Do pieca mojej bezczelności, tupetu i buty chciałam dorzucić jeszcze więcej podpałki - zapalona rowerzystka o 2250 km samotnie przejechanych w Hiszpanii

CheEvara, czyli Ewa Kołodziej. Dewiantka rowerowych podjazdów, maniaczka roweru, wielbicielka pedałowania, kobieta o osobowości tornada. Sama wyruszyła do Hiszpanii, gdzie stawiła czoła każdej możliwej przeciwności losu. Po 2250 km na trzech kołach (przyczepka) opisała swoje przeżycia w książce, a my publikujemy ich malutki fragment.

Ewa Kołodziej - CheEvara (autorka bloga rowerowego ) - nosi kolczyki w kształcie roweru, koszulki z rowerowym nadrukiem, bransoletkę z rowerem i ostatnio choruje na wisiorek rowerowy. W jej kuchni stoją trzy rowery, a zamiast pikli i marynat sześć ponumerowanych słoików wypełnionych benzyną i używanymi łańcuchami, które wymienia cyklicznie, średnio po przejechaniu każdego tysiąca kilometrów, czyli mniej więcej - jak radzą rowerowi spece - co dwa tygodnie. A przynajmniej chciałaby, żeby tak było.

- Normalni ludzie, a przede wszystkim kobiety, w pierwszej kuchennej szufladzie trzymają sztućce wyniesione z domu wraz z kulturą, ja gromadzę tam całkiem niekulturalne śrubki, podkładki i szprychy - pisze w "Pod górę", swojej książce o samotnej wyprawie do Hiszpanii. - Nie pamiętam, kiedy kupiłam sobie cywilne wdzianko, ale co do dnia pamiętam, kiedy powinnam kupić linki, pancerz, kasety albo własnoręcznie wymienić łożysko.

Głównym bohaterem jej opowieści jest Pan Centurion. Rower - miłość od pierwszego spojrzenia, zakręcenia korbą, pierwszego wywiniętego na nim orła, nawet od pierwszej złapanej gumy. Nie ma dla niej na świecie NICZEGO ważniejszego niż Pan Centurion.

Ewa Kołodziej CheEvaraEwa Kołodziej CheEvara Ewa Kołodziej i Pan Centurion, fot. Archiwum prywatne Ewa Kołodziej i Pan Centurion, fot. Archiwum prywatne

- Oboje lubimy się na tyle, że nie wyobrażamy sobie dnia bez siebie. Nie istnieją również takie warunki atmosferyczne, które zniechęciłyby nas do wyjścia na małe pedaleando.  Tak, gadam z Panem Centkiem. Tak, przesyłam mu buziaki. Tak, głaszczę go. Niektóre niedziele potrafię spędzić, polerując na błysk kasetę, a nawet nyple - każdy po kolei.

Ewa nie wyobraża sobie dnia bez roweru. I właśnie dlatego, że kocha swój rower bardziej niż siebie samą, nie mogła nie spędzić z nim - czy na nim - wakacji.

Zobacz wideo
Zobacz wideo

Byle nie do Basków!

- Tylko do Basków nie jedź! - tak brzmiała jedna z przestróg, jakie CheEvara usłyszała w odpowiedzi na swój - według wielu - pokichany pomysł rowerowania po Hiszpanii.

- Gdy tam pojedziesz, to już pewnie nigdy nie wrócisz - całkiem przytomnie rzucił kumpel, znający zamiłowanie Ewy do znacznie bardziej przyjaznego niż polski klimatu.

- Będzie ci tam megasmutno! - powiedział inny znajomy, który każdego dnia samotnej wyprawy Ewy wypytywał, gdzie jest, jaki ma nocleg, ile tego dnia przejechała i czy z rowerem wszystko w porządku.

- Jestem dewiantką, jeśli chodzi o górki i pokonywanie ich na rowerze - tłumaczy Ewa - dlatego głównym celem wyjazdu było pokonanie najwyższego rowerowego podjazdu Europy, drugiego pod względem wysokości szczytu gór Sierra Nevada, czyli Pico del Veleta (3398 m n.p.m.). Dlaczego Hiszpania? Bo wspomniany już najwyższy szczyt Europy z podjazdem rowerowym, bo klimat, bo ludzie, bo język. I daleko - odrobinę więc trudno wrócić, gdyby samotność zaczęła dawać się we znaki, gdyby zepsuł się rower, gdyby złamała nogę... Chodziło o to, żeby nie było łatwo.

Ewa Kołodziej CheEvaraEwa Kołodziej CheEvara Miejscowość Lanjaron w Hiszpanii. Fot. Archiwum prywatne Miejscowość Lanjaron w Hiszpanii. Fot. Archiwum prywatne

- Wybierałam się na taki rodzaj wakacji po to, żeby do własnego pieca bezczelności, tupetu, wyszczekania i buty wrzucić jeszcze trochę ekogroszku buty, wyszczekania, tupetu i bezczelności. Aby mieć coś na podpałkę. Te wakacje miały być przecież dla mnie próbą charakteru. Chciałam nabrać hardości - dodaje.

Zobacz wideo

Lot z kartonami i przygodami

Na hiszpańską wyprawę wylot z Polski miał nastąpić w którąś wrześniową sobotę, a przyczepkę sprowadziła Ewa ze sklepu w czwartek. Tak, dokładnie w ten bezpośrednio poprzedzający wyprawę czwartek. Sprowadziła ją do domu, łapiąc po drodze kapcia w... jej jedynym kole! Gdyby miała dwa koła, złapałaby w obu, jak nic! Takie jest właśnie życie CheEvary: - Jeśli ma mi pójść w życiu coś po skosie i jeszcze na wspak, to na pewno pójdzie.

Im bliżej było do wylotu, tym większe imadło zaciskało Ewie brzuch. Przestała jeść - niczego nie mogła w siebie wcisnąć, ze stresu chciało jej się wymiotować, o drugim końcu przewodu pokarmowego litościwie nie wspominała.

Rozkręcony Pan Centurion z odkręconymi pedałami, ze spuszczonym z kół powietrzem wylądował w jednym kartonie. W drugim pudle wylądowały koła, przyczepki i sakwy.

Po spakowaniu trzeba było jeszcze przećwiczyć składanie Quechuy - namiotu, który nie tyle sam się rozkładał w dwie sekundy, co w dwie sekundy wybuchał.

Ewa Kołodziej CheEvaraEwa Kołodziej CheEvara Wybuchający namiot, fot. Archiwum prywatne Wybuchający namiot i baza noclegowa, fot. Archiwum prywatne

Odprawa kartonów ze sprzętem okazała się dość skomplikowana. Znalezienie na Okęciu punktu nadania bagaży specjalnych (rower tak zakwalifikowano) wymaga bowiem pomocy choćby ochroniarza. Taki właśnie pracownik warszawskiego portu lotniczego zaprowadził  Ewę prawie do lochów; po drodze dwa razy się zastanawiał, czy aby nie zabłądził.

Po nadaniu "drobiazgów" ułożonych w kartonach rowerowych spadł z CheEvary pierwszy garnitur emocji. W samolocie i po jego wzlocie spadła połówka drugiego. Na ich miejsce wskoczyła ekscytacja, radocha oraz - żeby nie było zbyt pięknie - pamięciowy skan zawartości sakw.

Po przylocie do Barcelony na taśmach pojawiły się po kolei wszystkie możliwe ponadwymiarowe rzeczy, jakie mógł zabrać samolot, co oznajmiło światełko. Przestało mrugać zarówno na czerwono (na znak, że zaraz coś paszcza wylotu wypluje), jak i na zielono (że już wypluwa). - NIE BYŁO ŻADNEGO Z DWÓCH KARTONÓW!

Przy okienku z zaginionym bagażem Ewa zobaczyła tabun ludzi okupujących stanowiska zgłoszeniowe i zamarła. - Tabun? Nie! Tam była cała ludzkość Indonezji!

Pamiętajcie, żeby nigdy nie tracić nadziei i walczyć do końca. - Mniej więcej po trzynastu latach świetlnych dotarłam do stanowiska zajmowanego przez senoritę, której twarz wyrażała całkowity brak zainteresowania otaczającą rzeczywistością. Rzut oka na nią pozwolił zwątpić w powodzenie operacji odzyskania Pana Centuriona. Wydukałam, co zgubili, wypełniłam druczki, senorita wstukała w system numer mojego bagażu, zaszumiało, zatrzeszczało, wydobył się dym i pani, bez jakiegokolwiek zainteresowania, łaskawie oznajmiła słodziutkim, acz beznamiętnym głosem, że mój bagaż znajduje się właśnie w Kopenhadze.

Ewa jej nie uwierzyła. Obadała ponownie każdą dostępną taśmę wylotową dla bagaży ponadnormatywnych, nieważne, że było ich chyba czternaście - obskoczyła wszystkie. Wtedy przyszło jej do głowy, żeby pójść do innego stanowiska zgłaszania zaginionego bagażu, czyli do innej senority.

Druga pani, bardziej zafrapowana pracą, poczęstowała Ewę takimi samymi druczkami, zażądała dokładnego opisu kartonów i tego, co w środku. Kiedy formalności się dopełniły, zawyrokowała:  - Ble ble blu blu, BAGAŻ W OSLO, ble ble blu blu.

Czyli dwa kartony zapakowali do odrzutowca, który pruł teraz nad skandynawskim niebem, lądował w kolejnych stolicach, gdzie zrzucali rower po to tylko, żeby przejął go inny MIG i poleciał z nim do Helsinek.

Ewa Kołodziej CheEvaraEwa Kołodziej CheEvara Przyczepka, która sprawiła dużo problemów. Fot. Archiwum prywatne Przyczepka, która sprawiła dużo problemów. Fot. Archiwum prywatne

Ewa zamiast odkrywać kolejne miejsca, gdzie potencjalnie znajdowałaby się jej cenne paczki, po raz kolejny ruszyła do taśm dla bagaży specjalnych. - Bo może ten odrzutowiec z moimi kartonami zawinął znad Skandynawii już na Półwysep Iberyjski? Można ze mnie się śmiać, można kpić z tego, że uwielbiam personifikować swój rower, że mówię do niego, traktuję jak kumpla, głaszczę, kocham nade wszystko, proszę bardzo, rżyjcie do rozpuku, ale zacznijcie dopiero po tym, gdy zdołacie logicznie wyjaśnić, co mnie tknęło, aby jeszcze raz pójść pod wylot bagaży specjalnych. Niech ktoś wyjaśni, co mnie kontrolnie ściągnęło do tej taśmy? Coś innego niż tęskniący za mną rower? Co podpowiedziało, że mam jeszcze raz sprawdzić punkty odbioru ponadwymiarowego stuffu? Ten sam punkt, przy którym... leżały moje dwa kartony? Tak, dokładnie te same, które pół godziny temu stacjonowały w Kopenhadze, a kwadrans później się teleportowały, żeby zaliczyć międzylądowanie w Oslo! - pyta Ewa.

- Obeszłam oba kartony, jakbym nie dowierzała swemu szczęściu, ustawiłam je równiutko obok siebie i przytuliłam się do nich. Wtedy dotarło do mnie, co musi czuć rodzic, który w centrum handlowym po kwadransie nerwówki odnajduje swoje dziecko.

O samej podróży przeczytasz w książce "Pod górę", którą wydało wydawnictwo Czarno na białym.

Ewa Kołodziej CheEvara 'Pod górę'Ewa Kołodziej CheEvara "Pod górę" Fot. Materiały prasowe Fot. Materiały prasowe

Więcej o: