Niewielu wie, że Maryla Rodowicz ma troje dzieci: córkę i dwóch synów. Młodszy z nich, Jędrek Dużyński, przez lata studiował za granicą.
- Na imprezach polonijnych zawsze przedstawiano mnie jako syna Maryli Rodowicz. Padało: "To jest Jędrek, syn Maryli Rodowicz". Tak, jakbym nie miał nic innego do zaoferowania. Wkurzało mnie to wtedy, bo uważam, że mam do zaoferowania coś więcej - mówi.
Interesuje się fotografią i właśnie zaczyna własny biznes, związany ze słynną mamą. Oczywiście spodziewa się najróżniejszych komentarzy, bo wie, że zawsze będzie synem znanej piosenkarki. Czy kiedyś od tego ucieknie? Jak wyglądało jego dzieciństwo? Poznajcie Jędrka Dużyńskiego.
Jędrek Dużyński: - Ma, to ja!(śmiech). Nazywam się Jędrek Dużyński, mam 27 lat. Przez 7 lat mieszkałem poza Polską, między innymi w Stanach, w Londynie, w Holandii.
- Nie jest, choć bardzo go lubię. Moim ojcem jest Andrzej Dużyński. Stąd nazwisko.
- Pełna beztroska. Nie musiałem się o nic za bardzo martwić, musiałem się oczywiście jako tako uczyć. I nagle, jak wyjechałem, okazało się, że muszę sam się sobą zająć. Zrobić pranie, kupić jedzenie. Skok w dorosłość.
- Nie, skąd. Mieszkałem w akademiku, co zresztą bardzo lubiłem. Miałem klitkę 2 na 3 metry, ale do dziś mam ogromny sentyment do tego pokoju. Często wracam myślami do tamtych czasów.
- Tak, potem miałem mały dysonans, jak szedłem do szkoły. Przez nasz dom przewijali się najróżniejsi artyści, friki, dziwni ludzie, często bardzo weseli, którzy robili różne oryginalne rzeczy. Fascynowało mnie to. Nawet jako 10 czy 12-latka bawiły mnie ich żarty. To byli często aktorzy, którzy odgrywali różne scenki. Inny świat. W szkole patrzyłem na swoich rówieśników i myślałem: Kurczę, oni nie są tak zabawni znajomi rodziców, często dwa razy starsi ode mnie. Mało mam zresztą znajomych w moim wieku. Przeważnie są to ludzie starsi ode mnie.
- Mama uwielbiała mnie rozpieszczać. Gdy wracała z trasy koncertowej po Rosji czy Stanach, przywoziła wory prezentów. Żołnierzyki, gry komputerowe czy klocki Lego. Pewnie do dzisiaj jestem trochę rozpieszczony. Na pewno nie jestem osobą, która by pojechała z plecakiem do Kambodży czy Wietnamu i spała w namiocie. Wolałbym pojechać na trzy dni i mieszkać w lepszych warunkach niż na miesiąc na jakąś poniewierkę.
Uczono mnie też szacunku do ludzi i do pracy. I sam teraz sobie uświadamiam, jak ciężko jest zarabiać na życie.
- Długo myślałem, co ze sobą zrobić, aż wykombinowałem swój pierwszy biznes. Założyłem firmę i otworzyłem sklep Marylove.pl. Sprzedaję wysokiej jakości gadżety dla fanów, zaprojektowane przez moją projektantkę: koszulki, kubki, torebki, a już niedługo biżuterię. Takie gadżety z wizerunkami gwiazd w Stanach czy w Londynie są bardzo popularne. Na początku zamierzam je sprzedawać w internecie, a w przyszłym roku będę handlował również na koncertach mojej mamy. I później innych artystów czy gwiazd telewizji z którymi już prowadzę rozmowy, a z częścią podpisałem już umowy.
- Myślę, że na początku czemu nie. Moja firma jest bardzo mała, pracuję raptem z trzema osobami. Jedna z nich zajmuje się wysyłką zamówień, ale na pewno muszę sam wszystkiego doglądać. Zresztą wszyscy mamy roboty po kokardę.
- Nie, choć zauważyłem, że rzeczywiście w Polsce wciąż się to wydaje śmieszne. Na Facebooku mojej mamy już są komentarze w stylu "Rodowicz jeszcze mało kasy, chce się nachapać więcej". W Anglii i Stanach tego nie ma i nie rozumiem, skąd się bierze u nas. Za granicą ludzie patrzą na to, jak na coś fajnego. Zakładają koszulki z gwiazdą, którą lubią. Ja sam noszę koszulki z różnymi zespołami zagranicznymi, z Lady Gagą, z Beyonce. Bardzo je lubię. Nie ma obciachu.
- Oczywiście! Że jadę na mamie, że to jest mało oryginalny pomysł. Ale mam na to sposób - nigdy nie czytam komentarzy na swój temat. Wiem, że jest dużo pozytywnych, ale są i negatywne. Nie uświadomię wszystkim, że to co robię, sprawia mi satysfakcję, bo sprawia. A to, że ktoś myśli inaczej, to trudno...
- Właśnie. Oddał ją innej firmie, albo jakiejś agencji. Grzechem byłoby nie wykorzystać tego, że Maryla Rodowicz jest moją mamą. Nie moja wina, że mam mamę, jaką mam (śmiech). No a jeśli do tego mam pomysł i uważam, że to luka na polskim rynku, to czemu nie?
- No to się będę musiał przebranżowić (śmiech). Choć przykład Joanny Sarapaty pokazuje, że ludzie lubią takie przedmioty.. Joanna ma stoiska w Empikach, na których sprzedaje torby, kubki, świeczki, , porcelanę sygnowane swoim nazwiskiem. Wiem, że się dobrze sprzedają.
Nie aspiruję oczywiście do tego, żeby przyćmić sukces mamy. Nie wiem, czy to jest w ogóle realne. Zawsze będę synem Maryli Rodowicz, który przy okazji robi coś tam. Nie uwolnię się od tego. Kiedyś chciałem, zamierzałem robić coś kompletnie innego, ale stwierdziłem, że nie ma siły. Już mi to nie przeszkadza.
- Czasami ciąży. Miałem z tym duży problem, zwłaszcza w Stanach. Na imprezach polonijnych zawsze przedstawiano mnie jako syna Maryli Rodowicz. Padało: "To jest Jędrek, syn Maryli Rodowicz". Tak, jakbym nie miał nic innego do zaoferowania. Wkurzało mnie to wtedy, bo uważam, że mam do zaoferowania coś więcej. I cały czas staram się to udowodnić.
- Bo ja raczej nigdy nie mówię tego wprost. Często zdarza się, że ludzie dowiadują się dopiero po pewnym czasie. Dziwią się wtedy: Wow, jak to? Robię to celowo.
- Wprowadzam w życie, wydaje mi się, ciekawy biznes, natomiast od dziecka interesuję się fotografią. Lubię robić zdjęcia. Dwa lata temu miałem wystawę w Warszawie, niedawno dostałem propozycję kolejnych: w Dubaju i w Nowym Jorku. Jestem wobec siebie bardzo krytyczny ale ludzie z branży fotograficznej je chwalą.
Nie mam doświadczenia w fotografowaniu ludzi, nie potrafię ich ustawić. Fotografuję miasta, różne sytuacje. Mój brat mówi, że zawsze przewija się na nich motyw tunelu, światła. Ułożony z budynków na przykład czy z drzew. Z kolei mój przyjaciel Borys Szyc dostrzegł nietypowe ujęcia kadru i fajne kompozycje.
- Na pewno żyjącą we własnym świecie. Jest trochę nieobecna, czasem ciężko do niej dotrzeć, otwarcie porozmawiać. Jednym okiem ogląda mecz, a jednocześnie coś planuje, zmienia temat. Oczywiście śpiewała mi kołysanki i poświęcała dużo czasu, wtedy kiedy mogła, ale myślami zawsze była nieco nieobecna. Ma artystyczną duszę. Z drugiej strony jest bardzo otwarta, chłonie wszelkie nowości. Dzięki niej nauczyłem się Instagrama. Sam jeszcze nie miałem, a ona poprosiła, żebym jej założył. Całe wieczory spędza przy laptopie, odpisuje fanom. I bez przerwy myśli o tym, co ma zrobić na scenie następnego dnia, za miesiąc, za rok. Jak coś się jej przypomni o północy, to od razu pisze do kogoś długiego maila. Nie wyłącza się, nawet w domu.
- Fizycznie? Nie wydaje mi się, choć podobno mam jej nos. Może mam podobną osobowość?
- Chciałbym (śmiech).
- Zdarza się, że prosi, bym jej towarzyszył na jakimś pokazie czy premierze. Tata często nie może albo zwyczajnie mu się nie chce. Trudno mi odmówić. Nie mogę sobie wtedy pozwolić na "odpięcie wrotek".
- W kontekście mamy tak. Rozumiem, że ludzie o to pytają, tak jak ty, bo jest to dla nich ciekawe. Ale niespecjalnie lubię, jak się o mnie mówi: O, syn Maryli Rodowicz. Czy będę kiedyś Jędrkiem, czyli tym, kim jestem? Przykład Agaty Passent pokazuje, że to możliwe. Już o niej nie piszą "córka Agnieszki Osieckiej".
- Więc jeszcze dużo przede mną...
- Znamy się krótko, ale wydaje mi się, że nawiązała się między nami nić porozumienia. Musiałem z nią ustalić kwestię praw autorskich - na koszulkach, które produkuje i sprzedaje moja firma są cytaty z tekstów jej mamy np. "Niech żyje bal" czy "Wariatka tańczy". Jest uroczą osobą. Ostatnio miałem też okazję poznać Rafała Olbrychskiego. Też się od razu polubiliśmy. Ta nić porozumienia bierze się chyba stąd, że mamy ten sam problem (śmiech).
- Nie. Rozumiemy się bez słów (śmiech).
- Tak, ale na pewno na mniej mogę sobie pozwolić. Zwłaszcza w Polsce. Jestem na świeczniku, więc nie wskoczę na bar, nie zrobię jakiegoś kwasu na imprezie, chociaż czasami mam ochotę. Zawsze mam tę blokadę, co ludzie pomyślą. Że będą mówili: O, synowi Maryli Rodowicz to się poprzewracało w głowie. Zwyczajnie nie chcę przynieść wstydu. I to działa podświadomie.
- Tak mam i już. W domu nie było jakiegoś ogromnego nacisku na dobre wychowanie, więc nie wiem, skąd się to u mnie wzięło (śmiech). Po powrocie z zagranicy przeżyłem szok kulturowy. Na przykład takie głupie trzymanie drzwi komuś, kto za tobą idzie, żeby mu się nie zamknęły przed nosem. Takie drobne rzeczy, jak mówienie "proszę" czy "dziękuję".
- W takim codziennym funkcjonowaniu wśród Amerykanów czy Anglików było łatwiej. Nikt z lokalsów nie wie, kim jest Maryla Rodowicz, więc mogłem być bardziej sobą. Wśród Polonii już nie dało się tego ukryć, bo to jest małe środowisko. W Polsce, czuję czasem, że ludzie koncentrują na mnie uwagę, patrzą na to, co robię. Na premierze "Miasta 44" na Stadionie Narodowym miałam dziwną sytuację, bo pomyliłem piętra i wysiadłem z windy prosto na fotoreporterów. Nagle słyszę: Jędrek, Jędrek, czy możesz stanąć na ściance? Byłem zaskoczony, że mnie ktoś rozpoznał bez mamy.
- Oj... lepiej żebym nie śpiewał. Lubię to robić jak nikt nie słucha. Mam nadzieję, że nagrania nie wypłyną do internetu (śmiech).