To hipotetyczna sytuacja, kiedy przez cały dzień ani jedna osoba nie odniosła się do tego, co ty uznałeś za istotne na tyle, żeby się tym podzielić z innymi. Co więcej, zorientowałeś się, że nikt z twoich znajomych przez cały dzień nie opublikował ani jednego zdjęcia, ani jednego komentarza i ani jednego nowego wpisu. Proszę się przyznać, ale tak z ręką na sercu - kto z was już na samą myśl o takim scenariuszu poczuł się "dziwnie"? Kto poczuł się lekko zawiedziony, kto się trochę zirytował, zaniepokoił albo nieco posmutniał?
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że odkąd ogromna część tak zwanego życia towarzyskiego czy szeroko pojmowanego życia społecznego zaczęły funkcjonować na płaszczyźnie wirtualnej, sami częściowo pozwoliliśmy sobie na to, by poczucie własnej wartości i to, jak oceniamy samych siebie, było w jakiejś mierze zależne od ilości kliknięć, które otrzymują nasze zdjęcia, nasze wpisy czy komentarze. Ktoś powie "Bez przesady". Rzeczywiście może i są to dość mocne słowa, zważywszy na fakt, że na budowanie poczucia własnej wartości ma wpływ szereg powiązanych ze sobą czynników. Poza tym nie każdy człowiek spędza całe dnie, przesiadując przed komputerem czy z komórką w ręku. Ale wracając do przykładu wspomnianego na początku - ilu z nas pozostaje zupełnie niewzruszonych w obliczu bycia niezauważonym i komu jest całkowicie obojętne, że jakaś forma jego aktywności życiowej, którą sam wystawił na widok publiczny, przechodzi bez echa?
Tak, to prawda, chcieliśmy i potrzebowaliśmy, co więcej, nadal chcemy i nadal przecież potrzebujemy przestrzeni cyfrowej. O tym, jak bardzo dostęp do internetu i telefon komórkowy ułatwiają, organizują, a czasem ratują nam życie, nie trzeba nawet wspominać. Niemniej nie jesteśmy cyborgami, więc oprócz przestrzeni cyfrowej potrzebujemy też przestrzeni życiowej, płaszczyzny, w której można budować wartościowe, głębokie i znaczące relacje z innymi ludźmi. Płaszczyzny, która pozwoli oderwać się od całego wirtualnego zamieszania i wiecznej karuzeli, gdzie żeby być ze wszystkim na bieżąco i żeby brać aktywny, acz bardzo powierzchowny udział w życiu swoich znajomych, trzeba nieustannie klikać, i klikać, i klikać. Równowaga między tymi dwoma płaszczyznami zaczęła się zatracać.
W obliczu tego najbardziej niesprawiedliwym wydaje się być fakt, że nikt nigdy nie zapytał nikogo o zgodę, na ile pożądane przecież z założenia rozwój i dostępność technologii mogą zawładnąć przestrzenią w naszym życiu prywatnym, a tym samym - i w życiu społecznym. To się po prostu stało. Co prawda nie jesteśmy w tej kwestii skazani na brak wyboru, bo w końcu to my decydujemy o tym, ile czasu spędzamy przed komputerem albo z telefonem w ręku, niemniej w pewnym sensie jest to podejmowanie decyzji w ramach uprzedniego ubezwłasnowolnienia. Już na starcie człowiek czuje, że jeśli zechce podjąć próbę ograniczenia, kontrolowania i/lub usystematyzowania ilości i sposobu korzystania z internetu czy telefonu, to może nie być łatwo. I nie chodzi o to, że będzie się mieć niewystarczającą ilość czasu na kontakt z najbliższymi, którzy fizycznie są od nas zbyt daleko, żeby porozmawiać twarzą w twarz, na odebranie i odpisanie na maile, na załatwienie koniecznych formalności, na napisanie komentarzy na portalach społecznościowych czy dodanie zdjęć z ostatniego spaceru. Chodzi raczej o to, że może pojawić się pewien odczuwalny dyskomfort, objawiający się narastającym poczuciem wewnętrznego przymusu, żeby "sprawdzić jeszcze tylko jedną rzecz".
Próba zapanowania nad przemożnym wpływem i mocą cyberświata została opisana w książce "Wyloguj się do życia" Williama Powersa. Dla autora największą motywacją do wprowadzenia zmian w sposobie korzystania z sieci było znane mu z autopsji zjawisko "znikającej rodziny". Polegało ono na tym, że choć po wspólnej kolacji wszyscy razem zasiadali w salonie, to po kilku minutach ktoś wychodził do swojego pokoju, bo "musiał coś sprawdzić w sieci", po kilku kolejnych minutach następna osoba robiła to samo i tak w pewnym momencie w salonie zostawały już tylko kot i pies.
William Powers
Po rodzinnych konsultacjach i burzliwych naradach wspólnie postanowiono, że w weekend nie będzie dostępu do internetu - modem będzie odłączany. Autor opisuje wszystkie etapy, przez jakie on i jego rodzina musieli przejść, zanim doszli do momentu, że wręcz wyczekiwali weekendów, kiedy to nareszcie mieli czas dla siebie samych i dla swoich najbliższych. Trudno oprzeć się skojarzeniu, że opis owych etapów jest łudząco podobny do etapów, jakie pokonuje człowiek uzależniony, podejmujący próbę zerwania ze swoim nałogiem. Co ciekawe, oprócz korzyści z poprawy życia rodzinnego William Powers pisze też o korzyściach zawodowych. Według Powersa elementy składające się na pełne sukcesów życie zawodowe (albo przynajmniej nienudne! a to już i tak połowa sukcesu) - takie jak kreatywność, świeżość spojrzenia na pewne sprawy, umiejętność abstrakcyjnego postrzegania otaczającej nas rzeczywistości plus przynajmniej częściowa redukcja ciągłego przemęczenia - żeby mogły zaistnieć, potrzebują w naszej głowie wolnej przestrzeni, wolnego miejsca, a tę przestrzeń i miejsce można stworzyć tylko wtedy, kiedy nasze myśli nie są stłoczone w gonitwie pod hasłem "Klik, klik, klik!". Warto zadbać o wygospodarowanie wspomnianego wolnego miejsca, bo w tej właśnie przestrzeni generujemy najbardziej płodne koncepcje.
Przywołana powyżej teoria o wolnym miejscu, które samoistnie zamienia się w kuźnię dobrych pomysłów, w pewnym stopniu wyjaśnia, dlaczego, gdy w domu przez kilka godzin pracuję przy komputerze i czuję, że złapał mnie tak zwany zastój intelektualny (żeby było jasne - w trakcie tych kilku godzin spędzonych nad klawiaturą, oprócz "pracy właściwej" jakieś 10* razy loguję się na portalach społecznościowych, sprawdzam w sieci 10 innych rzeczy, które bezdyskusyjnie muszą być kliknięte tu i teraz, i wysyłam ok. 10 smsów albo mmsów), najbardziej zbawiennym panaceum neutralizującym moją niemoc twórczą, okazuje się być akwarium z rybkami. Wstaję od komputera, odrywam się od sieci i przez te kilka minut oddaję się wyłącznie obserwowaniu rybek, które żwawo pływają w akwarium. Nie muszę wtedy o niczym myśleć, więc i odpoczywam, bo siedząc nad klawiaturą, nawet gdy spędzam czas nie na samej pracy, tylko na surfowaniu po internecie, w mojej głowie nieustannie rozbrzmiewa ponaglający głos "Pracuj! Przecież nie masz czasu! Pracuj!". Co zauważyłam - najciekawsze koncepcje i najbardziej nietuzinkowe pomysły niejako same wpadają mi do głowy i to paradoksalnie w trakcie czasu niemyślenia, czasu pozbawionego napastliwego głosu "Pracuj! Pracuj!", właśnie podczas spokojnego przypatrywania się temu, jak wygląda podwodne życie moich rybek akwariowych.
*10 jest tu umowne i symbolizuje wielokrotność
Jako, że temat wartki, to w artykule więcej chyba pytań, niźli ścisłych nań odpowiedzi. Niemniej w temacie takim jak ten liczy się już sam fakt rozpoczęcia dyskusji, proces powstawania pytań, wytyczanie nowych szlaków w próbach poszukiwania niedokończonych często odpowiedzi. To ważne, bo siłą rzeczy przymusza nas do zatrzymania się na moment i skłania do refleksji nad pewnymi, niby doskonale nam z praktyki znanymi aspektami życia współczesnego społeczeństwa, które to aspekty w znacznym stopniu nadają kształt naszemu życiu prywatnemu. To co? Jeszcze tylko jeden klik, a potem "Wyloguj się do życia"?