Grzegorz zyskał status bezrobotnego nagle. Jak to się mówi: z partyzantki. Tydzień wcześniej jeszcze był na wakacjach. Wyjechał z żoną do niewielkiej miejscowości oddalonej od Bałtyku o jakieś 10 km. Na inną kwaterę nie było ich stać, chociaż oboje dotychczas zarabiali całkiem przyzwoicie. Tyle, aby starczyło na opłaty, jedzenie, raz na jakiś czas wyjście do kina. A i odłożyć trochę się udało: na lepszy telewizor, ślub córki i wykupienie mieszkania od spółdzielni. Nie było powodów do narzekania. Gdy wrócił, dostał papierek, że już nie jest potrzebny. Za stary. Mało efektywny. Firma zauważyła to po 20 latach znajomości. Na jego miejsce przyszło dwóch innych, tuż po technikum. Zadowoliło ich 1500 zł i umowa zlecenie. Grzegorz zaczął liczyć, ile mu zostało do emerytury. 7 lat, czyli 2,5 tys. dni wypełnionych lękiem i niepewnością.
ZOBACZ TEŻ: Maluchy, które przeszły tak wiele. Niezwykłe portrety niezwykłych dzieci
Od tej pory był zasiłek. Niewielki, ale zawsze, więc jakoś to wszystko funkcjonowało. Trochę dorabiał na działkach jako "złota rączka", czasem gdzieś posprzątał. Poza tym niewiele wychodził z domu. Nie był światu potrzebny, niewiele miał do zaoferowania.
Jego żona przepracowała w jednym miejscu 30 lat. Tam, gdzie jej rodzice. Jej ojciec nawet za komuny dostał odznaczenie, jako wzorowy pracownik. Wtedy była to jeszcze państwówka, później dział sprywatyzowano. W efekcie, żeby przenieść ludzi, rozwiązywano stare umowy i dawano nowe - na okres próbny, później na stałe. Po roku wyrzucono wszystkich, którzy skończyli 50 lat, a nie weszli jeszcze w okres ochronny. Eli zabrakło kilku miesięcy. Chwilę później ogłoszono przesunięcie wieku emerytalnego.
Ela i jej koledzy z dotychczasowej pracy złożyli sprawę w sądzie pracy. Wygrali. Po prawie 3 latach każdy z nich dostał równowartość 3-miesięcznego wynagrodzenia. Netto. Właściwie to nie wszyscy. Jeden z nich zmarł w wyniku zawału na miesiąc przed ogłoszeniem wyroku. Czy żyłby dziś, gdyby nie trudna sytuacja? Nie wiadomo. Pewne jest jednak, że po otrzymaniu wypowiedzenia, leczył się na depresję.
W ciągu kilku miesięcy nadszedł kryzys. Nie finansowy, bo pieniądze na tamtym etapie jeszcze były. Z zasiłku, z czasem ze sprzątania domów bogatych ludzi, z opieki nad dzieckiem, naprawiania kranów i stawiania działkowych bram. Zaczęła się frustracja i marazm. W dalszej kolejności chodzenie po psychologach, kłucie w klatce piersiowej, problemy z tarczycą i bóle głowy. A i pieniądze powoli topniały. Znajomym nic nie mówili, bo wstyd.
ZOBACZ TEŻ: Kobiety na swoim, czyli jak odnieść zawodowy sukces? [WYWIAD]
Oboje nie piją, nie palą. Są sumienni, a jedynym ich przewinieniem jest PESEL, więc po trzech latach tułaczki obojgu udało się znaleźć stałą pracę. Za najniższą krajową, ale zawsze. Jednak po 30 latach siedzenia w biurze i umiarkowanej aktywności fizycznej w czasie wolnym, przyszło im przenosić pudła, gary, szorować podłogę, toaletę, kuchnię, kosić trawę i pielić grządki. 8 godzin dziennie na nogach. Siada kręgosłup, kolana, a pracować trzeba.
W weekendy siadają z plikiem gazetek z marketów. Patrzą, gdzie znajdą taniej mandarynki, a gdzie filet z kurczaka. I robią obchód: Biedronka, Lidl, Tesco. Na szczęście wszystko jest w miarę blisko. Na wakacje jeżdżą na działkę. Rowerami, bo benzyna za droga. Odzież kupują używaną: w lumpeksach i na pobliskim bazarze. Czasem udaje się złowić coś ekstra: koszulkę Zary lub H&M. Na święta wielkanocne się zadłużyli, bo chcieli dobrze wypaść przed córką i jej mężem. Później się przyznali, że trudno im to spłacić. W zeszłym miesiącu coś siadło w samochodzie, musieli zapłacić 1000 zł. Szkoda, miało być na wakacje. Chcieli znów jechać nad morze, bo jod dobrze wpływa na pracę tarczycy. Tyle dobrego, że opiekę medyczną mają prywatną: zięć opłaca pakiet dla seniorów.
Na co dzień marzą tylko o tym, by osiągnąć wiek emerytalny, bo nic innego im nie zostało. Nowy rząd obiecał, że da się to naprawić, ale oni od dawna już politykom nie wierzą. Czują się przegrani, zrezygnowani, puści. A co będzie, gdy wybije im 67 lat? Czy zdrowia zostanie na tyle, by cieszyć się życiem?
Bezrobocie jest jak choroba. Podobnie jak alkoholizm wżera się w każdą komórkę ciała i umysłu. Dotyka całą rodzinę. Będąc synem lub córką bezrobotnych zdajesz sobie nagle sprawę, że teraz to ty jesteś od tego, by przynieść ukojenie. Dać wsparcie emocjonalne i finansowe. Nawet, jeśli nikt tego od ciebie nie oczekuje. Tylko jak pomóc? Zamiast radosnych, niedzielnych obiadów wszyscy kąpiecie się w smutku i frustracji. A ty nie możesz zrobić nic. Nie masz znajomości, dużych oszczędności. Nie zdążyłeś niczego wielkiego dokonać. Jeszcze nie byłeś gotowy.
Ela i Grzegorz to moi rodzice. Dawniej nazywano ich "pracownikami umysłowymi". Dziś mówi się na nich: sprzątaczka i cieć. To ci, którzy się nie uczyli, gdy była odpowiednia pora. Nie znają języków, nie dali rady się dorobić. Frajerzy.
Ja zobaczyłam ich w nowym świetle. Pokazali się jako ludzie elastyczni, dzielni. Tacy, którzy potrafią przetrwać w każdych warunkach. Szkoda tylko, że muszą za to zapłacić nadszarpniętą godnością i zdrowiem. Bo każdy ma swoje granice.