Kobieca strona Gazeta.pl - Polub nas!
Paulina Mudant-Siwicka, kobieta.gazeta.pl: W Azji ludzie zazwyczaj szukają słońca, odpoczynku i egzotycznych atrakcji. Ty pojechałaś tam do pracy. Skąd taki pomysł?
Kinga Bielejec : - Azję zwiedzałam z chłopakiem. W trzecim tygodniu podróży trafiliśmy do Pai - małej miejscowości blisko granicy Tajlandii i Laosu. Szukaliśmy informacji o okolicznych atrakcjach i w ten sposób trafiliśmy do Thom's Elephant Camp, czyli wioski słoni. Musiałam tu wrócić. Kilka miesięcy później przyjechałam do Pai ponownie, tym razem z przyjaciółką Olą, która prowadzi bloga Szczęściolog .
Jak wyglądał twój dzień podczas pobytu w wiosce słoni?
- Chętne osoby koło 6-7 rano wstawały i wraz z mahautami, czyli trenerami słoni, szły na łąkę, gdzie zwierzęta nocowały. Przyprowadzaliśmy je do specjalnych boksów, karmiliśmy i poiliśmy. Słonie same pokazywały nam, że są spragnione - dotykały rury, z której leci woda.
Później zaczynali przyjeżdżać turyści, więc odpowiadaliśmy na ich pytania i czuwaliśmy, żeby wszystko było w porządku. Sprzątaliśmy też boksy słoni, a mniej więcej co dwa dni jeździliśmy na wycinkę bambusów czy drzew bananowców - trwało to zazwyczaj trzy godziny.
Pomagaliśmy również przy przygotowywaniu lunchu i kolacji dla wolontariuszy i pracowników. W tygodniu przysługiwał nam jeden dzień wolny, kiedy mogliśmy robić co chcemy. Około godziny 17 odprowadzaliśmy słonice na łąkę. Wieczorami często jeździliśmy pick-upem do centrum Pai.
fot. Kinga Bielejec
Słonie mają jakieś obowiązki?
- Byłam w Thom's Elephant Camp w marcu, poza sezonem. Mieszkają tu trzy słonice - Ot, Tatdau i Pompem. Wioska znajduje się kilka kilometrów od centrum Pai, które generalnie jest mały, hippisowskim miasteczkiem w środku lasu. Ośrodek zarabia na wynajmowaniu domków oraz organizowaniu kąpieli ze słoniami, raftingów i innego rodzaju atrakcji.
Turystów w tym okresie było mało, co oznaczało, że słonice nie miały zbyt dużo obowiązków. Mimo to, każdego dnia, słonie przez kilka godzin pracowały. Z turystami na grzbiecie, na szczęście bezpośrednio na grzbiecie, a nie w koszach, szły na godzinną wycieczkę albo nad rzekę.
W rzece bawiły się z turystami, na przykład zrzucając ich do wody i robiąc innego rodzaju sztuczki. Słonie uwielbiają wodę, także myślę, że taka kąpiel była dla nich całkiem przyjemna. Słonice pracowały pięć-sześć godzin dziennie, ale wiem, że w czasie sezonu harują od rana do wieczora.
fot. Kinga Bielejec
Zaprzyjaźniłaś się z podopiecznymi?
- Słonice, którymi się zajmowałam są wspaniałe! Mają 30-40 lat, są inteligentne i zdecydowanie różnią się charakterem. Ot jest najstarsza i najmądrzejsza. Tatdau największa i nieco nieporadna. A Pompem to taki duży urwis - cały czas nakładała sobie na głowę siano i trawę. Ot uwielbia podnosić ludzi trąbą i przenosić ich nad barierkami swojego boksu tak, aby znaleźli się bliżej bambusa - oczywiście robi to tylko dlatego, że uwielbia jeść i chce, żeby dany osobnik ją nakarmił! Tatdau jest mistrzynią w "przerzucaniu ludzi" - w rzece można usiąść na jej trąbie i a ona podnosi ją tak, że człowiek ląduje za jej grzbietem, oczywiście w wodzie. Pompem miewa humory, ale i tak wszyscy ją kochają.
Praca w wiosce należy do ciężkich?
- Ciężkie jest przede wszystkim ścinanie bambusów i drzew bananowców. Jest to praca kilkugodzinna, w 40-stopniowym upale. Najgorsze są bambusy, które kłują, więc trzeba je ścinać mając na sobie długie spodnie i koszulę czy bluzę z długim rękawem. Przy wysokiej temperaturze bardzo łatwo się przegrzać i odwodnić.
Większość wolontariuszy to dziewczyny. Współpracowałam głównie z mieszkańcami Wielkiej Brytanii czy Stanów Zjednoczonych. Natomiast mahautami (trenerami słoni) zazwyczaj są mężczyźni. Raczej wszyscy mieliśmy podobne obowiązki. Pracowaliśmy przeciętnie trzy-cztery godziny dziennie.
Wolontariat w wiosce słoni fot. Kinga Bielejec fot. Kinga Bielejec
Czy do pracy w wiosce może zgłosić się każdy?
- Na wolontariat przyjmują wszystkich, chyba, że mają za dużo ludzi w danym momencie, ale w domkach, w których mieszkaliśmy spokojnie zmieści się kilkanaście osób. Razem ze mną słonicami zajmowali się ludzie z całego świata od ośmiu do czterdziestu kilku lat. Była tam m.in. mama z Kanady z dwójką synów. Wymagane są jedynie dobre chęci i znajomość języka angielskiego. Ja i moja przyjaciółka byłyśmy pierwszymi wolontariuszkami z Polski w Thom's, ale myślę, że dzięki mnie już kilka innych Polek czy Polaków tam trafiło.
Odbyłaś tam jakieś szkolenie?
- Każde zwierzę ma swojego mahauta, czyli trenera. Mahauci uczyli nas specjalnego języka słoni. Niestety dwa tygodnie to za mało, żeby słonice zaczęły mnie słuchać. Ale i tak było to bardzo ciekawe doświadczenie.
Na twoim blogu można przeczytać, że musiałaś zapłacić za pobyt w wiosce słoni. Dlaczego?
- Nie był to wolontariat w 100%, musiałam zapłacić za niego 9000 tajskich batów (około 980 zł). W cenie miałam trzy posiłki dziennie - przepyszne obiady i kolacje, nauczyłam się kilku tajskich przepisów - nocleg oraz skuter na spółkę z innymi wolontariuszami.
Wolontariat trwał dwa tygodnie i raczej nikt nie przyjeżdża na krócej. Można, ale płaci się tyle samo. Wioska czynna jest cały rok. Od lutego do czerwca jest tu jednak bardzo sucho, także mogą się zdarzyć pożary w okolicy. Pai nie wygląda wtedy tak pięknie, jak na przykład od września do grudnia, kiedy wszystko jest zielone.
fot. Kinga Bielejec
Jak radziłaś sobie w tym kraju? Tajowie są przyjaźni?
- Tajlandia jest bardzo turystycznym krajem. Z tego powodu Tajowie patrzą na białych jak na chodzące portfele. Trzeba ich bliżej poznać, porozmawiać, żeby przestali nas postrzegać jako potencjalnego klienta. Wtedy okazuje się, że w większości są bardzo sympatycznymi, prostymi, ale wrażliwymi osobami. Mam tutaj na myśli głównie osoby z mniejszych miejscowości typu Pai.
Warto wspominać w czasie rozmów, nawet krótkich, gdzieś w hostelu czy restauracji, że jest się Polakiem, a nie Australijczykiem czy Niemcem. Wtedy patrzą na nas łaskawszym okiem, a nawet dają zniżki. Niestety wielu Tajów niezbyt dobrze mówi po angielsku, dlatego jak chce się z nimi wdać w dyskusję trzeba uzbroić się w cierpliwość.
Nawet, gdy przez kilka dni byłam sama w Bangkoku nigdy nie czułam się w Tajlandii źle. Myślę, że jest to całkiem bezpieczny kraj.
fot. Kinga Bielejec
Dlaczego pokochałaś Azję? Co skłoniło cię, żeby właśnie tam na tak długo?
- Pasję do podróży zaszczepili we mnie rodzice. Od dziecka jeździłam z nimi pod namiot, poznawałam Polskę i całą Europę. Na drugim roku studiów wstąpiłam do Klubu Podróżników BIT. Właśnie tam spotkałam swojego obecnego chłopaka, z którym postanowiliśmy ponad rok temu wyjechać do Azji. To było moje ogromne marzenie - wziąć dziekankę i zrobić coś dla siebie, zobaczyć inny świat. Padło na Azję południowo-wschodnią, ponieważ jest tam w miarę tanio, różnorodnie i ciekawie.
W ciągu pięciu miesięcy odwiedziliśmy Tajlandię, Laos, Kambodżę, Wietnam, Indonezję, Malezję i Singapur. Realizowaliśmy przy okazji projekt "Piątki z podróży" pomagając tym samym podopiecznym Fundacji "Król i Smok". Przybijaliśmy piątki z napotkanymi ludźmi, robiliśmy sobie zdjęcia i tym samym promowaliśmy Fundację.
Przeżyliśmy mnóstwo niesamowitych przygód, jeździliśmy autostopem, poznaliśmy wspaniałych i inspirujących ludzi. Byliśmy też na wolontariacie w Malezji, gdzie na słonecznej wyspie Langkawi, pracowaliśmy na łodziach jako pomoc kuchenna, barmani i kelnerzy.
Ostatni miesiąc w Azji spędziłam w Tajlandii i Malezji z moją przyjaciółką, właśnie w wiosce słoni, w Pai na północy Tajlandii. Bardzo tęsknię za moimi podopiecznymi i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś je odwiedzę.