Z dumą i uśmiechem na twarzy ogłaszam wszem i wobec, że akcja zakończyła się sukcesem! Teraz ważę 48,4 kilogramów, czyli o ponad dwa kilogramy więcej niż na początku. Jak mi się to udało?
Po pierwsze: wyrzeczenia
Z dumą i uśmiechem na twarzy ogłaszam wszem i wobec, że akcja zakończyła się sukcesem! Teraz ważę 48,4 kilogramów, czyli o ponad dwa kilogramy więcej niż na początku. Jak mi się to udało?
Po pierwsze: wyrzeczenia
Słowo "wyrzeczenie" kojarzy się z dietą bardziej niż jakiekolwiek inne, nie ważne czy chodzi o dietę na przytycie czy na schudnięcie. Gdy zdecydowałam, że chcę przytyć, wiedziałam, że będę musiała pozbyć się kilku moich paskudnych nawyków żywieniowych i zaakceptować zasady diety. O dziwo, łatwo udało mi się zrezygnować ze spożywania słodyczy i góry innych niezdrowych przekąsek, które często zastępowały mi posiłek. Gdy tylko zabrakło mi owoców, rodzynek lub reszty moich "dietetycznych" przekąsek, z ogromną determinacją biegłam do sklepu, aby uzupełnić zapasy. Jak już jednak wspominałam, dużo gorzej było z pilnowaniem pór regularnych posiłków. Tu pomógł budzik i samodyscyplina. Zaczęłam od ustalenia pór spożywania posiłków w czasie tygodnia i weekendu i w zależności od tego, o której wstawałam śniadanie jadłam o godzinie 7-8, drugie śniadanie, 10-11, obiad 13-14, podwieczorek 16-17 a kolację o 19-20. Dodatkowo wprowadziłam nową zasadę: zawsze do torebki wkładałam jakąś zdrową przekąskę, a nawet kilka w razie, gdyby pora podwieczorku, zastała mnie na przykład w autobusie. Jak poradziłam sobie z moim największym uzależnieniem, czyli czekoladą? Zaskakująco prosto. Zjadanie dużej liczby przekąsek, zaleconych przez dietetyka powodowało, że czasem nawet nie miałam ochoty na nic słodkiego. Ograniczam się do jednego batonika dziennie, który ma około 150 kalorii, czyli stanowi połowę dziennej dawki słodyczy, którą można spożyć, zgodnie z zaleceniami Światowej Organizacji Zdrowia.
Po drugie: łamanie zasad
Przyznaję się bez bicia, że do kilku zasad stworzonych przed dietetyka w ogóle się nie stosowałam, a niektóre z nich nieco zmodyfikowałam. Nie przestrzegałam na przykład zasady: jeśli jesz mięso, to tylko chude, jeśli rybę, to tylko tłustą. Nie skupiałam się także na łączeniu węglowodanów z tłuszczami, a lody jadłam ( zwłaszcza podczas ostatnich upałów) w dużo większych ilościach niż zalecane. Modyfikacji z kolei poddałam zasadę dotyczącą śniadań. Nie przerzuciłam się na muesli z jogurtem naturalnym i suszonymi owocami. W tygodniu na śniadania jadłam najczęściej płatki "Fitness" z mlekiem lub kanapki, natomiast w weekend nie odmawiałam sobie jajek w każdej postaci. Do wysokoenergetycznych przekąsek zaleconych przez dietetyka dodałam między innymi macę, chrupki kukurydziane i sałatkę z glonów z pomidorami i sezamem, która od niedawna należy do moich ulubionych. Jak widać, łamanie niektórych zasad i modyfikowanie innych opłaciło się, gdyż cel został osiągnięty.
Po trzecie: małe szaleństwa
Nie będę kłamać, że dieta była dla mnie wyjątkowo trudna i żmudna, bo wcale nie była. Tak naprawdę odżywiam się podobnie jak wcześniej, tylko po prostu wprowadziłam do mojej codziennej diety kilka nowych, zdrowszych elementów, nauczyłam się pilnować regularnych pór posiłków i voila! To właściwie wszystko. Dieta mogłaby się natomiast okazać prawdziwą męczarnią dla kogoś, kto wybrzydza i nie lubi większości produktów spożywczych. Abstrahując jednak od diety, pozwalam sobie czasem na dzień nazywany przeze mnie roboczo "jesz, co chcesz". Wówczas bez wyrzutów sumienia jem wtedy, kiedy chcę, a nie wtedy, kiedy zadzwoni mój budzik, pochłaniam duże hamburgery i niezdrowe przekąski. Bez wyrzutów sumienia!
Po czwarte: samodyscyplina
Porażki, które nadeszły dwa tygodnie temu wymusiły na mnie większą mobilizację. Mimo, że łatwo można zapomnieć, że jest się na diecie, to nie wolno tego robić. No niestety, bez samodyscypliny nie da się rady przytyć, nawet jeśli jest to dieta mało wymagająca w porównaniu do innych. Dyscypliny wymaga od nas zwłaszcza pilnowanie pór regularnych posiłków, ale także wykonywanie ćwiczeń, a nawet bieganie do sklepu. Na dyscyplinę nie mam niestety gotowego przepisu.
Uało mi się przytyć, dlatego nie zmierzam teraz wrócić do dawnych nawyków żywieniowych. Nadal będę przestrzegać diety, ćwiczyć, pilnować regularnych pór posiłków i tyć, jednak już nie na łamach portalu kobieta.gazeta.pl.Z dumą i uśmiechem na twarzy ogłaszam wszem i wobec, że akcja zakończyła się sukcesem! Teraz ważę 48,4 kilogramów, czyli o ponad dwa kilogramy więcej niż na początku. Jak mi się to udało?Po pierwsze: wyrzeczenia
Słowo "wyrzeczenie" kojarzy się z dietą bardziej niż jakiekolwiek inne, nie ważne czy chodzi o dietę na przytycie czy na schudnięcie. Gdy zdecydowałam, że chcę przytyć, wiedziałam, że będę musiała pozbyć się kilku moich paskudnych nawyków żywieniowych i zaakceptować zasady diety. O dziwo, łatwo udało mi się zrezygnować ze spożywania słodyczy i góry innych niezdrowych przekąsek, które często zastępowały mi posiłek. Gdy tylko zabrakło mi owoców, rodzynek lub reszty moich "dietetycznych" przekąsek, z ogromną determinacją biegłam do sklepu, aby uzupełnić zapasy. Jak już jednak wspominałam, dużo gorzej było z pilnowaniem pór regularnych posiłków. Tu pomógł budzik i samodyscyplina. Zaczęłam od ustalenia pór spożywania posiłków w czasie tygodnia i weekendu i w zależności od tego, o której wstawałam śniadanie jadłam o godzinie 7-8, drugie śniadanie 10-11, obiad 13-14, podwieczorek 16-17 a kolację o 19-20. Dodatkowo wprowadziłam nową zasadę: zawsze do torebki wkładałam jakąś zdrową przekąskę, a nawet kilka w razie, gdyby pora podwieczorku, zastała mnie na przykład w autobusie. Jak poradziłam sobie z moim największym uzależnieniem, czyli czekoladą? Zaskakująco prosto. Zjadanie dużej liczby przekąsek, zaleconych przez dietetyka powodowało, że czasem nawet nie miałam ochoty na nic słodkiego. Ograniczam się do jednego batonika dziennie, który ma około 150 kalorii, czyli stanowi połowę dziennej dawki słodyczy, którą można spożyć, zgodnie z zaleceniami Światowej Organizacji Zdrowia.
fot.kolaż kobieta.gazeta.pl
Po drugie: łamanie zasad
Przyznaję się bez bicia, że do kilku zasad stworzonych przed dietetyka w ogóle się nie stosowałam, a niektóre z nich nieco zmodyfikowałam. Nie przestrzegałam na przykład zasady: jeśli jesz mięso, to tylko chude, jeśli rybę, to tylko tłustą. Nie skupiałam się także na łączeniu węglowodanów z tłuszczami, a lody jadłam ( zwłaszcza podczas ostatnich upałów) w dużo większych ilościach niż zalecane. Modyfikacji z kolei poddałam zasadę dotyczącą śniadań. Nie przerzuciłam się na muesli z jogurtem naturalnym i suszonymi owocami. W tygodniu na śniadania jadłam najczęściej płatki "Fitness" z mlekiem lub kanapki, natomiast w weekend nie odmawiałam sobie jajek w każdej postaci. Do wysokoenergetycznych przekąsek zaleconych przez dietetyka dodałam między innymi macę, chrupki kukurydziane i sałatkę z glonów z pomidorami i sezamem, która od niedawna należy do moich ulubionych. Jak widać, łamanie niektórych zasad i modyfikowanie innych opłaciło się, gdyż cel został osiągnięty.
Po trzecie: małe szaleństwa
Nie będę kłamać, że dieta była dla mnie wyjątkowo trudna i żmudna, bo wcale nie była. Tak naprawdę odżywiam się podobnie jak wcześniej, tylko po prostu wprowadziłam do mojej codziennej diety kilka nowych, zdrowszych elementów, nauczyłam się pilnować regularnych pór posiłków i voila! To właściwie wszystko. Dieta mogłaby się natomiast okazać prawdziwą męczarnią dla kogoś, kto wybrzydza i nie lubi większości produktów spożywczych. Abstrahując jednak od diety, pozwalam sobie czasem na dzień nazywany przeze mnie roboczo "jesz, co chcesz". Wówczas bez wyrzutów sumienia jem wtedy, kiedy chcę, a nie wtedy, kiedy zadzwoni mój budzik, pochłaniam duże hamburgery i niezdrowe przekąski.
Tak! Udało mi się przytyć!
Po czwarte: samodyscyplina
Porażki, które nadeszły dwa tygodnie temu wymusiły na mnie większą mobilizację. Mimo, że łatwo można zapomnieć, że jest się na diecie, to nie wolno tego robić. Niestety, bez samodyscypliny nie da się rady przytyć, nawet jeśli jest to dieta mało wymagająca w porównaniu do innych. Dyscypliny wymaga od nas zwłaszcza pilnowanie regularnych pór posiłków, ale także wykonywanie ćwiczeń, a nawet bieganie do sklepu. Na dyscyplinę nie mam niestety gotowego przepisu.
Udało mi się przytyć, dlatego nie zmierzam teraz wrócić do dawnych nawyków żywieniowych. Nadal będę przestrzegać diety, ćwiczyć, pilnować regularnych pór posiłków i tyć, jednak już nie na łamach portalu kobieta.gazeta.pl.