Kobieca strona Gazeta.pl - Polub nas!
ZOBACZ AUTORSKIE ZDJĘCIA WSPANIAŁEJ ISLANDII
Ola Długołęcka, Kobieta.gazeta.pl: Jak to się stało, że znalazłaś się na Islandii?
Aleksandra Musiał: - Kiełkowała we mnie, w nas, potrzeba wybicia się na zawodową niepodległość, ja i mój partner marzyliśmy o założeniu własnego wydawnictwa. Literaturą zajmowaliśmy się hobbystycznie, Arek pisał książkę, ja byłam jej redaktorką, snuliśmy plany wielkie i piękne, ale z korporacyjną w moim przypadku, i agencyjną (Arek był copywriterem w agencji reklamowej) pętlą na szyi trudno było poświęcić się ich realizacji w takim wymiarze, w jakim tego wymagały, w jakim byśmy chcieli. Brakowało czasu i pieniędzy.
Islandia - kraj dla prawdziwych oryginałów. ZOBACZ ZDJĘCIA >>
Utyskiwaliśmy więc na nasz niewolniczy los, ale wytrwale dreptaliśmy w zaprzęgu, nie mając chyba dość odwagi na radykalne zmiany. Aż zmiany zaczęły dokonywać się same. Oboje w odstępie niespełna roku straciliśmy pracę. Próbowaliśmy wczołgać się z powrotem na rynek, ale stawał się coraz ciaśniejszy i z coraz większym trudem łapaliśmy zlecenia, o etacie nie było mowy. Zrobiło się groźnie.
Polacy na Islandii Fot. Archiwum Aleksandry Musiał Fot. Archiwum Aleksandry Musiał
I kiedy wydawało się, że dalej już tylko ściana, zadzwonił dawno niesłyszany znajomy i zaczął snuć opowieść o mlekiem i miodem spływającej Islandii, na której inny znajomy świetnie się odnalazł. Dostrzegliśmy szansę dla siebie i naszych wydawniczych planów, bardzo pociągała nas też egzotyka Krainy Lodu i Ognia. "Ahoj, przygodo!", wykrzyknęliśmy i w ciągu dwóch miesięcy wylądowaliśmy na wyspie.
Mieliśmy spore zobowiązania finansowe wobec świata, o tyle było łatwiej podjąć decyzję. Byliśmy przekonani, że jesteśmy na tyle elastyczni, a zarazem silni psychicznie, że praca fizyczna, którą mieliśmy wykonywać na Islandii (jako niewykwalifikowani bądź co bądź robotnicy), okaże się odświeżającym, wyzwalającym doświadczeniem. I że to w sumie nic wielkiego, skoro prowadzi do realizacji marzenia... Sprawa okazała się nieco bardziej skomplikowana, lecz wciąż, po dwóch latach, uważamy to doświadczenia za... cenne.
Co robiłaś w Polsce?
- Przez blisko 20 lat pracowałam w mediach. Zaczynałam jeszcze na studiach od dziennikarstwa informacyjnego w gazetach codziennych, potem byłam redaktorką magazynów popularno-naukowych, prasy kobiecej i młodzieżowej, copywriterką i account menedżerką w agencji reklamowej, ostatnia przygoda zawodowa to redakcja publikacji naukowych w ramach współpracy z Oficyną Wydawniczą SGH.
Jak wyglądały twoje początki zawodowe na Islandii?
- Na początku było bardzo entuzjastycznie. Wszystko mi się podobało - nowe wyzwania, nowe przygody, kompletnie nowy wielowymiarowy świat, świetlana przyszłość i przekonanie, że w krótkim czasie uda się zrealizować wszystkie zamierzenia. Pierwszą pracę dostałam w hoteliku 100 km od Reykjaviku nieopodal zjawiskowego wodospadu Skógafoss, wielkiej atrakcji turystycznej. Był początek sezonu, słałam rodzinie brawurowo optymistyczne raporty, sążniste relacje z kiełkującej życiowej przygody. Takiej mniej więcej treści:
"Kondycję tam trzeba mieć diabelską. Chyba mi się rzadko w życiu zdarzało być osiem godzin na nogach, w ruchu złożonym z kłusa, półobrotów, skłonów, wygięć i machania łapami. Bolą mnie stawy, plecy, najbardziej dłonie i łokcie, stopy i łydki, i biodra. Ale to minie...
Albo po prostu przestanę zwracać na to uwagę, albo po prostu się to jakoś wytrenuje. Najważniejsze, że ogarniam ten złożony wyzwaniowo temat, pracodawcy są zadowoleni, a zadanie, które przyjechaliśmy wykonać na wyspie, się sukcesywnie wykonuje. I mimo trudności i pewnych niedogodności mamy sporo frajdy, poczucie, że robimy coś, co nas rozwija na wielu poziomach, dowiadujemy się wielu nowych rzeczy, także o sobie...".
Ile tam wytrzymałaś?
- Niecałe dwa miesiące. Arek opuścił to miejsce wcześniej. Wrócił do Reykjaviku, do pracy w centrum handlowym w Służbach Sprzątających na Szeroką Skalę. Dołączyłam do niego jako wrak psychiczny, wymagający działań rekonstrukcyjno-renowacyjnych - praca ponad siły, Polacy, z którymi tam pracowaliśmy, przestali być mili, serdeczni i pomocni, zaczęła się walka o 'godzinki', o które ja bić się nie umiałam i nie chciałam, ale oni o tym nie wiedzieli.
ZOBACZ AUTORSKIE ZDJĘCIA WSPANIAŁEJ ISLANDII
Co ich tak denerwowało? - Wściekali się, że obsługuję gości restauracji, bo to szansa na napiwki, zapominając o tym, że z gośćmi czasem trzeba rozmawiać nie po polsku. Zaczęli podejrzewać, że nie przekazuję pracodawcy w angielskich słowach tego, o co proszą, choć nic na to nie wskazywało. Ciężko. W Reykjaviku odpoczęłam tydzień i rozesłałam aplikacje do firm sprzątających. Znalazłam pracę drugiego dnia akcji poszukiwawczej. Znowu miało być fajnie - w listach pisałam: "Nasza sytuacja się stabilizuje, nie walczymy już o przetrwanie jak dzicy, są perspektywy, robi się bezpiecznie. Przestaliśmy oszczędzać na jedzeniu, czasem pijemy wino. To wszystko bez rozmachu i przesady, ale wreszcie po ludzku. Jest nieźle. W firmie, w której się zatrudniłam, spotkałam dziewczyny, Polki, które bardzo mi pomogły wdrożyć się w obowiązki, zrobić rozpoznanie w nowej zawodowej przestrzeni. Praktyczne wskazówki osób trenujących temat od dawna są na wagę złota. Okazało się jednak, że mimo tego wsparcia imadło się na mnie zaciskało. U nas walka, głównie z własnymi ograniczeniami, niezgodą na wyniszczające fizolstwo. Codziennie w jakiś sposób przekraczamy siebie, nie poddajemy się. Znakomita sytuacja do pracy nad sobą, poskramianiem ego, rozwojem duchowym. A ego szaleje. Szarpie się i wyrywa, rozpaczliwie sięga po bezużyteczne schematy, podsuwa dziwne rozwiązania, głównie zachęca do odwrotu i podkopuje wojownicze morale. Czasem chce mi się wyć. I wyję. Chce mi się rzucić to wszystko, wrócić i No właśnie, i co? I tu ego podkula ogon i grzecznie spełnia polecenie 'waruj!'. Na szczęście. Na trochę. Poza tym snujemy plany nieodległe, dobre, potrzebne, wyzwalające i to trzyma nam łebki na powierzchni. Codzienność jest po prostu przykra, bo znojna, ograniczona do tyrania, bo na nic więcej czasu nie wystarcza, i gdyby nie to, że mamy siebie, tobyśmy do reszty sfiksowali". Ciężka fizyczna praca. Dałaś radę? - Robota spalała mi ręce. Nie wiedziałam, że są takie delikatne. Miałam zespół cieśni nadgarstka w obu, czyli zapalenie nerwu, który przechodzi od barku, przez łokieć i nadgarstek. Ból, obrzęki, drętwienie dłoni. Trochę strach, co będzie dalej. Co do tej cieśni, są trzy etapy leczenia. Jeśli nie zadziała jeden, przechodzi się do następnego. Eskalacja intensywności interwencji. Wszystkie, niestety, zakładają niekorzystanie z rąk, a tego warunku spełnić się nie da. Przez kilkanaście tygodni byłam na zwolnieniu lekarskim. Ból nie pozwalał spać, ani specjalnie się czymkolwiek zajmować. System jest taki, że na początku płaci pracodawca - dwadzieścia kilka dni chyba, potem obowiązek przejmują związki zawodowe i wypłacają 80 proc. pensji. Chodziłam na rehabilitację, za którą płaciłam. Trochę pomogło. Ale z tego już się nie wyrasta. W oczach kumpli i kumpelek po fachu okazałam się strasznym mięczakiem.
j Fot. Archiwum Aleksandry Musiał
Fot. Archiwum Aleksandry Musiał Transformacja z dziennikarki w sprzątaczkę była dla ciebie ciężka? - Pobyt tutaj, zanurzenie się w harującą fizycznie strefę polskiej społeczności, to jak nowe narodziny, zrzucenie skóry i lepienie pancerza, tożsamości od nowa. Nikt tu nie pyta, kim byłaś w poprzednim życiu. Naprawdę nikt nie pyta, co robiło się Polsce! Nie można się podeprzeć ani zasłonić 'redaktorstwem' czy inną środowiskowo-społeczną protezą. Te sprawy już nie budują, nie określają. Nic nie znaczą. Jesteś tylko człowiekiem. Bez wcześniejszych ról, uciułanego za ich pośrednictwem kapitału. Pozycję musisz zbudować od zera. W relacji z innymi, głównie ze współpracownikami, liczą się jakości psychiczne, nie dokonania np. na polskim polu zawodowym, liczy się charakter, usposobienie, nie talenty intelektualne. Cenniejsza jest sprawność fizyczna, siła, obrotność, niezłomność, umiarkowana życzliwość (nadmierna to oznaka słabości), skłonność do bezinteresownej pomocy (też z umiarem) niż jakieś tam np. literackie zadęcie. To takie pierwotne, fajne nawet. Ciekawe doświadczenie, rozwijające duchowo, otwierające. To, że nikt nie pyta o to, kim się było i co robiło w Polsce, jest chyba dość wygodne. W sumie wszystko jedno, co to było. Skoro jesteś tu, znaczy, że tamto nie wyszło. Tak myślą. Nie dają szansy opowiedzieć o niuansach. I dobrze. Nie ma co się babrać, tłumaczyć. Bywały miłe chwile? - Audiobooki podczas wałęsania się po szkole, biurach i innych miejscach, do których docierałam z misją czystości i higieny, ratowały mi zdrowie psychiczne. Co prawda czasem ze zdziwieniem orientowałam się, gdzie jestem, z niedowierzaniem badałam okoliczności, w których się obudziłam z książkowej rzeczywistości, ale to drobiazg w porównaniu z ogłupiającą mocą wykonywanej pracy. Praca w szkolnictwie tudzież modzie nie należała do łatwych. No, przede wszystkim w oświacie. W tym obszarze ochoczo przyjmowałam nauki o nietrwałości rzeczy. W sumie bardzo buddyjski klimat. Dzień w dzień, usuwając brud, kurz, piach, usypywałam antymandalę, która nieprzerwanie się odnawiała. Bo wierz mi, te małe i większe potwory ze szkół podstawowych nie szczędziły energii, żeby z powrotem napaskudzić, zaorać mój czyn heroiczny. Nierzadko na moich oczach. Czasem ulegałam przyjemnemu złudzeniu, że jako sprzątacz jestem niewidzialna. Co nie przeszkadzało, żeby codziennie robić makijaż do "munduru", upinać włosy, perfumować. Żadnych ulg mimo zmęczenia i bólu wszystkiego, obitego ciała spuchniętego od długotrwałego wysiłku. Piekło bezprzytomnej pracy. Kiedy podczas pracy docierał do mnie mój własny zapach, zapach perfum, wzbierało we mnie przekonanie, że jednak powinnam zajmować się czym innym. Leżeć i pachnieć właśnie. Tymczasem jedną ręką przytrzymywałam koronę, a drugą szorowałam kibel. No i nie byłam niewidzialna. Widziały mnie te małe potwory ze szkoły podstawowej i czasem dokuczały. Pracodawcy cię szanowali? - Sprzątaczka nie jest na Islandii podczłowiekiem. Miłe zaskoczenie, jeśli chodzi o percepcję tego zawodu. Przede wszystkim jest widziany człowiek, który wykonuje pożyteczne działania, traktuje się go poważnie i z szacunkiem, serdecznie, przyjaźnie. Sprzątałam w szkole, kancelariach prawnych, sklepach - sportowym i odzieżowym, agencji reklamowej, siedzibie UNICEF-u i wytwórni filmowej. Wszędzie to samo. Nie należy jednak mylić tego stosunku z zamiłowaniem czy szacunkiem do porządku, czystości i higieny, ponieważ takie cechy występują u Islandczyków w formie szczątkowej. Czym jeszcze się zajmowałaś? - Praca przy roznoszeniu gazet to najpiękniejsza praca, jaką wykonywałam w życiu! Chociaż najbardziej pogardzana. Najniższy dół dołów, nikt nie chce tego robić. Moim zdaniem niedoceniana, bo pełna uroku. Znakomita dla kondycji i sylwetki. Zazwyczaj najmują się do tego młodociani podczas wakacji. Trzy godziny dziarskiego spaceru (wtykania gazet zwiniętych w rulon w specjalną szparę w drzwiach) w pięknej okolicy, domki wolnostojące lub szeregowce. Kończysz o 7.15 i cały dzień przed tobą. Ma swoje mankamenty - pogoda nie rozpieszcza i czasem jest to walka z mocarnym żywiołem, deszczem, śniegiem, zawieruchą, ale jaka potem satysfakcja z wygranej! To praca w samotności - tylko ty, gazety i koty. Dzięki niej wreszcie dobrze ułożyły się proporcje, można było mocno ruszyć ze sprawami związanymi z uruchomieniem wydawnictwa. Ta praca plus zlecenia tłumaczeniowe pozwala na realizacje naszych zamierzeń. Jak się odnalazłaś towarzysko? - Na początku naszej islandzkiej przygody przygarnęła nas buddyjska sangha Ośrodka Diamentowej Drogi Linii Karma Kagyu - kilkoro Polaków, Słowaków, Włoch. Wspaniali ludzie, którzy dali nam dużo wsparcia. Potem stopniowo pojawiały się nowe kontakty, grono się rozrastało, mamy kilkoro znajomych wśród Islandczyków. Przyjaźnię się z Litwinką.
n Fot. Archiwum Aleksandry Musiał
Fot. Archiwum Aleksandry Musiał Jaka jest Islandia? - Kraina Lodu i Ognia. Niejednoznaczna, wymagająca, wielowymiarowa. Surowa i piękna pięknem kosmiczno-egzotycznym. Gwałtowna i niebezpieczna, ale ma w sobie coś z opiekunki. Mistycznie aktywna. Nie trzeba usiąść na wulkanie, ani przykleić jęzora do lodowca, żeby poczuć ich potężną magię. Obecność elfów, trolli i innych zagadkowych istot sprawia, że bywa ciekawie. Jestem zakochana w jej przestrzeniach, energiach, wodospadach, kolorach, gejzerowych wystrzałach i błotnych bulgotach. To wtedy, kiedy ma dobry humor. Ale nie mogę przywyknąć do jej ponurych nastrojów - deszczu, sztormów, burości. Nieprzystępności. Zwłaszcza zimą. Osłodzić to tylko polarna zorza może w pogodne bezchmurne noce. Nie wybaczam lata bez lata, które trwa krótko i nie rozpieszcza ani pod względem temperatury, ani liczby słonecznych dni, za to funduje arktyczne powiewy, kiedy już człowiek zdejmie sweter na chwilę. Ale białe noce dają dużo radości. Ma się poczucie nieśmiertelności, inaczej odczuwa zmęczenie - nawet jeśli jest się bardzo zmęczonym, to się myśli, że się nie jest, zwłaszcza kiedy o północy jeszcze świeci słońce. Kiedy zachodzi, nadal jest jasno jak w pochmurny letni dzień. Dziwne światło. Czas jakby przestał płynąć, tylko utknął w wielkim przezroczystym słoju. Z Islandią łączy mnie szorstka, ale jednak przyjaźń. Czuć tu pierwotną energię, siłę jakąś, potęgę, która dodaje mocy i popycha do przodu, otwiera na nowe doznania, uwalnia od lęków i zahamowań, oczyszcza umysł ze złogów, brudów jakichś. Tak to odbieram. Wszyscy w kontekście Islandii opowiadają o naturze i szalonym wietrze. Rzeczywiście natura pomiata tak tam człowiekiem? - Toczę walkę z wiatrem. Nie przepadamy za sobą. Ale to dzięki niemu po raz pierwszy w życiu uniosłam się ponad ziemię bez wspomagania maszyny (nie licząc latania we śnie) i przeleciałam ze dwa metry, po czym zostałam bezpiecznie osadzona na masce zaparkowanego samochodu. Ważę 57 kg. Arek - waży 80 kg - został wtedy zatrzymany przez żywopłot. Wiatr często sprawia, że się śmieję, ale raczej z bezsilności - kiedy przewraca i nie pozwala wstać, przyciska do gleby tak, że nie można go pokonać... Wpycha na jezdnię na czerwonym świetle, porywa torbę z zakupami, nie pozwala otworzyć drzwi od samochodu i trzeba go przeparkować, żeby wysiąść albo wsiadać od strony pasażera i czołgać się wewnątrz na siedzenie kierowcy. No, nie jest z nim łatwo. Tym bardziej że on tu jakiś agresywny jest, boksujący taki, szarpie się z człowiekiem, zachodzi ze wszystkich stron, odpuszcza i uderza, zwodzi i zawodzi, zamiast po prostu wiać. Miasto pijaków, można by pomyśleć, kiedy harcuje, bo wszyscy przechodnie zataczają się jak nadźgane baletnice, tak ich bierze w obroty. Latem, kiedy nadciąga sztorm i różne serwisy przed nim ostrzegają, można trafić na hasło: "Uwaga, nadciąga noc latających trampolin". I wszyscy wiedzą, że będzie dmuchać nie na żarty. A mowa o trampolinach ogrodowych, służących do wyhasania dzieci. Latają też pokrywy od śmietników i inne niezabezpieczone na posesjach przedmioty. Nietrudno o dekapitację. To jak z wichrem radzą sobie małe dzieci? - Przedszkolaki dzielnie brną przez zawieruchę. Codziennie podczas pobytu w zakładzie przedszkolnym mają obowiązkowe wyjście w teren bez względu na pogodę w ramach hartowania ciała i ducha. Znajoma przedszkolanka opowiadała, że o określonej porze przed wyjściem na spacer stoją już przy oknach i ślinią szyby, czekając na sygnał do wymarszu. Nieważne, że leje, wieje, pada śnieg. No i wychodzą. Mali skazańcy połączeni sznurkiem jak więziennym łańcuchem, w kamizelkach odblaskowych, eskortowani przez panie przedszkolanki, co chwilę przewracają się i turlają, powalani przez wiatr, podcinając sąsiadów z dwuszeregu. Przedszkolanki pracowicie stawiają ich z powrotem na krótkie nóżki tylko po to, żeby znowu zaliczyli glebę. I tak w kółko. I pełznie chodnikiem taka nieporadna gąsienica, rozbawiona po pachy, gdyż przewalanie się z wiatrem i tarzanie z kolegami to, jak wiadomo, bardzo wesołe zajęcie. A przedszkolanki jak kocice kocięta w pysk, biorą to jednego, to drugiego pod pachę, żeby zyskać na czasie, zdążyć postawić tego poprzedniego, zanim kolejny pozbawi go pionu, z radością przegrywając walkę z podmuchem.
m Fot. Archiwum Aleksandry Musiał
Fot. Archiwum Aleksandry Musiał Jak się żyje w Islandii? - Z pensji minimalnej, która wynosi około 170 tysięcy koron, można się utrzymać - wynająć dach nad głową, raczej pokój niż studio, nie głodować, choć jedzenie to poważna część domowego budżetu. Gorzej z alkoholem i rozrywkami. A jeśli gospodaruje się we dwójkę i zarabia blisko średniej krajowej, około 300 tysięcy koron (trzeba sporo pracować), to po pół roku można kupić używany samochód, weekendami włóczyć się po kraju i odkrywać jego cudowności, po roku pojechać do Brazylii na wakacje, zaprosić rodzinę na jakiś czas. Ogarnąć finansowe zobowiązania w Polsce i odłożyć na rozkręcenie wydawnictwa. Brzmi rozkosznie, ale kosztuje to sporo wysiłku. Ale można. Dziewczyny z sektora sprzątaczowego i gastronomicznego odkładają w krótkim czasie na estetyzację biustu: operacja powiększania piersi kosztuje około 300-400 tysięcy koron. Zresztą to jakoś ostatnio bardzo popularny proceder na wyspie, przynajmniej wśród Polek. Kiedy nauczysz się islandzkiego, otwierają się nowe, jeszcze większe możliwości. Rozwijasz się, wspinasz po drabince, szansa na lepszą pracę rośnie i na wyższą pensję mniejszym albo innym wysiłkiem. Mówisz po islandzku? - Poznałam język w stopniu komunikatywnym. Potrafię się porozumieć w prostych sprawach, więcej rozumiem niż umiem powiedzieć. Myślę, że gdybyśmy mieli plan tu zostać, dość szybko mogłabym go opanować. Kto wie, może tu jeszcze wrócimy? A jak wygląda machina państwowa? - Podatki nie są niskie, ale nie rujnują. Sposób rozliczania się z fiskusem jest bardzo wygodny. Informacje do urzędu skarbowego spływają automatycznie i na bieżąco od pracodawcy bez udziału podatnika. Raz w roku w marcu urząd skarbowy przysyła mailem lub pocztą dokument rozliczeniowy, który przygotował w imieniu podatnika i dla niego. Są tam wszelkie informacje, łącznie z tymi, ile trzeba zapłacić lub jakiej wysokości jest zwrot podatku. Zadaniem podatnika jest sprawdzić, czy aby wszystko w porządku - nie spotkałam osoby, która weryfikowałaby ustalenia urzędu skarbowego. I zatwierdzić. Ponieważ większość obywateli ma swój 'profil' w systemie internetowym urzędu skarbowego, indywidualne konto jak na Facebooku, zatwierdzenie sprowadza się do jednego kliknięcia. Ci, co nie mają, podpisują dokument, który przyszedł pocztą i odsyłają lub odnoszą.
ZOBACZ AUTORSKIE ZDJĘCIA WSPANIAŁEJ ISLANDII
A czym jest Kennitala? - Można powiedzieć, że to zintegrowany system informacji. Bardzo fajny zresztą. Każdy człowiek ma numer - wiem, jak to brzmi - właśnie Kennitala, pod którym kryje się cała wiedza o nim. Tak więc u lekarza nie dostaje się recepty, tylko idzie do apteki, podaje ten swój numer - PESEL jakby taki, tylko lepszy, pojemniejszy - a pani w aptece wie, co wydać. I tak też w każdym urzędzie, instytucji. Rozmowę zaczyna się od wyrecytowania numeru i urzędnik ma bazowe informacje o człowieku, jego działaniach formalnych, sprawach, które chce załatwić. Podczas kontroli drogowej nie trzeba machać dokumentami, też wystarczy podać Kennitala. Chorowanie i opieka zdrowotna nie przerażają? - Generalnie lepiej być zdrowym i bogatym niż chorym i biednym. System jest tak skonstruowany, że nie pozwala upaść w razie katastrofy, ale też nie jest nastawiony na przesadne pielęgnowanie i holowanie jednostek niezdatnych do pracy. Wizyta u lekarza pierwszego kontaktu. Przeziębienie. Gile do pasa, gorączka, kaszel. Co dalej? - Pan doktor przepisuje ibuprofen, zaleca jeść czosnek, imbir, cebulę i chili, pić gorącą herbatę z cytryną i miodem, robić inhalacje z rumianku na zawalone zatoki, poleżeć w łóżeczku, odpocząć, nie stresować się. Mnie się spodobało. Proceder faszerowania antybiotykami praktycznie nie istnieje. Co czasami bywa groźne, np. przy galopującej anginie. Koleżanki, których dzieci raz po raz łapią różne infekcje, bardzo narzekają na opiekę medyczną na tym etapie. Sprowadzają z Polski antybiotyki i same ordynują. To też nie jest dobre, ale trzeba przyznać - jak wynika z ich opowieści - że lekarze czasem przesadzają, jeśli chodzi zachęcanie do walki z chorobą siłami natury. Za leczenie kanałowe zęba zapłaciłam majątek, ale byłam zachwycona poziomem usługi, no i zakochałam się w dentyście.
n Fot. Archiwum Aleksandry Musiał
Fot. Archiwum Aleksandry Musiał Jak sobie poradziły służby medyczne z twoimi chorymi dłońmi? - Kiedy przystąpiłam do akcji leczenia moich rąk, opadły mi one bardzo nisko. Miałam wrażenie, że rozmawiam z ludźmi, którzy nie mają pojęcia o swojej robocie, chociaż są mili i współczujący. A kontakty z nimi dość kosztowne. Pan ortopeda, przystojny wiking w szetlandzie noszonym na gołą skórę, chętnie gawędził ze mną o moich impresjach dotyczących wyspy, ale o stanie mojego zdrowia już mniej. Wyraźnie unikał tematu. Zanim zlecono mi badanie przewodnictwa nerwu z okazji cieśni nadgarstka, co jest standardową procedurą, leczono ibuprofenem. Zanim zrobiono mi prześwietlenie łokci, żeby się upewnić, że diagnoza jest trafna (łokieć tenisisty) i chodzi o mięśnie, a nie np. uszkodzone stawy od podnoszenia ciężkich rzeczy, profilaktycznie wpakowano mi szprycę ze steryda. A deformacje stawów dłoni przejawiające się różnymi dziwnymi wypustkami skwitowano tekstem, że się wchłonie. No jakoś się nie wchłania od roku. Nie czułam się bezpiecznie, nie miałam zaufania, wszystko szło jakoś tak nieporadnie. Odetchnęłam z ulgą dopiero podczas rehabilitacji. Trafiłam do bardzo sensownej osoby, która nie dość, że opowiedziała mi o tym, co się dzieje z moimi rękami i co dziać się będzie i na jaką skalę, to porządnie się tematem zajęła i wyszkoliła, jak radzić sobie samej, bo zaczynało brakować mi kasy na kontynuowanie rehabilitacji. Tylko że to chyba wyjątek. Kogo nie spytać - rozmawiałam o tym tylko z Polakami, Litwinką i raz z Rosjaninem w poczekalni - wszyscy narzekają na rodzaj nonszalancji w podejściu do pacjenta, że tak to ujmę eufemistycznie, i wrażenie niedostatecznego przygotowania lekarzy, którzy lubią, kiedy sugeruje im się różne rozwiązania. Dziewczyny, które tu rodziły, Polki, żaliły się, że są zostawione same sobie, że nie ma wsparcia informacyjnego i opieki. Ale Gudrun, Islandka, do której chodzę na rozmaite zabiegi kosmetyczne, uważa ten stan rzeczy za OK. Właśnie urodziła córeczkę. Nie ma poczucia porzucenia, kiedy następnego dnia po porodzie jest odsyłana do domu, a potem odwiedza ją tylko pielęgniarka. Nie widzi nic dziwnego w tym, że oczekuje się od niej, osoby dorosłej i świadomej pewnych procesów i mechanizmów, wiedzy na temat biologii własnego ciała, posiadania bazy informacyjnej, do której dostęp jest powszechny. Informacji na temat seksu, pożycia w rodzinie i poza nią nie trzeba zdobywać na tajnych kompletach. No i aborcja jest legalna, a związki partnerskie akceptowane. - Seks także nie jest tematem tabu. Islandczycy i Islandki lubią ten rodzaj aktywności, potrafią się nim cieszyć bez skrępowania. Często zmieniają partnerki i partnerów, jeśli chcą, dość łatwo przechodzą do tej fazy znajomości i nie sieją tym zgorszenia. Na budach samochodów dostawczych jednej z firm masarskich w okolicach Selfoss pod Reykjavikiem jest umieszczony wizerunek dwóch uprawiających seks świń w pozycji "na pieska" z hasłem w komiksowym dymku "We are making bacon". Jechałam wtedy autem z moim pracodawcą po zaopatrzenie, opowiadałam mu o jakichś duperelach i nagle zamilkłam, a oczy wyszły mi z orbit. Zorientował się, co mnie tchu pozbawiło, zaczął się śmiać i rzekł radośnie: - My, Islandczycy, lubimy robić bekon. I mamy poczucie humoru . Mówiłaś o zwolnieniach lekarskich. - Od lekarza można dostać, także wstecz, zwolnienie lekarskie na "wypalenie zawodowe", zyskując czas na zmiany, pozbieranie się, nie będąc przy tym pozbawionym dochodów, albo ogólnie na złe samopoczucie, chandrę, samozdiagnozowane przygnębienie graniczące z depresją albo kiedy ma się potrzebę odpoczynku, bo jest się zmęczonym i się niedomaga. A gdy się straci pracę? Co wtedy? - Jak to w państwie opiekuńczym, zwłaszcza działającym w tzw. modelu skandynawskim czy raczej nordyckim, bo Islandia nie należy do Skandynawii, jest tak urządzony, że trudno upaść, stoczyć się i zemrzeć, choćby nawet się chciało. Zasiłek dla bezrobotnych wynosi tyle, ile pensja minimalna i można go pobierać przez chyba dwa lata, więc wielu kalkuluje, żeby wskoczyć na takie płatne wakacje. Kiedyś przebiegało to bez zakłóceń, ale kiedy bezrobocie sięgnęło jakiegoś tam pułapu, wzięto się ostro za aktywizację zawodową urlopowiczów. Poza tym jest jeszcze zasiłek socjalny, kiedy ma się pracę, ale nie dość dobrze płatną, czyli zarabia się poniżej 140 tysięcy koron. Wówczas można liczyć na wsparcie w sprawie opłat za mieszkanie, dopłatę do wysokości pensji minimalnej, są jeszcze jakieś dodatki na dzieci. Na Islandii opłaca się mieć dużo dzieci w pewnym sensie, to ponoć raj dla matek samotnie je wychowujących. Słyszałam, że bardzo wspiera się na Islandii walkę z uzależnieniami? - Tak! Nasz znajomy, piękna, barwna postać z sześćdziesiątką na karku, o hippisowskim usposobieniu i ciut zszarganymi marzeniami, regularnie korzysta z wczasów w ośrodku leczenia uzależnień, zlokalizowanym w pięknych okolicznościach islandzkiej przyrody za miastem. Najpierw regularnie nadużywa i cieszy się życiem na permanentnym gazie, a kiedy ma dość albo kasa się kończy, bo wywalili go z roboty, stuka w szybkę radiowozu i mówi: - Panowie, jestem już taki zmęczony, już nie mogę, chcę się leczyć . I oni go grzecznie odstawiają do ośrodka, gdzie poddaje się rozmaitym zabiegom pielęgnacyjno-upiększającym w miłym gronie przystojnych pielęgniarek. Odżywiają go i angażują w przyjemną, niezbyt ciężką pracę, za którą otrzymuje wynagrodzenie. Naszemu znajomemu bardzo się ten aspekt systemu podoba, opowiadał nam jak to działa, nie kryjąc zadowolenia. Także z tego, że ów system zdołał przechytrzyć. Walka z alkoholizmem, jaką podejmują nią dotknięci, należy tu do wyczynów godnych podziwu. Nie stygmatyzuje tak jak w Polsce, lecz wzbudza szacunek. Tym, którzy się na to zdobyli, bije się brawo i kibicuje, wspiera. Państwo trzyma rękę na alkoholowym pulsie? - Po regularnych, choć wcale nie tak znowu częstych zakupach w monopolowym zwanym Vinbudinem (panuje tu częściowa prohibicja, są specjalistyczne sklepy z alkoholem) na moim koncie bankowym pojawiła się zachęta do wsparcia sugerowaną kwotą organizacji zajmującej się leczeniem z alkoholizmu. Permanentna inwigilacja. No, ale taką mają obywatele umowę z państwem, że ono głęboko dość wchodzi w ich życie. Oni za to współtworzą rozwiązania, które mają im służyć, mają wpływ na decyzje, które zaważą na losie całej społeczności.
m Fot. Archiwum Aleksandry Musiał
Fot. Archiwum Aleksandry Musiał Szkoła jest dla uczniów fajnym miejscem? - Na poziomie podstawowym i trochę wyższym chyba dzieciaki mają fajnie, bo lubią szkołę. Nie jest to przykry obowiązek. Oprócz matematyki, języków, przyrody i takich tam, uczą się też praktycznych rzeczy - szycia, gotowania, heblowania. Rozwijają talenty muzyczne, plastyczne, literackie - szkoła wspiera indywidualne zainteresowania, potrafi je odkryć, podsycić. Dzieci zachowują się swobodnie, nie są temperowane i tresowane. To fajny widok, ale bezstresowe wychowanie uwalnia bestię z niejednego aniołeczka i bywają nie do wytrzymania. Nie mam dzieci, tym łatwiej przychodzi mi ocena sytuacji: dzieci to zakała ludzkości, powtarzając za Słonimskim. Szkoły i uczelnie wyższe chyba też są fajne, kilka osób z polskiego grona skończyło tu studia, z tego, co wiem, jest nawet polonistyka.
b Fot. Archiwum Aleksandry Musiał
Fot. Archiwum Aleksandry Musiał A jacy są sami Islandczycy? Że dowcipni i lubiący seks, to już wspominałaś. - Jeśli powiem, że są otwarci, życzliwi, przyjaźni, pomocni, bardzo twórczy, mają fantazję i sporo luzu, to dlatego, że ja takich spotkałam. Towarzyscy, rodzinni. Bywają ekscentryczni. I lubią to w sobie. zachowują się swobodnie, trochę wariacko - śpiewają i tańczą samotnie na ulicach czy w autobusach. Zaczepiają obcych i pytają o sprawy wielkiej wagi, np.: - Czy sądzisz, że ci ludzie, którzy roznoszą długopisy w centrum handlowym są naprawdę głusi? Ale w tych wesołych szeregach nie brakuje zgredów. Może są po prostu różni, jak wszyscy wszędzie. Po wikingach pozostała im chyba lekka skłonność do brawury, czym zjednują sobie polskich towarzyszy zabaw. Bliska jest im kultura anglosaska, sądząc po rodzaju poczucia humoru opartego na autoironii, dystansie do siebie i świata. W czerwcu jedna z firm odzieżowych reklamowała się zdjęciem miotanej wiatrem i deszczem dziewczyny w żółtym sztormiaku i hasłem "Przyszło lato!". Nie są tak zdyscyplinowani i poważni jak Szwedzi czy Norwegowie, wyłamują się ze skandynawskiego typu. Może dlatego, że zostało w nich sporo temperamentu po irlandzkich mnichach, pierwszych islandzkich osadnikach, którzy przybyli tu prawdopodobnie około VIII wieku, zrzucili habity i zajęli się płodzeniem. Potem dopiero Normanowie skolonizowali wyspę. Ale to moje prywatne domysły. Niesamowite poza tym jest to, że tak mały kraj ma tak prężną scenę muzyczną. To że Sigur Rós i Bjork to artyści światowego formatu, to nie przypadek. Unosi się tu duch kreatywności wszelakiej. Długie miesiące w ciemnościach ludzie umilają sobie dłubaniną w różnych artystycznych robótkach.
Urzekło mnie też to, że tu o wszystkim ze wszystkimi można porozmawiać - mam na myśli pracodawców, urzędy, instytucje, banki. Nie ważne, jaki będzie wynik tych rozmów, ale sam fakt, że powszechna jest próba rozpatrzenia sytuacji indywidualnie i znalezienia optymalnych rozwiązań, jest rozbrajająca. Szukają korzystnych dla ciebie rozwiązań, nie wypinają się. Istnieją oczywiście procedury, ramy, zasady, przepisy, ale są tak skonstruowane, żeby mieścili się w nich ludzie różnej wielkości z ich różnymi sprawami. No i fakt, że Partia Piratów wysuwa się na prowadzenie w sondażach i chyba będzie mieć większość w parlamencie, o ile jeszcze nie ma, to też mi się baaardzo podoba. A jak się ubierają? - Wielu Islandczyków (oraz Islandek) nie przywiązuje wagi do wyglądu i mody. Stawiają na naturalność i spontaniczność w ubiorze. W przypadku dam brak makijażu i fryzura ułożona wiatrem to norma. Polak w skarpetkach i sandałach nie czułby się tu odmieńcem. Oczywiście zdarzają się szlachetne wyjątki i dlatego świecą na tle reszty. Islandzki design ciuchowy jest śmiały, ciekawy, 'na arcie', jak mówią.
n n
n n
Czapki-broda i kombinezony-foki islandzkiej marki V~k Prjónsdóttir. Fot. Materiały prasowe Są głęboko zanurzeni w swoje elfio-trollowe tradycje, przejawy dawnych wierzeń są obecne na co dzień. Szczególnie widać to w sposobie obchodzenia Świąt Bożego Narodzenia, kiedy trzeba bardzo uważać, żeby nie zostać zjedzonym przez bestię - Kota Świątecznego lub nie paść
ofiarą psot jednego z trzynastu skrzatów, potomków trolli (w randze św. Mikołaja każdy)
. Jak odbierają cudzoziemców? - Fakt, że przyjęli syryjskich uchodźców wbrew planom islandzkiego rządu może wiele powiedzieć o stosunku do cudzoziemców. Piękny gest. I na poziomie systemowym istnieje wiele rozwiązań, które sprawiają, że przybysz może poczuć się tu dobrze i bezpiecznie, szybko nabywa się obywatelskich praw, zrównując się z Islandczykami. Ale w twardej codzienności bywa różnie. Nie wiem, czy to dlatego, że zrobiło się nas za dużo, czy dlatego, że pokazaliśmy za dużo sztuczek, które zszargały nam opinię w Niemczech czy Wielkiej Brytanii, ale przetoczyła się przez ten tolerancyjny kraj fala niechęci, ostracyzmu, mówiło się nawet o rasistowskich i ksenofobicznych jazdach, choć to grube nadużycie. W gazetach zaczęły pojawiać się ogłoszenia "dam pracę taką i taką, ale fajnie, żeby nie był to cudzoziemiec" . Padały oskarżenia, że cudzoziemcy zabierają Islandczykom pracę, co było o tyle zabawne i bezpodstawne, że nikt nie używał przemocy, a poza tym powszechnie wiadomo, że Islandczycy nie garną się do zajęć typu sprzątanie czy orka w gastronomii (kuchnia, zmywak), więc Polacy w naturalny sposób wypełnili lukę na rynku pracy, obsiedli strefy, których Islandczycy unikali. Poza tym kierowcy, budowlańcy i różne złote rączki, czyli ludzie z kwalifikacjami rozmaitymi, umiejętnościami są rozchwytywani. Wiem z przekazów ustnych i wpisów na forach internetowych, że niektórzy Polacy borykali się z dyskryminacją i szykanami w pracy, toczyli swoje małe krucjaty. Mnie się to nigdy nie przytrafiło. Czasem zdarzyło się - w sklepie czy w urzędzie - spotkać kogoś, kto orientując się, że nie mówię po islandzku, a sprawę chcę załatwić po angielsku, nabierał wody w usta lub zmieniał stosunek na chłodno-olewczy. To był dość jasny sygnał, że ma kłopot z przybyszami. Nie można było zrzucić tego na karb nieznajomości języka dlatego, że tu wszyscy, absolutnie wszyscy mówią świetnie po angielsku. Podkreślam jednak, że to rzadkie przypadki. Znakomita większość automatycznie przełącza się na angielski, nie robi scen, grzecznie i sympatycznie brniemy przez temat. Jakie konkretnie sztuczki cudzoziemców masz na myśli? - Islandczycy przestrzegają umów społecznych, taka mentalność. Jeśli się umawiają, że za przejazd autobusem komunikacji miejskiej płacą 300 koron i polega to na wrzuceniu odliczonej kwoty do skrzyneczki przy szoferce, to tak robią i nie ma potrzeby wdrażania systemu kontroli. Cudzoziemcy to zmienili.
Dużo jest na wyspie Polaków? - Dużo - cztery procent całej populacji, która liczy niewiele ponad 300 tysięcy osób. Z moich obserwacji wynika, że Polaków można podzielić na dwie grupy: tych, którzy się okopują, nie znając języka, tworzących samowystarczalną zamkniętą społeczność. A wierz mi, że naprawdę nie trzeba znać języka, nawet angielskiego, żeby sprawnie funkcjonować. Mechanicy, fryzjerzy, kosmetyczki, niania, sklep z polskimi produktami i ekspedientkami... Druga grupa to ci, którzy język znają, którzy się asymilują, a nawet jeśli nie, to przynajmniej integrują. Tych jest mniej. Znakomita część Polonii nieznająca islandzkiego jest jednak anglojęzyczna, a ponieważ w całym kraju wszyscy dobrze znają angielski, nie ma dla wielu wystarczająco silnego bodźca, żeby islandzkiego się uczyć. Chociaż Islandczycy są gotowi nieba przychylić tym, którzy uczą się i posługują ich językiem. Trzymasz się z Polakami? - Mam znajomych wśród Polaków, i bardzo serdeczne relacje z nimi. Ale trudno powiedzieć, żebym się z nimi trzymała. Mnie i Arka pochłaniają sprawy związane z wydawnictwem, tłumaczeniami, przygotowaniami do akcji promocyjnych, na ostatniej prostej jesteśmy bardzo na tym skupieni. Pytanie klasyk: czego ci najbardziej brakuje z Polski? - Przyjaciół, bliskich, którzy zostali w Polsce. Potem długo, długo nic i zaczynają się tęsknoty żywnościowe - brakuje mi tu kiszonek, kasz, porządnego żytniego razowca na zakwasie, jajek, które mają smak jajek, pomidorów, które pachną i smakują pomidorowo. Truskawek na kilogramy, a nie na sztuki. Poza tym oferty średniej półki kosmetycznej, tanich połączeń lotniczych z Europą. I pogody, na którą psioczyłam, a teraz bardzo przepraszam. W sprawie żywności - jest polski sklep, są w nim kasze i np. kapusta kiszona w słoikach, ogórki zaspawane w folii i majonez kielecki, moja słabość, wędliny z Sokołowa i takie tam, ale nie zawsze można lub chce się zorganizować po to wyprawę.
ZOBACZ AUTORSKIE ZDJĘCIA WSPANIAŁEJ ISLANDII
Czy chcesz już zostać na zawsze na Islandii? - Lubię być w drodze, w ruchu, mam w sobie coś z koczownika, domieszkę nomadziej krwi, szybko oswajam nowe miejsca, i równie szybko jestem gotowa na zmianę. Dobytek jest zredukowany do minimum, w każdej chwili mogę ruszyć dalej. Moja misja tutaj dobiega końca. Wiele zawdzięczam Islandii, zainspirowała nas na wielu polach, powstały ciekawe projekty, które zaowocują w przyszłości, ale już czas na nowe podboje, nowe przestrzenie i wyzwania.
Ze względu na nasze wydawnicze konszachty południe Francji jest na celowniku.
Byliśmy niedawno na wakacjach w tamtych stronach i poczyniliśmy skromne przygotowania. Gdybyś jeszcze raz wybierała kraj zamieszkania, pojechałabyś do Islandii? - Kraj zamieszkania - nie. Kraj jako szalupa ratunkowa - tak. Niewykluczone zatem, że jeszcze tu wrócimy. PS Wszystkie opowieści Aleksandry to osobiste impresje i obserwacje, doświadczenia. Nasza rozmówczyni chciałaby to podkreślić, ponieważ zdaje sobie sprawę, że każdy patrzy przez własne filtry i różne zjawiska mogą wyglądać trochę inaczej. Co człowiek, to opinia. A na pewno historyjka.