewska

Co się stało z Syberią? Teraz to jest ruina.

- Niestety! W Syberii mieścił się Urząd Gminy i w wyniku zemsty za zabranie czy nie wydanie komuś prawa jazdy podpalono ten budynek. Pożar był olbrzymi, jak przyjechałam kolejny raz zastałam zgliszcza, które musiałam posprzątać. Teraz tam nie ma nic, nawet podłóg, ale mimo to ciągle tam kogoś spotykam. Przez ciekawość ludzie wchodzą. Moim marzeniem jest, żeby ten budynek wyremontować i tam zamieszkać.

Ludzie opowiadają też, że stamtąd jest tunel do Drohiczyna.

- To wydaje mi się mało prawdopodobne. Może, jeżeli był tunel, to do końca parku, żeby w razie czego móc uciec. Ale do Drohiczyna to nie wierzę. Tam przecież jest po drodze rzeka i kiedyś były bagna.

Czy pamiętała Pani pałac sprzed wojny?

- Raczej nie. Miałam sześć lat, kiedy wyjechaliśmy. Ale pamiętałam, gdzie był mój pokój. To wiedziałam od razu. Potem przyjechała moja starsza siostra, ona pamiętała więcej.

 

Wnętrze "perły Podlasia" przed wojną, archiwum prywatne

I przyjechał pani mąż.

- Tak, kiedy pojawiła się możliwość odzyskania pałacu, dużo rozmawialiśmy o Korczewie. Powiedziałam, że muszę pojechać i zobaczyć, jak to wygląda i jakie mamy szanse na odzyskanie majątku. Moje wyjazdy stawały się coraz częstsze, dlatego Rodney zdecydował się towarzyszyć mi. Wkrótce przyjechał pierwszy syn, potem drugi, a na koniec córka. Jednak jej mąż nie znalazł pracy w Polsce dlatego oni wrócili do Londynu.

Od czego zaczęliście remont?

- Od urządzenia sobie mieszkania w dawnej oficynie. To było najłatwiejsze do wyremontowania, dlatego tu zamieszkaliśmy. W czasie remontu mieszkaliśmy w baszcie, wcześniej w mieszkaniu w Warszawie, kiedy mój mąż pracował w agencji reklamowej.

 

Prace renowacyjne w pałacu, archiwum prywatne

Z czego finansowaliście odbudowę?

- Londyńskie oszczędności dość szybko się skończyły, a ja ze starszą siostrą Renatą, dziś już nieżyjącą, porwałyśmy się na odbudowę gigantycznego majątku, jednego z większych w przedwojennej Polsce. Z czegoś trzeba było to przedsięwzięcie finansować. Zostałam największym pracodawcą w okolicy. Uruchomiliśmy w Korczewie mleczarnię, oferującą pierwsze w Polsce mleko w kartonach, jednak obecnie funkcjonuje tylko skup mleka.

Potem dowiedziałam się, że kozy to jest przyszłość, choć w sumie okazało się, że na mleko kozie było jeszcze za wcześnie. Popyt był mały, poza tym rodziły się w większości koziołki, które sama woziłam do odbiorców w Warszawie, co wspominam jako koszmar. Odsprzedałam więc kozy, a do obory kupiłam krowy. Mam ich teraz 180. Potem ktoś chciał mi odsprzedać dawny folwark. Nie bardzo było wiadomo co z nim zrobić, bo dookoła były już wybudowane domy. Wymyśliłam, że zrobimy salę weselną. I mamy salę weselną na 300 osób. Teraz będziemy też robić hotel, naprzeciwko bramy.

 

Pałac w Korczewie i dawna oficyna, archiwum prywatne

Przedsiębiorcza z Pani kobieta

- Byłam zmuszona. Musiałam coś wymyślić. Jak trzeba to się zawsze coś wykombinuje. Ale popełniłam masę błędów. Gdybym miała chociaż wykształcenie w tym kierunku, to co innego, a tak, to na wariata się wszystko robiło.

A mogę zapytać jakie ma Pani wykształcenie?

- Oj, nie powiem.

Czy to coś kompromitującego? Kim chciała Pani być, kiedy była Pani nastolatką?

- No więc właśnie, no wtedy to była właściwie wielka pomyłka, ale ja chciałam, no, chciałam być gwiazdą filmową. Jak się ma 17 lat, jeszcze wtedy, w tamtych czasach, zaraz po wojnie Chciałam być Betty Davies albo Joan Crawford, wtedy były takie gwiazdy. Moim marzeniem było jechać rolls royce'em z tygrysem siedzącym koło mnie. Poszłam do szkoły teatralnej. Ale nie miałam zdolności w tym kierunku, o czym na szczęście szybko się przekonałam. Przez jakiś czas pracowałam w Teatrze Polskim w Londynie, ale potem wyszłam za mąż, zajęłam się antykami i zapomniałam o tym wszystkim.

Czy nie chciałaby Pani zrobić z Korczewa takiej rodzinnej posiadłości, jaką był przed wojną?

- Aby mieszkać w pałacu, trzeba mieć bardzo dużo pieniędzy na wyremontowanie go, ale także na utrzymanie, ogrzanie, a to - jak wszyscy wiemy - są olbrzymie koszty. Mi się raczej marzy, żeby mieszkać w Syberii, a w pałacu żeby dużo się działo.

 

Sala balowa dziś, po odrestaurowaniu, fot. Agata Milewska

To dlatego walczy Pani o podpisanie pochodzenia listów Cypriana Kamila Norwida do Pani prababki?

- Tak, zależy mi na tym, aby było wiadomo, że są to listy z Korczewa, pisane dla mojej prababki Joanny Kuczyńskiej. Bo Norwid pisał wiersze "Do Pani na Korczewie". A to są listy do Pani na Korczewie.

Czy zna Pani historię znajomości Norwida i Pani prababki?

- Norwid przyjaźnił się z moją prababką. Poznali się w Warszawie, spotykali również w Paryżu, w saloniku prowadzonym przez Joannę. Poeta nigdy nie przyjechał do Korczewa, ale przez dziesięć lat znajomości intensywnie korespondował z marszałkową Kuczyńską.

Nie chciałaby Pani, żeby te listy wróciły do Korczewa?

- Nie, niech będą tam, gdzie teraz są, czyli w Bibliotece Narodowej. Ale zależy mi, żeby wszyscy wiedzieli, że są to listy z Korczewa, a nie od Bolesława Piaseckiego, prominentnego polityka czasów PRL, założyciela stowarzyszenia PAX.

Jak to się stało, że trafiły w ręce Piaseckiego?

- Listy uratował pewien tutejszy nauczyciel, wiedział jak są cenne i jak tylko pod koniec wojny weszli Rosjanie to wyniósł listy i obrazy, a po wojnie oddał je do Desy w Lublinie, a Piasecki odkupił od niego te listy. A właściwie dał mu mieszkanie na uli. Pięknej w Warszawie w zamian za nie. Jego córka w dalszym ciągu tam mieszka. Jeden mój znajomy poszedł z nią porozmawiać o tym wszystkim i ona przyznała, że tak było i nawet podpisała oświadczenie.

To Biblioteka nie chce tego przyznać?

- Jeszcze się wahają, bo ja nie chcę ich zabrać. Chciałabym tylko kopie, żebym mogła zrobić w Karczewie wystawę. Dobrze przynajmniej, że wiadomo, gdzie są, że nic się tam złego z nimi nie stanie.

 

Obrazy autorstwa Wandy Ostrowskiej, fot. Agata Milewska

 

Zdjęcia Wandy Ostrowskiej, matki Beaty Ostrowskiej-Harris, fot. Agata Milewska