Od dziecka grała w filmach. Gdy dorosła, została...

Pamiętacie serial "Rodzina Leśniewskich"? Rolę Bąbla grała w nim mała urocza blondyneczka. Potem, choć wystąpiła w innych serialach i filmach, rzuciła aktorstwo i poszła na socjologię. Dlaczego to zrobiła? I co porabia dziś Magdalena Scholl-Kalinowska?

Pamiętam "Rodzinę Leśniewskich" właśnie ze względu na nią i Agatę Młynarską. Ale Agata Młynarska została w show-biznesie, a ona nie. Po 25 latach grania w filmach, rzuciła to. Skończyła socjologię i... pisze książki. Nie żałuje.

- Ludzie nie rozumieją, jak można zrezygnować ze splendoru, popularności, wywiadów w gazetach. Nie rozumieją też, że to nie była w moim przypadku kwestia rezygnacji. Po prostu mi się to wszystko skończyło automatycznie - mówi dziś.

Z Magdaleną Scholl-Kalinowską rozmawiamy w jej mieszkaniu w rodzinnej Łodzi. Towarzyszą nam trzy urocze psy, nastoletni syn idzie zająć się swoimi sprawami. Jak wspomina czasy, kiedy grała? Czy znani aktorzy niańczyli ją na planie?

Angelika Swoboda, Gazeta.pl: - Jak zostałaś aktorką?

Magdalena Scholl-Kalinowska: - Ukradli mnie z przedszkola (śmiech).

To znaczy?

- To znaczy pewnego razu do przedszkola przyszli panowie z "Semafora". Rozejrzeli się po dzieciach i powiedzieli: Ty, ty i ty. Tych kilkoro wybranych, w tym ja, miało się zgłosić za dzień czy dwa, już nie pamiętam. Poszłam z mamą, prosto z przedszkola. Miałam na sobie "udziabaną" dżemem bluzkę i spodnie w kratkę. Inne dzieci były przyszykowane jak do komunii. Chłopcy w garniturach, dziewczynki w kokardkach. Wadim Berestowski, słynny wówczas twórca filmów dla dzieci otworzył drzwi, spojrzał na tę całą wyfiokowaną czeredę i powiedział: "ty". I już.

I już? Zaczęłaś grać?

- Pierwszego dnia na planie kompletnie nie pamiętam. Naprawdę. Pamiętam jedynie, że byli inni aktorzy, ekipa i scena ze studnią. Położyli mnie na studni, bo była scena, w której miałam płakać. Ale jakoś nie potrafiłam. Wtedy mi powiedzieli, że deska jest spróchniała. No to się popłakałam. Scena wyszła.

Tylko tyle?

- Ja miałam wtedy pięć lat! Pamiętam, że w tym filmie był też pies. I że był chłopak, który miał prawdziwego psa i ja mu bardzo zazdrościłam. Byłam trochę łobuzem, ale w rozsądnych granicach.

W "Rodzinie Leśniewskich" twoją mamą była Krystyna Sienkiewicz a tatą Krzysztof Kowalewski. Opiekowali się wami na planie?

- Co prawda nie byli tacy, żeby nas karmić łyżeczką, nie brali nas na kolana, ale mieli do nas cierpliwość. Dużo cierpliwości. My z Tomkiem Brzezińskim, moim serialowym bratem, byliśmy przecież od diabła. A oni to znosili. Na planie nie panowały takie stosunki do przytulania. Oni byli fachowcami, a myśmy za nimi podążali.

Utrzymujesz kontakt z Agatą Młynarską, która grała twoją siostrę?

- Spotkałyśmy się kilkanaście razy. Nie rozmawiamy ze sobą przez telefon codziennie rano, żeby pogadać, co działo się wczoraj wieczorem, ale kontakt utrzymujemy. Wiem, co się u niej dzieje.

Masz jakieś złe wspomnienia?

- Byliśmy dzieciakami. Jak nie było zdjęć i kazali nam siedzieć w rowie albo przywieźli wielki termos z zupą i jedliśmy obiad, to było dla nas atrakcją. Do dziś pamiętam scenę, w której jedliśmy tort pod stołem. Graliśmy jakieś urodziny czy imieniny. A pamiętam to dlatego, że ten tort stał na planie od siódmej rano. Końcówka sceny była natomiast koło dwudziestej i ten tort już nie był świeży. Następnego dnia nie było fajnie... Z kolei w Akademii Pana Kleksa miałam bardzo niewygodną perukę, grałam Pippi Langstrumpf. Ale nie narzekam. To była niesamowita przygoda.

Które ze scen pamiętasz do dziś?

- W "Nad Niemnem" grałam siostrę Jana Bohatyrowicza. Chodziłam boso po rżysku, cięłam zboże. Pod Białymstokiem kręciliśmy. Po weselu pływaliśmy łodzią. Wszyscy śpiewali, mieli pochodnie. Trochę się łódka gibała, ale nic się złego nie działo. I nagle musieliśmy wyjść z tej łodzi. Suknię miałam do ziemi, namokła mi do kolan. Nie mogłam jej udźwignąć i wyjść z wody. Musieli mi kieckę podnosić, żeby się udało.

embed

Film: Rodzina Leśniewskich

w okazje.info

Wracasz do filmów, w których grałaś?

- Każdy film ze sobą widziałam tylko raz. Teraz, jak przypadkiem trafię w telewizji na jakąś powtórkę, to chwilę obejrzę, ale żeby siedzieć i wzdychać "o jejku, jak ja cudownie grałam" i czekać do napisów końcowych, to nie. Już w nich grałam, to po co mam je oglądać? Jest tyle wspaniałych filmów, które warto obejrzeć. Po co mam wracać do starych?

Nie brakuje ci grania?

- Nie. A może inaczej. Nie myślę o tym. Jeśli ktoś by zadzwonił i powiedział: mamy dla ciebie fajną rólkę, może byś przyjechała, tobym to na pewno rozważyła. Ale żeby myśleć: fajnie byłoby zagrać albo czemu do mnie nie dzwonią, to nie. Ja z tym skończyłam w 1990 roku z dwóch powodów. Po pierwsze kończyłam studia, robiłam magisterkę i pracowałam jednocześnie, po drugie rozpadła się nasza wytwórnia. Musiałabym się przenieść do Warszawy, a to się wiązało z zupełnie inną logistyką, która była dla mnie niemożliwa. I jeszcze zaczęły działać agencje aktorskie, do których trzeba było składać portfolio. To nie było dla mnie. Ja zamknęłam ten etap, dobrze się bawiłam i tyle. Takie dogryzanie się do czegoś, to już nie dla mnie. Mój stosunek do grania jest archiwalny, a nie przeżywalny na bieżąco.

Kiedyś było łatwiej?

- Kiedyś szukało się aktorów pocztą pantoflową. Jeden reżyser dzwonił do drugiego i pytał, czy kogoś nie ma do roli dziewczynki. "A mam, mam" - mówił ten drugi. Z czasem mój telefon był w wytwórni i jeśli chcieli mnie ściągnąć, to dzwonili i pytali, czy chciałabym grać. Zdjęcia trwały trzy, cztery miesiące, zależnie od roli. Potem było to, co dla mnie najfajniejsze, czyli postsynchrony. Uwielbiałam budynek dźwięku w naszej łódzkiej wytwórni. On miał nawet specyficzny zapach... Teraz wiem, że on pachniał kurzem, ale to był specyficzny kurz. Był bufet z pyszną sałatką jajeczną, której smaku nigdy nie udało się odtworzyć...

Spędzaliśmy tak czas od 8 rano nawet do północy. Pracując, a robota była ciężka, bo podłożyć głos pod taśmę wcale nie jest łatwo. To było fantastyczne!

Co przychodziło ci najtrudniej?

- Emocje na zawołanie. Płakanie nie przychodziło mi łatwo. Ale jak już się trzeba było wygłupiać, to oczywiście z przyjemnością! (śmiech). Kiedyś, w "Rodzinie Leśniewskich", kręciliśmy scenę majową. A to był luty. Biegaliśmy po mieście w krótkich spodenkach. Rewelacyjne przeżycie!

To właściwie czemu nie poszłaś do szkoły aktorskiej?

- Wszyscy mnie o to pytali, jak robiłam maturę. "Przecież zagrałaś w tylu filmach" - mówili. Odpowiadałam: no właśnie dlatego. Bo ja już zagrałam w tylu filmach. Niech idą ci, którzy chcieliby zaistnieć na ekranie. Ja już zaistniałam. Ja już wiem, jak to jest, kiedy się godzinami czeka w rowie na odpowiednie światło. Ludzie nie rozumieją, jak można zrezygnować ze splendoru, popularności, wywiadów w gazetach. Nie rozumieją też, że to nie była w moim przypadku kwestia rezygnacji. Po prostu mi się to wszystko skończyło automatycznie. I już. Chciałam iść na socjologię i poszłam na socjologię. To był dobry wybór. Tyle poznałam niuansów, tyle szczegółów grania, że się tym nasyciłam.

25 lat grania w filmach pewnie specyficznie cię ukształtowało.

- Poznałam wielu różnych ludzi i musiałam się nauczyć ich podejść do mnie. A także moich w stosunku do nich. Dlatego bardzo wcześnie nauczyłam się na przykład nie bania się środowiska w pracy. Nie zostanę z depresją, bo ktoś mnie nie lubi. Albo nie będę się zachowywać po chamsku wobec kogoś, kto jest mi życzliwy. Granie mnie wychowało. Choć w kwestii wybierania priorytetów życiowych bardziej niż film ukształtowało mnie urodzenie dziecka. Granie raczej utwardziło mi tyłek i uwrażliwiło na to, że ludzie są różni. Że trzeba uważać i patrzeć.

Co porabia słynny Bąbel?

- Pisze. Przez 23 lata pracowałam na etacie, ale sześć lat temu z tego zrezygnowałam i na dobre zajęłam się pisaniem książek. Napisałam "Gołębie umierają na dachu", a "Nowicjusz" to moje najnowsze dziecko. Chodzę z tą książką wszędzie, gładzę ją, podziwiam, śpię z nią... Zakręcona to jest opowieść. Bez początku i bez końca. O facecie, który wyruszył z miejsca, w którym mieszkał. Spotkał kilka osób, zdarzyło się wiele ciekawych rzeczy. Ciągle tylko Bąbel i Bąbel... Nie to, żebym go nie lubiła, bo trudno byłoby go nie lubić, ale to była jedna z moich wielu filmowych ról. I jeszcze życiowych kilka zagrałam. Właśnie zaczęłam pisać trzecią książkę. Ale jak się nie nazywasz Rowlling albo King, to nie da się z tego wyżyć.

A gdyby twój syn oznajmił, że idzie do szkoły aktorskiej?

- A niech idzie! Mam nadzieję, że sobie wybierze ciężki zawód, który go ukształtuje. Wszystko jedno, czy to będzie aktorstwo, czy coś innego. On jednak zupełnie nie jest tym zainteresowany.

Dziecięcym aktorom się płaciło?

- Płacili nam jak naturszczykom, ale więcej niż statystom. Ci jednak mieli lepiej pod tym względem, że jak spędzili dzień na planie, dostawali dzienną stawkę. Czy grali czy nie. Natomiast ja, jak siedziałam cały dzień na planie, a nie miałam klapsa, czyli nie było ujęcia ze mną, odliczano mi ten dzień od zarobków. Bo ja podpisywałam umowę na konkretną kwotę za jeden dzień zdjęciowy na planie jednego filmu. Ile to było? Nie potrafię powiedzieć. Przede wszystkim wypłacali mi to w transzach, w trakcie zdjęć. Jak na przykład zjeżdżaliśmy do hali z plenerów. Osobno płacili mi też za postsynchrony. W "Starym dworku" miałam za dzień zdjęciowy 600 złotych, ale to były inne pieniądze, więc nie pamiętam, jak to się przekładało na egzystencję codzienną.

Tęsknisz czasem za filmem?

- Wiesz, że zupełnie nie? Mam kontakt z paroma osobami z tamtych czasów, bywa, że sobie pogadamy na Facebooku. To wystarczy.

Nadal wołają za tobą Bąbel?

- Czasem ktoś zagada do mnie na ulicy. Uśmiechnę się i idę dalej. Gdy pracowałam w urzędzie, było gorzej. Nie zawsze wiedziałam, jak zareagować. Od razu mnie rozpoznawali i albo gadali po kątach, albo od razu mnie bardzo kochali i klepali po ramieniu: Opowiedz jak tam było, ale fajnie! To bywało męczące, bo przecież miałam robotę do wykonania. Trzecią grupę stanowili tacy, którzy wychodzili z zasady, że należy mnie omijać. Jeszcze zanim mnie poznali. Bąbel nigdy nie przecierał mi szlaków.