Latanie na miotle, któremu w baśniach i legendach oddają się czarownice, to tak naprawdę stan odlotu spowodowany spożyciem mieszanki ziół i chwastów. Czy po którymś z pani dań będzie można odlecieć?
- Podobno po bluszczyku kurdybanku czarownice nabierały mocy widzenia przyszłości, niestety nie zauważyłam takich objawów u siebie po żadnej z dzikich potraw. Ludzie od dawna szukają wielkich emocji w jedzeniu egzotycznych dań. Tylko że pomału osiągamy kres możliwości. Przegrzebki, krewetki dla wielu smakoszy już stają się powszednie, desperaci poszukujący dreszczy emocji sięgają dalej, po owady i skorpiony.
Z ciekawości sprowadzamy owoce z najdalszych krańców świata, a ile osób jadło dania z koniczyny czy babki? To jest teraz wielkie pole do odkrywania. Coś, co nazwałam egzotyką "spod płota". I odkrywanie tych smaków bywa źródłem ekscytacji, nawet odlotu. Zdarza się, że degustacji towarzyszy ogromne podniecenie, że oto próbujemy czegoś nowego i niespotykanego. A czasem jest wręcz odwrotnie, pojawiają się strach i niechęć. No bo kto normalny je pokrzywę? Sama cieszę się jak dziecko z jedzenia pokrzywowego tortu czy mieląc nasiona koniczyny na mąkę.
Pani kuchnia przypomina kuchnię czarownicy? Jest w niej mnóstwo suszonych ziół, chwastów i kwiatów?
- Nie mam wielkiego kociołka bulgoczącego nad paleniskiem, choć muszę przyznać, że lśniące garnki bulgoczące na zielono są stałymi "bywalcami" kuchenki, ponieważ syn bardzo lubi kremowe zupy. Używam również sporych ilości ziół, ale to bardziej wynika z mojej pracy zawodowej i wiedzy o ich właściwościach zdrowotnych.
Nauczyłam się dodawać zioła do każdego posiłku, łącznie z deserem. Co podobno jest typowe dla kuchni czarownic, każdy talerz mam inny, a każdy kubek ma inny kształt. Tylko obecnie jest to przypadłość spotykana częściej u blogerek kulinarnych niż u czarownic. Kwiaty oczywiście też są obecne w moich potrawach, ale czy to typowe dla czarownic? Raczej dla wróżek.
Małgorzata Kalemba-Drożdż Małgorzata Kalemba-Drożdż Małgorzata Kalemba-Drożdż (fot. archiwum prywatne)
Mieszka pani na skraju lasu, w odosobnieniu?
- Niestety mieszkam w bloku. W dodatku wysoko, więc nawet nie mam ogródka. Mieszkam na skraju miasta i jeszcze do niedawna miałam w pobliżu las, ale w zeszłym roku go wykarczowali. Na dodatek w porze lęgowej ptaków, przez co długo trzęsłam się z gniewu. Oczywiście, jak to bywa w naszym zaradnym kraju, po tym jak go wycięli, niczego tam nie zbudowano, a poręba zarosła zielskiem. Więc wciąż mogę korzystać z darów, jakie oferuje ten teren. Marzę o domu z wielkim ogrodem, niedaleko lasu. Z psem, dwoma kotami i kozą. Może kiedyś uda mi się to marzenie zrealizować.
Przeciętny człowiek tak bardzo odszedł od natury. Zapomnieliśmy, skąd się bierze tlen i jedzenie. Choć życie w zgodzie z naturą w gruncie rzeczy jest mitem. Polegało ono na wiecznej walce z przyrodą, by nas nie pochłonęła i nie zniszczyła, by z trudem wyrwać jej pożywienie. Tylko że teraz poszliśmy w tej walce tak daleko, że zupełnie o naturze zapominamy. Jajka bierze się ze sklepu, makaron rośnie na drzewach, a kotlety nie mają nic wspólnego ze świnią.
Dlatego bardzo mi zależy, żeby moje dzieci, pomimo iż mieszkamy w mieście, dowiedziały się, jak uprawia się ziemię, jak się doi kozę i robi ser, jakie dzikie owoce wolno zbierać, które rośliny są bezpieczne i co z nimi zrobić. Może to nie jest wiedza niezbędna do przeżycia w społeczeństwie technicznym, ale osobiście wierzę, że to wiedza, którą trzeba mieć, podobnie jak umiejętność gospodarowania pieniędzmi, zasady ruchu drogowego czy zachowanie bezpieczeństwa w internecie. Nie jestem czarownicą, jestem zwyczajną kobietą: pracuję, wychowuję dzieci, robię pranie i tęsknię za większą ilością drzew.
Czy zgadza się pani z tym, że emocje trafiają do potraw? Czy nie gotuje pani na przykład wtedy, kiedy jest pani smutna?
- Oczywiście, gotowanie jest rzemiosłem artystycznym, czasem sztuką, wykonanie bazuje na wyczuciu. Przy targających sercem emocjach trudno się skupić na właściwym momencie odcedzenia makaronu. Niestety nie mogę sobie pozwolić na strajk nawet w najgorszy dzień, ponieważ mam męża i dwójkę dzieci, których muszę nakarmić. Jednak w gorszy dzień nie eksperymentuję, brakuje mi wtedy natchnienia. Te kilka razy, kiedy się pokłóciłam z mężem, spod mojej ręki wyszły kompletne gnioty. Ale jednocześnie wierzę, że jedzeniem można zmienić nastrój i dobra potrawa poprawi najgorszy humor.
Skąd wziął się pomysł na jedzenie chwastów?
- Zaczęłam jeść chwasty z ciekawości. Choć nazwa "chwasty" jest dyskusyjna i wolę używać określenia "dzikie rośliny", bo ja przecież nie mam ogrodu i zbieram je na łąkach. Zaczęłam je jeść z chęci odkrywania nowych smaków. To wielka frajda. W tym dreszczyku kryje się uzależniający potencjał. Podobnie jak w roślinach. Mnóstwo początkujących zielarzy, chwastojadów czy kwiatożerców to potwierdza, że kiedy zacznie się odkrywać świat roślin, to trudno już przestać.
Dawno, jako dziecko, podjadałam dzikie rośliny, kierowana harcerskim przewodnikiem mojej siostry. Gdy dorosłam i ustaliłam swoją pozycję, urodziłam planowaną ilość dzieci, dawne pasje wróciły.
Poprzednia pani książka była o daniach z kwiatami. Od kwiatów do chwastów droga jest chyba niedaleka?
- Rzeczywiście bardzo blisko od kwiatów do zielska i tak naprawdę intensywne jedzenie dzikich roślin było bezpośrednią konsekwencją zbierania materiałów o jadalnych kwiatach. Spacerując po dzikich polach w poszukiwaniu kwiatów, napotykałam rośliny, o których wiedziałam, że są jadalne. Zaczęłam je włączać do menu.
Początkowo te przepisy wrzucałam na bloga, ale zainteresowanie było raczej skromne. Więc po prostu gotowałam i fotografowałam ku pamięci. Uznałam, że może z czasem uzbiera się porcja przepisów odpowiednia na nową książkę. Niszową, ciekawostkową, ale unikatową, ponieważ nie było pozycji, która mówi o zwykłym, codziennym, a nie survivalowym jedzeniu dzikich roślin i chwastów ogrodowych. Gotowałam tak przez trzy lata. Widocznie teraz nastał dla tych przepisów odpowiedni czas.
Po które z dań warto sięgnąć przy dolegliwościach zdrowotnych - kłopotach z żołądkiem lub przeziębieniu?
- W dzikich roślinach kryje się ogromny potencjał prozdrowotny. Mniszek ma działanie żółciopędne, gwiazdnica i podagrycznik - oczyszczające. Przy przeziębieniach przydatne są babka, stokrotka i fiołek. Na męskie problemy podobno pomagają pokrzywa i mniszek, na kobiece - pokrzywa i koniczyna. Przeciwzapalne działanie mają krwawnik, kurdybanek, stokrotka.
Ja nie używam roślin w celach leczniczych. Tak jak nie zastanawiam się, na co ma mi pomóc pietruszka i majeranek wrzucone do zupy. Przecież one też mają leczniczą moc. Po prostu trzeba jeść dużo różnych roślin. Im więcej i różnorodniej, tym zdrowiej.
Jak się dzielą smaki chwastów - które są łagodne, które ostrzejsze?
- Łagodne w smaku są na przykład młode pokrzywy, babka lancetowata, żółtlica, koniczyna, listki fiołków i stokrotki lub kwiaty mniszka. Bardziej intensywne w smaku są krwawnik, kurdybanek, tasznik i podagrycznik. Każdego warto spróbować, ich smaki można łączyć, rozcieńczać innymi składnikami potrawy, eksperymentować.
Kiedy i jak najlepiej zbierać chwasty?
- Najsmaczniejsze zielsko jest oczywiście na wiosnę. Ale nie ograniczam zbioru wyłącznie do tej pory roku. Wystarczy skosić zagonek, by tydzień później mieć mnóstwo świeżutkich młodych odrostów. Szczególnie teraz, gdy noce znów są chłodne, młode liście produkują zdecydowanie mniej kwasu szczawiowego, podobnie jak na wiosnę. Poza tym w lecie zbieram kwiaty i dzikie owoce, na jesieni jest pora na zbiór nasion oraz korzeni, chociaż do tych ostatnich nie mam przekonania. Zawsze trzeba pamiętać, by nie zbierać roślin w pobliżu dróg. Dawniej się mówiło, że wymagany dystans to 100 m, ja wolę zachowywać przynajmniej 200 m, bo i drogi są inne niż 20 lat temu.
Chwasty można gdzieś kupić?
- Jak na razie jest to praktycznie niemożliwe. Przypadki straganów, gdzie czasem sprzedają pęczki pokrzywy, są sporadyczne. Ale myślę, że to kwestia czasu. Kiedy zaczynałam przekonywać ludzi do jedzenia kwiatów, pomysł, by je sprzedawano na targu, wydawał się kosmiczny, a teraz na stosikach nakierowanych na kuchnię slow food i ekologiczną można często znaleźć kwiaty cukinii, nasturcje, nagietki czy bratki. Więc może i w dziedzinie jedzenia dzikich roślin dogonimy zachodnią Europę, gdzie na targowiskach można znaleźć pokrzywę, mniszka czy dzikie zioła?
Małgorzata Kalemba-Drożdż, fot. Mateusz Tyszkiewicz Małgorzata Kalemba-Drożdż, fot. Mateusz Tyszkiewicz Małgorzata Kalemba-Drożdż, fot. Mateusz Tyszkiewicz
Pączki mlecza smakują jak szparagi, pokrzywa ma metaliczny posmak, gwiazdnica smakiem przypomina pszenicę - możemy przeczytać w pierwszej części książki poświęconej zbieraniu i właściwościom chwastów. Jakie smaki zaskoczyły panią najbardziej?
- Każda nowa roślina jest niespodzianką. Młode listki fiołka, smażone liście babki, pączki mniszka to rzeczy, których na pewno warto spróbować. Chyba najbardziej urzekła mnie pokrzywa, że jest taka łagodna i po prostu bardzo smaczna. Największe zdumienie zawdzięczam żółtlicy. Jako dziecko próbowałam jej na surowo, mały kwiatuszek wyrwany z balkonowej skrzynki, i jej paskudny smak silnie wrył się w moją pamięć. Tylko że okazało się, że jak się żółtlicę obgotuje i podsmaży, to staje się przepysznym warzywem o niezwykle bogatym aromacie.
Skąd czerpie pani wiedzę o chwastach, ich zastosowaniu, właściwościach?
- By sprawdzić właściwości zdrowotne roślin, sięgam do książek dotyczących fitoterapii. Określenie "ziołolecznictwo" źle się kojarzy, nieprofesjonalnie. Z babką zielarką, czarownicą albo zdziwaczałym mnichem. Natomiast fitoterapia obecnie rozgościła się na dobre w dziedzinie nauk. Ot przykład, jak nazwa wpływa na percepcję. Uwaga świata znów jest skupiona na dzikich roślinach i naturalnych metodach przesączonych przez okular mikroskopu.
W kuchni nieocenione są również przewodniki survivalowe, z których można się dowiedzieć, które rośliny i które części tych roślin nadają się do spożycia. W tych książkach brakuje natomiast podejścia bardziej kulinarnego, czerpania przyjemności z jedzenia, a nie wyłącznie pokonania głodu. Mam nadzieję, że udało mi się tę lukę zapełnić.
Dlaczego warto jeść chwasty?
- Dla zdrowia i dla urozmaicenia. Dla dreszczyku emocji, który towarzyszy odkrywaniu nowości. Dla zaszpanowania przed przyjaciółmi. Żeby nie marnować żadnego z darów swojego ogrodu, nawet tych pozornie niechcianych. By zaoszczędzić na szpinaku. Każdy powód może być dobry. Nie umiem znaleźć powodu, dlaczego mielibyśmy ich nie jeść, skoro są jadalne i smaczne?
Chwastami można zastąpić jakieś warzywa albo zioła?
- Wszędzie tam, gdzie można użyć szpinaku, można użyć liści jadalnych chwastów. To jest też coś, od czego warto zacząć, to znaczy dodawać małe ilości dzikich roślin do "cywilizowanych" potraw ze szpinaku czy rukoli. Mieszać je w zupie, w zapiekance, w sosie. Stopniowo oswajać się z ich smakami, w ogóle z ich obecnością. Intensywne w smaku chwasty nie wymagają dodatku wielu przypraw, ponieważ same mają ciekawe aromaty. Trudno je porównać do znanych smaków, ponieważ oferują zupełnie nową jakość.
Co warto wiedzieć, zanim zabierzemy się za gotowanie dań z chwastami?
- Przede wszystkim musimy wiedzieć, które rośliny są jadalne. Ja w "Pysznych chwastach" skupiłam się na najbardziej rozpoznawalnych chwastach ogrodowych. Chciałam ułatwić kulinarne poznanie dzikich roślin, a nie przytłaczać wiedzą botaniczną. Ludzie boją się jeść dzikie rośliny, ponieważ obawiają się pomyłki. W przewodnikach survivalowych zazwyczaj są wymienione dziesiątki gatunków, a to przeraża przeciętnego mieszczucha. Ale przecież każdy wie, jak wygląda pokrzywa, koniczyna czy mniszek. Pozostałe z opisanych przeze mnie roślin też są powszechnie znane z widzenia, tylko może mało kto wie, jak się nazywają.
Druga rzecz, o której koniecznie trzeba pamiętać, to to, że wszystkie rośliny, czy dzikie czy hodowlane, trzeba umyć przed spożyciem. Zawsze warto przeczytać szczegółowe informacje o danej roślinie, które części jeść, jak je przyrządzać. Mamy wielopokoleniową wiedzę, że w ziemniaku jadalne są podziemne bulwy, a nie liście, i że ziemniaków nie wolno jeść na surowo. Ale kiedy został sprowadzony z Ameryki, próbowano jeść ziemniaczane liście. Więc gdy sięgamy po jakiś nowy składnik kulinarny, musimy go najpierw lepiej poznać.
Danie dla początkujących?
- Chyba każde danie zaprezentowane w "Pysznych chwastach" by się nadało. Może kwiaty mniszka w cieście, zupa z żółtlicy, risotto z pokrzywą lub stokrotkowy omlet. A może coś na słodko? Ciasteczka, lody lub tort z pokrzywą przełamią opór słodkiego łakomczucha.
Które z dań można przyrządzić komuś w prezencie?
- Dowolne kwiatowe lub zielne przetwory świetnie nadają się na prezent. Proponuję konfiturę z fiołków, syrop ze stokrotek, wino z koniczyny lub nalewkę z pokrzyw. W skromniejszym wydaniu, choć nie mniej niezwykłym, sprawdzą się ciasteczka z pokrzywą. Piękna kokarda lub jutowa zawieszka i już mam niezwykły, niepowtarzalny prezent.
Jest pani weganką. Jakie najczęściej pytania w związku z tym stawiają pani ludzie i co pani na nie odpowiada?
- Nie jestem weganką. Ludzie często tak myślą, ponieważ większość przepisów na blogu jest wegańska. Ja po prostu jem bardzo mało mięsa. Zazwyczaj jest to kilka kęsów na tydzień. Unikam też nabiału. Natomiast cenię jedzenie jajek, bo to świetny kompromis między wszystkożerną naturą człowieka wynikającą z fizjologii a empatyczną postawą wynikającą z moralności. Jajka są mięsem, które nie wymaga zabijania. Oczywiście powinny pochodzić od ptaków, które żyją w godnych warunkach i nikt się nad nimi nie znęca.
Lubię smak mięsa, jednak zdaję sobie sprawę z trzech rzeczy: jak mało go tak naprawdę potrzebujemy, a jednocześnie, że większe ilości zwyczajnie nam szkodzą. A po trzecie, że zabijanie jest złe, więc powinniśmy jak najbardziej je ograniczyć i przeprowadzać, nie uwłaczając godności zwierzęcia. Współczesny człowiek zjada wielokrotnie za dużo mięsa, objada się nim nadmiernie, obciążając metabolizm, a ogromne zapotrzebowanie na mięso sprawia, że zwierzęta są hodowane i zabijane w naprawdę straszny sposób. Gdyby przeciętny Polak zmniejszył ilość zjadanego mięsa choćby do 500 g na tydzień, to byłby i zdrowszy, i bogatszy, i może byłby mniejszym hipokrytą. Obżeramy się mięsem, a oburzamy się na widok martwego zwierzęcia.
Natomiast pytań odnośnie do odżywiania dostaję zazwyczaj mnóstwo, ponieważ oprócz biochemii wykładam dietetykę. Widzę, jaki wpływ wywierają moje wykłady na ludzi. Uczestnicy zazwyczaj są mocno zszokowani, kiedy uczę ich analizy diety i pokazuję, jak powinien wyglądać codzienny sposób odżywiania. Ta konfrontacja jest zazwyczaj bardzo widowiskowa. A jednocześnie bardzo odświeżająca, bo recepta na zdrowe żywienie jest prosta. Czasem dawni studenci przesyłają mi po kilku latach pozdrowienia i podziękowania, że wykładami z dietetyki zmieniłam ich życie na lepsze. To cudowne przeżycie.
Jak pani patrzy na dietę wegańską? Ona ma wyłącznie zalety?
- Dieta wegańska ma mnóstwo zalet, jednak jest trudna. I niewystarczająca. Wolę dietę wegetariańską ze względu na jajka, ale z ograniczeniem nabiału. W diecie wegańskiej brakuje witaminy B12, szczególnie w naszym współczesnym sterylnym świecie. Trudno też wyciągnąć odpowiednią porcję żelaza. Jeżeli weganin zadba o witaminę B12, to ja się nie będę już do niczego przyczepiać.
Zazwyczaj ludzie patrzą z góry na wegetarian i wegan, że na pewno będą chorować na anemię i niedobory białkowe. Wystarczy powiedzieć, że nie jada się mięsa, a od razu w rozmówcy ujawnia się ekspert od żywienia.
Tymczasem przeciętny Polak odżywia się bardzo źle.
- Dramatycznie źle. I gdyby ludzie częściej sięgali po potrawy wegańskie, oparte na warzywach, strączkach i nasionach, nie mielibyśmy tylu schorowanych obywateli. Dokonuję ze studentami analizy diety, widzę ten obraz przekrojowo, ponieważ prowadzę zajęcia z osobami od 18. do 60. roku życia. Podobnie wnioskować można z raportów statystycznych na temat nawyków żywieniowych. Większość z nas uważa, że odżywia się prawidłowo, jednak w pytaniu o ilość spożywanych warzyw wychodzi szydło z worka. Mięso z ziemniakami i chleb z wędliną to podstawowy model polskiego żywienia. Ile razy pani słyszała, że bez mięsa to nie jest posiłek?
No właśnie, to standardowy pogląd.
- Każda dieta, czy to wegetariańska, czy tradycyjna, powinna być mądra i różnorodna. Tradycyjna polska dieta jest daleka od obydwu tych cech. Natomiast większość wegetarian dba o te dwa czynniki. Większość, bo przecież ktoś, kto jada wyłącznie tosty z serem, pizzę bez mięsa, jogurty owocowe i popija colą, również ma prawo nazywać się wegetarianinem, a jego dieta na pewno zdrowa nie jest. Natomiast zawsze podkreślam, że trzeba jeść jak najmniej mięsa. Mięso wiele ułatwia, np. zdobycie białka, żelaza, witamin B2, B6 i B12. Ale wystarczy dosłownie kęs mięsa raz na jakiś czas. Powinno się go używać jak przyprawy, a nie jako głównego składnika dania. Warto szerzyć wegetarianizm, dla zdrowia i dla spokoju sumienia. Im mniej mięsa zjemy, tym lepiej.
Małgorzata Kalemba-Drożdż, fot. Mateusz Tyszkiewicz Małgorzata Kalemba-Drożdż, fot. Mateusz Tyszkiewicz Książka "Pyszne Chwasty", fot. Mateusz Tyszkiewicz
Czy myśli pani, że rośliny czują?
- Oczywiście, że rośliny odbierają bodźce i na nie reagują. Rośliny są w stanie rozpoznawać drgania i dźwięki, np. chrupania wydawanego przez owady. Wtedy intensywnie produkują substancje, które mają odstraszać insekty. Rośliny rozpoznają również związki chemiczne, które uwalniają się z sąsiadujących roślin atakowanych przez pasożyty, i zaczynają produkować związki o działaniu antybiotycznym. Każdy chce przetrwać, rośliny też. Rośliny nie mają systemu nerwowego, przynajmniej nie taki, który bylibyśmy w stanie rozpoznać i zrozumieć.
Z wybujałego szacunku do roślin jako żywych istot rozwinął się frutarianizm, czyli idea, by jeść wyłącznie owoce i nasiona, czyli części roślin, których zjedzenie nie wiąże się ze zniszczeniem rośliny. Dla mnie to już skrzywienie i przepraszanie, że się żyje. Trzeba dbać o rośliny, w stanie dzikim uważać, by nie przetrzebić całego siedliska, umożliwić roślinom rozwój, by mieć do czego wrócić. Trzeba je szanować, bo dzięki nim żyjemy my i wszystkie zwierzęta.
Czy mówi pani do nich?
- Mam dwójkę dzieci, którym buzie ledwie się zamykają. Roślinki wiedzą, że nie są same. Ja już nie muszę się udzielać. Córka dorosła właśnie do etapu, że chce się nimi opiekować. Co rusz prosi o kolejną doniczkę i czerpie wiele radości z samodzielnej uprawy.
Największa pani kulinarna porażka...
- Nie przypominam sobie jakiejś większej tragedii. Było mnóstwo przypalonych, rozgotowanych lub niedorobionych potraw, kiedy dzieci były malutkie, ale tak to już bywa, kiedy niemowlak zacznie marudzić i przyssie się do swojej jadłodajni. Nie da się ani wstać, ani krzyknąć do męża, żeby zamieszał w garnku, bo dziecko znów się rozryczy. Po kilku wpadkach zaczęłam brać ze sobą telefon i do męża, który siedział w sąsiednim pokoju, wysyłałam SMS-y, żeby pobiegł i np. wyłączył kaszę.
Może najbardziej zakręcona byłam, kiedy próbowałam odcedzić zupę, a makaron wciąż sobie bulgotał na ogniu, tylko że zorientowałam się po pierwszym wylatującym z garnka warzywie, więc oficjalnie się nie liczy. Kiedyś tak się zakręciłam, że gdy piekłam ciasto drożdżowe, pomyliły mi się godziny. Ciasto, zamiast przez godzinę, wyrastało przez pół dnia i drożdże już zaczęły siać ferment. Postanowiłam jednak wstawić je do pieca, ale zamiast wyciągnąć po 40 minutach, wyjęłam po 20, bo na zegarku już było 40 po pełnej godzinie. I pach, ciasto implodowało.
Największy sukces?
- Każdy obiad, który ze smakiem zjedzą moi najbliżsi, to dla mnie chwila chwały. Sukcesem jest mój blog i radość, którą niesie wielu osobom. Największym osiągnięciem są chyba moje książki, że w ogóle ktoś je chciał wydać i że zostały tak dobrze przyjęte.
Marzenie
- Mam wiele marzeń. Chciałabym mieć dom z dużą spiżarnią i wielkim ogrodem z dala od miasta. Mam przygotowane kolejne książki, które czekają na wydawców.
Bardzo bym chciała, by ludzie zaczęli szanować jedzenie. Żeby więcej ludzi pokochało jedzenie, a nie obżarstwo. I żeby producenci żywności i hodowcy bardziej szanowali ludzi, których karmią. By wkładali do swoich produktów serce i trud, a nie chemię.
Małgorzata Kalemba-Drożdż. Kulinarna blogerka, doktor biochemii w Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego, gdzie wykłada biochemię i racjonalne żywienie. Na Uniwersytecie Jagiellońskim prowadzi wykłady dotyczące wpływu żywienia na choroby nowotworowe. Jej Autorka kulinarnego bloga o nazwie "Trochę Inna Cukiernia" (pinkcake.blox.pl), na którym publikuje m.in. przepisy na ciasta i desery dla alergików. Niedawno wydała książkę "Pyszne chwasty" (Pascal, 2014). To jej druga książka kulinarna. Pierwsza nosi tytuł "Kwiatowa uczta. Jadalne kwiaty w 100 przepisach" (Egros, 2012).