"Spałam w palarni". O warunkach w szpitalu psychiatrycznym na ul. Sobieskiego opowiada nasza dziennikarka, która spędziła tam rok

Na 35 pacjentów przypada jedna łazienka, farba łuszczy się ze ścian, wszystko jest zardzewiałe, w salach upycha się tyle łóżek, ile tylko da się zmieścić, toalety są w opłakanym stanie, nowi i najbardziej pobudzeni pacjenci leżą na korytarzach, w powietrzu unosi się nieprzyjemny zapach - tak wygląda oddział całodobowy szpitala psychiatrycznego na ul. Sobieskiego w Warszawie. Ja tam spałam w palarni.

Wielu ludzi rezygnuje z pobytu w szpitalu po jednej nocy. Jeśli nie są w ciężkim stanie, wypisują się na własne żądanie i rodziny zabierają ich do domu. Myślę, że dla rodziny pacjentów widok tego miejsca może być trudny. Po prostu trudno wyobrazić sobie, że w takich warunkach można dojść do zdrowia.

Pobudzeni na korytarzu

Na początku trafia się na korytarz. Tu leżą chorzy najbardziej pobudzeni i nowi - tacy, których trzeba obserwować z największą uwagą. Nowych, żeby się zorientować, kim są, a pobudzonych, by nie zrobili sobie i innym krzywdy.

Osoby, które walą głową w ścianę, albo szarpią kogoś, są przywiązywane pasami do łóżka. Często inni chorzy ich odwiązują, bo nie mogą na to patrzeć. Nie ma sali, w której taką osobę można na jakiś czas odizolować.

https://kobieta.gazeta.pl/kobieta/10,88991,16796802,Grzyb__pluskwy_i_wata_w_oknach_w_szpitalu_psychiatrycznym.html

Sala, w której leżałam, była ośmioosobowa. Ciasno ustawione łóżka, umywalka, ciężkie szafki na najbardziej potrzebne rzeczy. Ubrania trzyma się w reklamówce pod łóżkiem. Niektórzy chorzy noszą taką torbę cały czas przy sobie, bo boją się, że coś im zginie, albo po prostu choroba sprawia, że ze swoją torbą czują się bezpiecznie. Tak wygląda przestrzeń, w której niektórzy ludzie spędzają kilka miesięcy. Ja w niej spędziłam rok. Dwa razy po sześć miesięcy - na oddziałach całodobowych - F1 i F5.

Choroby psychiczne nie wymagają leżenia w łóżku, a w szpitalu alternatywą dla łóżka jest spacerowanie po korytarzu, można też posiedzieć w stołówce lub w zagłębieniu korytarza, w którym jest telewizor, w zamykanej na klucz szafce za szklaną szybą. Tyle, że w tym zagłębieniu zawsze leżą nowi pacjenci. Zdarza się, że tacy, którzy krzyczą, bo niektórzy ludzie właśnie tak reagują na trafienie do szpitala. To miejsce jest najbliżej dyżurki a stamtąd pielęgniarki i pielęgniarze mogą cały czas obserwować te osoby.

Jest jeszcze sala terapii, w której się rysuje, robi na drutach, czyta gazety, ale ta sala jest czynna tylko w dni powszednie. Zdrowych ludzi widzi się tylko w telewizorze. Jedyny kontakt ze światem to odwiedzający i personel szpitala. Tu nie docierają na przykład zespoły z koncertem, ani aktorzy deklamujący wiersze.

Personel zapycha dziury watą

Kiedy trafiłam do szpitala, miałam małe dziecko. Nie mogłam się z nim widywać, bo dzieci nie mogą wejść na oddział całodobowy. Można się z nimi spotykać dopiero po dostaniu wolnych wyjść, czyli wtedy, kiedy jest się w stanie poruszać po terenie szpitala poza oddziałem. Nie ma sali do bawienia się z dziećmi. Nawet w więzieniu coś takiego jest.

Wielu moich znajomych po jednej wizycie już tam nie wróciło. Tłumaczyli mi potem, że po prostu nie byli w stanie mnie oglądać w takim otoczeniu, że nie mogli tam wytrzymać.

Bardzo ciężko jest w upały i zimą. Okna są popsute. Ciężko się je otwiera i nie ma gwarancji, że potem da się je zamknąć. Lepiej więc wcale nie otwierać. W efekcie latem jest bardzo gorąco, nie ma czym oddychać. Okna są nieszczelne, więc personel zimą zapycha dziury watą, ale to i tak niewiele daje. Kiedy na dworze panują mrozy, w szpitalu jest bardzo zimno.

W sali, w której śpi kilka osób, trudno zasnąć, ktoś chrapie, ktoś się bez przerwy budzi. Postanowiłam przenosić się na noc do palarni. Pielęgniarki oczywiście prosiły, żebym wracała do łóżka, ale palarnia jest miejscem, do którego można przychodzić przez całą dobę, więc nie bardzo miały jak protestować. Owijałam się kołdrą i kładłam się na przyczepionych do ściany krzesłach, rozkładających się tak, jak te w kinie. Kiedy udało mi się pójść na przepustkę do domu, przyniosłam sobie do szpitala śpiwór i czasem spałam w stołówce na podłodze.

Nie da się tego wyczyścić

Na oddziale jest tylko jedno miejsce, w którym można się wykąpać. Łazienką dzieli się 35 osób, więc często stoi pod nią kolejka. Jest tu wanna i prysznic z taką rączką, której mogą się przytrzymać osoby mniej sprawne. Ale jeżeli ktoś dłużej myje się pod tym prysznicem, woda wylewa się przez szczelinę pod drzwiami i trafia na korytarz. Do tego wcale nie jest tam bezpiecznie. Zmoczona podłoga jest śliska i łatwo się na niej przewrócić. Bardziej chorym przy kąpieli pomagają bliscy. Tym, których nikt nie odwiedza, pomagają salowe i pielęgniarze. A takich osób jest dużo. Gdyby pielęgniarze je regularnie myli, nie mogliby się zajmować niczym innym. A trzeba przecież opiekować się wszystkimi. Podawać jedzenie tym, którzy nie chcą jeść, sprawdzać, czy ktoś nie wyrwał sobie kroplówki, myć podłogę, bo niektórzy robią na podłogę siku, przewijać tych, którzy noszą pampersy.

Stołówka, w której w przerwach między posiłkami pacjenci spotykają się z odwiedzającymi, wygląda jak opuszczony stary bar mleczny.

Personel - salowe i pielęgniarze - bez przerwy szoruje podłogi oddziału, myje łazienki i ubikacje, ale nie da się wyczyścić czegoś, co jest bardzo zniszczone. Przykro mi, że pacjenci chorujący na depresję, psychozy, schizofrenię i chorobę dwubiegunową afektywną, ludzie po próbach samobójczych, są leczeni w takich warunkach. Przykro mi, że wspaniali ludzie, jacy są personelem tego szpitala, muszą w takich warunkach pracować. Psychiatrzy swoim pacjentom kupują kapcie, szczotki do zębów, kubki, przynoszą im ubrania i książki. Wielu ludzi trafia do szpitala z ulicy, nie mają przy sobie nic poza tym, w co są ubrani. W szpitalu można dostać ręcznik i piżamę, no ale wszystkiego, co jest potrzebne do egzystencji szpital nie jest w stanie zapewnić.

Najgorsza jest wigilia

Pacjenci pomagają sobie wzajemnie. Dzielą się jedzeniem, kawą, herbatą, słodyczami, jakie dostają z domu. Pożyczają buty i kurtkę, jeśli ktoś nie ma w czym wyjść na spacer. Ci, którzy mają już wolne wyjścia i mogą iść do sklepu, robią zakupy dla innych. Młodsi pomagają starszym wstać, ubrać się, podtrzymują podczas spacerów po korytarzu, zaprowadzają w nocy do łazienki.

Najsmutniejszym momentem jest wigilia. Nie ma tam warunków na zorganizowanie kolacji, którą chorzy mogliby zjeść przy wielkim, wspólnym stole, z bliskimi.

Myślę, że wiele osób nie musiałoby trafić do szpitala, gdyby inaczej było w Polsce zorganizowane leczenie psychiatryczne. Na wizytę u psychiatry w przychodni państwowej trzeba czekać kilka miesięcy. Mając myśli samobójcze, przechodząc załamanie nerwowe, nie można się szybko skontaktować z lekarzem. Nie każdy ma pieniądze na prywatne wizyty. Żeby uniknąć tragedii, ludzie przywożą swoich bliskich do szpitala. Po wyjściu z niego też nie ma się zapewnionej odpowiedniej opieki. Ponownie trafia się do rzeczywistości, w której na wizytę u lekarza trzeba czekać miesiącami. Wiele osób przestaje więc brać leki, naraża się na nawrót choroby i często kończy się to kolejną hospitalizacją.

Chorujący chcą pracować

Państwo w żaden sposób nie chroni chorych przed utratą pracy. Pracodawcy nie zawsze chcą i nie zawsze mogą sobie pozwolić na to, żeby nie zwalniać kogoś po epizodzie choroby. 47 proc. osób ze schizofrenią traci pracę w momencie postawienia diagnozy. Inni są zwalniani przy nawrocie choroby. Nie ma ulg dla tych, którzy decydują się na zatrzymanie chorującego pracownika. Brakuje miejsc w którym można byłoby się przekwalifikować i nauczyć zawodu, który dałby się pogodzić z chorobą. Ludzie chorujący bardzo chcą pracować. Praca jest doskonałą formą terapii, pozwala na kontakt ze światem zdrowych, daje poczucie, że jest się potrzebnym, jest motywacją do wracania do zdrowia. Niestety wielu ludzi ląduje na rencie.

Brakuje także grup wsparcia dla rodzin chorujących osób. Nie każdy wytrzymuje stres związany z chorobą kogoś z rodziny, nie każdy jest wstanie unieść jego i swoje cierpienie. Dużo chorych traci partnerów. W wielu wypadkach zostają przy nich tylko rodzice. Może odchodziłoby mniej ludzi, gdyby dostawali jakieś psychologiczne wsparcie, dowiadywali się więcej o chorobach, o tym jak skutecznie pomagać, poznawali innych ludzie, których bliscy też chorują?

Bliscy są potrzebni

Choroby psychiczne są tematem tabu. Ludzie nie chcą o nich mówić, boją się stygmatyzacji. W takim świecie trudno poprosić szefa o urlop, którzy pozwoliłby zająć się siedzącym w szpitalu bliskim człowiekiem. Godziny odwiedzin to często godziny pracy. Nie mogłam sama jeść i mój chłopak był jedyną osobą, od której chciałam przyjmować jedzenie. Nikogo innego nie poznawałam. Przychodził mnie karmić dzięki uprzejmości swoich koleżanek i kolegów z pracy, którzy zgodzili się, żeby pracował z doskoku i czasem za niego redagowali teksty. Kiedy go nie było, siedziałam pod drzwiami i czekałam aż wreszcie przyjdzie. Czasem ordynator oddziału pomagał mi się z nim skontaktować, pozwalał skorzystać ze swojego telefonu.

Pamiętam swoje spotkanie z prowadzącym jedną z klinik szpitala, panem profesorem Jackiem Wciórką. Tłumaczył mi, żebym nie martwiła się tym, że zachorowałam, że chorujących ludzi na świecie jest bardzo dużo, że granice między zdrowiem i chorobą są płynne, że nikt nie ma gwarancji, że taka choroba nie czai się w nim. Mówił, że można wyzdrowieć, i że zrobią tu wszystko, żeby mi pomóc.

Ci ludzie uratowali mi życie, pomogli mi wrócić do świata zdrowych. Pomogli mi też przyjaciele, którzy wtedy zostali, pomogli mi ludzie, którzy nie bali się mnie zatrudnić, kiedy straciłam pracę.

Bliscy proszą, żebym nie mówiła o chorobie

Moi bliscy wiele razy prosili, żebym nie mówiła o chorobie, żebym starała się zapomnieć o szpitalu. Bo po co mi taki stygmat? Ale ja nie potrafię nie mówić, nie potrafię zapomnieć. Ja bym chciała wyjść na ulicę i krzyczeć. Bo w tym szpitalu i podobnych szpitalach nadal są ludzie, bo nadal wielu ludzi choruje i nie mogę przestać o nich myśleć. Spotykam kilka osób, które tam poznałam i wiem, jak trudno im się leczyć, jak trudno znaleźć pracę. Dla wielu ludzi szpital jest najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Choć jest taki brzydki, czują się tam lepiej niż wśród nas. Zepchnięci na margines, postanowili na nim zostać. Ci, którzy wyszli ze szpitala, przychodzą tam, żeby chwile posiedzieć na korytarzu, wypić kawę z automatu przy szatni, coś narysować w sali terapii oddziału, w którym byli leczeni. Bo w tym szpitalu czują się bezpieczni, bo mogą tam popatrzeć na lekarzy i pielęgniarzy, którzy byli przy nich w najczarniejszej godzinie. Uważam, że trzeba w jakiś sposób pokazać osobom chorującym, że są dla nas cenne, jakoś lepiej o nich zadbać, pomagać wracać do nas.

Nie wiem, jak można zmienić ten szpital i inne szpitale psychiatryczne, bo we wszystkich jest podobnie. Najważniejsze jest to, żeby były pieniądze na leki, jedzenie i opiekę nad chorymi. Remont zawsze będzie na końcu. Może mógłby się znaleźć ktoś, jakieś firmy, które by to wyremontowały, a potem reklamowały się zaznaczając, że wymieniły okna czy załatały dach w szpitalu? Może wreszcie mogłoby się zmienić w Polsce przepisy dotyczące leczenia ludzi z problemami psychicznymi?

Więcej o: