Małgorzata: Ja długo nie miałam tego w planach. Gdy poznałam obecnego męża, miał już dwójkę dzieci i kolejnych raczej nie planował. Ale z upływem czasu stwierdziliśmy, że zależy nam na wspólnym potomstwie. Mąż pierwszy zaczął mówić o małym człowieku w naszym domu. Zanim się zgodziłam, przez prawie pół roku analizowałam za i przeciw, brałam kwas foliowy. Zachodząc w ciążę po trzydziestce chciałam wcześniej zrobić badania, jak najlepiej się przygotować.
- Udało nam się od razu. Wyniki wszystkich badań były dobre. Lekarz w państwowej poradni zlecił m.in. zbadanie poziomu hormonów tarczycy. Wyniki wyszły podobno prawidłowo, ale później dowiedziałam się, że na ich temat lekarze mają różne opinie. Mnie uspokojono, że wszystko jest w porządku.
Kiedy byłam w ósmym tygodniu, ogłosiliśmy nowinę mojej mamie. Ale tego dnia czułam się inaczej. Powiedziałam nawet mężowi, że to dziwne, ale czuję się, jakbym już w ciąży nie była. Po wizycie u mamy nagle zaczęłam plamić. Pojechaliśmy do szpitala, gdzie przez trzy dni sprawdzano stan mojego zdrowia i ciąży. Jednak ja już drugiego dnia byłam pewna, że ciąża obumarła. Gdy przyszły ostatnie wyniki, tylko to potwierdziły.
- Dostałam leki na wywołanie poronienia i do dnia zabiegu - zaplanowanego za dwa dni - miałam zostać w szpitalu. Opieka była na tyle dobra, że na tym etapie psychicznie znosiłam to dość dobrze. Mąż miał problemy z dostaniem wolnego na dzień zabiegu, ale uznałam, że przecież był u mnie codziennie, jestem silna, poradzę sobie i najważniejsze, aby był przy mnie po, gdy przestanie działać narkoza.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co czuje się chwilę przed. Gdy czekałam przed salą zabiegową, dotarło do mnie, że jednak powinien być przy mnie, że będzie mi ciężko, że jest mi ciężko. Zabieg przetrwałam, bo byłam pod narkozą. Później przewieziono mnie do mojej sali, dzielonej z dwiema innymi pacjentkami, zdążyłyśmy się już poznać.
- Mam niski próg odczuwania bólu. Okazało się też, że szybko wybudzam się z narkozy i już potem nie zasypiam. Obudziłam się zaraz po przewiezieniu do sali i w pierwszych chwilach strasznie przeklinałam - nieświadomie, z bólu. Gdy kolejne środki przeciwbólowe zadziałały i minęły już dwie godziny od zabiegu (przed zabiegiem powiedziano mi, że przez dwie godziny mam leżeć, nie ruszać się, nie rozmawiać i ogólnie odpoczywać, aby zmniejszyć negatywne skutki narkozy), przeprosiłam kobiety z sali za moje zachowanie. Spotkałam się nie tylko ze zrozumieniem, ale też ogromnym współczuciem. Powiedziały mi, że z bólu krzyczałam już na korytarzu. Do wszystkich wcześniejszych uczuć dołączył wstyd.
Nasza część szpitala była remontowana, panowało duże zamieszanie. Mimo to młoda pielęgniarka, która przyniosła mi środek przeciwbólowy, znalazła chwilę, usiadła obok i pogłaskała mnie po plecach. To była najlepsza rzecz, jaka mogła mnie wtedy spotkać. Ze strony zupełnie obcego człowieka. Jestem jej ogromnie wdzięczna. Pozostali pracownicy szpitala też wykazywali się empatią, dawali mnie i innym wsparcie. Myślę, że dzięki temu dużo lepiej to zniosłam.
- Przy wypisie skierowano mnie do lekarza prowadzącego. Miał określić, czy wszystko dobrze się goi. I tu zaczęły się pierwsze problemy. Lekarka w państwowej poradni ginekologicznej stwierdziła, że nie widzi potrzeby robienia mi jakichkolwiek badań, ani żeby znaleźć powód poronienia, ani żeby sprawdzić, czy po zabiegu wszystko jest OK. Popatrzyła na mnie zza biurka i stwierdziła, że jestem zdrowa. To było dziwne, ale nie dyskutowałam. Nie miałam siły.
- Tak, szybko wróciłam do pracy, żeby wrócić do normalnego życia. Poszukałam dobrego prywatnego ginekologa z polecenia. Lekarka wytłumaczyła mi, jakie badania powinnam wykonać teraz, i jednocześnie zapewniała, że przy pierwszej ciąży tak bywa i nie trzeba od razu szukać przyczyny. Zrobiłam badania, których wyniki znowu były dobre. Lekarka po dwóch miesiącach od poronienia dała nam zielone światło na starania o kolejną ciążę.
Dla pewności odczekaliśmy jeszcze miesiąc i znów udało się od razu. Tym razem bardziej na siebie uważałam, zrobiłam ponownie badania, USG. Wtedy ginekolog zaleciła podpytanie endokrynologa o wyniki badań tarczycowych, bo niby były w normie, ale mogłyby być lepsze. Endokrynolog powiedział, że wszystko jest w porządku.
W tym czasie przeprowadziliśmy się do innego miasta, oddalonego o ok. 400 km. Jednak na kolejne USG, to pod koniec I trymestru, wróciłam do tej lekarki. Podczas wizyty okazało się, że ciąża obumarła w 11. tygodniu. Dotarło do mnie, że muszę zrobić szczegółowe badania, że to nie jest przypadek, i że nigdy w życiu nie chciałabym trzeci raz przechodzić przez to samo.
- Tym razem wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Otrzymałam skierowanie na zabieg. Miałam zgłosić się do szpitala w nowym miejscu zamieszkania. Po przybyciu do szpitala otrzymałam listę badań potrzebnych do przeprowadzenia zabiegu i termin zgłoszenia się na zabieg - po dwóch tygodniach od zapisu.
I to były koszmarne dwa tygodnie. Zostaliśmy z mężem sami. Z nikim innym nie chciałam o tym rozmawiać. Cały czas miałam świadomość, że noszę w sobie martwy początek życia. Że mój synek nie żyje - na USG widziałam, że to chłopczyk, choć teoretycznie zobaczyć tego jeszcze nie było można. Późniejsze badania genetyczne potwierdziły moje odczucia. Przez dwa tygodnie byłam w zawieszeniu.
- Nie, było zupełnie inaczej. To był najgorszy dzień w moim życiu. Mąż był ze mną - tym razem wiedziałam, że musi wspierać mnie na miejscu, być przy mnie przez cały czas, trzymać za rękę. Dostałam odpowiednie tabletki, położono mnie na dwie godziny w sali przedzabiegowej i okazało się, że tam już mąż nie miał wstępu.
Po zabiegu, znowu - z bólu - w pierwszych chwilach strasznie przeklinałam, za co skrzyczała mnie pielęgniarka. Przez prawie trzy godziny mąż znowu nie mógł do mnie wejść, bo byłam w sali pozabiegowej (dwie godziny leżenia po zabiegu oraz 40 minut czekania na podpis lekarza na świstku, który leżał na biurku). Musiałam sama radzić sobie z rozpaczą, poczuciem ogromnej straty.
I znowu po wyjściu ze szpitala nie wiedzieliśmy, co mamy robić, jakie badania wykonać. Lekarz w państwowej przychodni nie miał dla mnie propozycji - usłyszałam, że przyczyny szuka się po trzecim poronieniu. Ponownie prywatna wizyta - otrzymałam listę wstępnych badań, resztę znalazłam w internecie. Dla mnie logiczne było zrobienie jak największej liczby badań, żeby uchronić się przed kolejnym zawodem.
- Dosłownie chwilę przed drugim zabiegiem wyczytałam, że żeby zrobić badania genetyczne dziecka, muszę uzyskać ze szpitala materiał do pobrania i sama zająć się dostarczeniem go do prywatnego ośrodka badań genetycznych. Gdy spytałam lekarza, czy może polecić mi jakiś ośrodek, to po kwadransie otrzymałam wydrukowaną ofertę placówki, która znajduje się w mieście oddalonym od nas prawie o 500 km. Czekając na wejście do sali przedzabiegowej siedzieliśmy z mężem z nosami w telefonach, szukaliśmy ośrodka w naszym mieście, a potem ustalaliśmy, jak wygląda procedura przewiezienia oraz formalnego pozyskania materiału ze szpitala. Udało się wszystko zorganizować. Ale nikt nas o niczym nie poinformował.
- Moja samoocena coraz bardziej spadała. W nowym miejscu zamieszkania byłam bez pracy, bez zajęcia, bez znajomych. To tylko pogłębiało kryzys. Dzięki informacji z działu kadr mojego ówczesnego pracodawcy dowiedziałam się, że mogę skorzystać z części urlopu macierzyńskiego (osiem tygodni), o czym oczywiście też nikt wcześniej nam nie powiedział. Poszłam do urzędu stanu cywilnego zarejestrować urodzenie martwego dziecka, podając jego płeć i imię.
To było straszne przeżycie. Obok inni interesanci rejestrowali żywe urodzenia. A ja siedziałam obok nich, patrzyłam w okno i miałam po prostu ochotę wstać i przez nie wyjść. Zniknąć. Nie być tu i teraz. Nie być nigdzie.
Urlop macierzyński kończył się, a ze mną było coraz gorzej. Znalezienie pracy w moim stanie psychicznym było niemożliwe, ale życie z jednej pensji - ciężkie. Nie miałam też żadnych przeciwwskazań medycznych, aby starać się o kolejną ciążę. Żadna opcja nie była dla mnie wyjściem z sytuacji.
- Przez dłuższy czas uważałam, że to ze mną jest coś nie tak. Tym bardziej, że mój mąż ma dwoje dzieci, więc jasne było, że to ja jestem "ta gorsza". Jednak to, jak poronienie wpływa na kobietę to jedno, inna sprawa - jak oddziałuje na związek. Po pierwszym poronieniu mąż miał do mnie żal, że się zamknęłam - mówił, że to jest tak samo moja tragedia, jak i jego. Bardzo brakowało mu rozmowy. Ja natomiast postanowiłam być twarda i nie obciążać go tym, co czuję. Na szczęście w odpowiednim momencie udało nam się o tym porozmawiać. Jednak po drugim poronieniu całkowicie się rozsypałam - tutaj bardzo dużo mówiłam, nawet niemądre rzeczy, ale przynajmniej mąż mógł współuczestniczyć.
- W moim odczuciu w szpitalu, w którym miałam drugi zabieg, zabrakło empatii, wsparcia, opieki psychologicznej. W obydwu szpitalach zabrakło procedur, które mogłyby pomóc. Później żaden lekarz sam z siebie nie zajął się moją psychiką. Zapytałam lekarkę pierwszego kontaktu, co mam ze sobą zrobić i poprosiłam o wskazanie psychologa, który mógłby mi pomóc, bo miałam poczucie, że sobie nie radzę.
Kolejne badania moje i męża wyszły dobrze, oczywiście oprócz mojego poziomu hormonów tarczycowych - jedni lekarze uważają, że jest prawidłowy, inni że niekoniecznie. Zazwyczaj wygląda to tak, że lekarze przyjmujący w ramach NFZ uważają, że jest OK, natomiast przyjmujący prywatnie, że nie OK. Z badań genetycznych płodu wyszło, że nie było żadnych wad.
- Ostatecznie nie. Nie zmobilizowałam się. Stwierdziłam, że jednak sobie poradzę. Przecież i tak nikt tego za mnie nie zrobi. Było jednak kilka sytuacji, w których mąż - widząc w jakim jestem stanie - mówił, że wsiadamy w samochód i jedziemy do psychologa. Odmawiałam, a on szanował moją decyzję. Stwierdziłam, że być może dłużej to potrwa, ale sobie ze stratą poradzę. Dużo w tym czasie czytałam. Szukałam informacji w internecie, na forach, doświadczeń innych osób. Ostatnio mąż przypomniał mi, że pewnego dnia wrócił do domu z pracy, a ja posadziłam go przed komputerem i kazałam przeczytać dwa artykuły. Było tam wszystko to, co ja czułam, myślałam. Było tam napisane, jak całą sytuację widzi kobieta. Było to, co sama chciałam mu powiedzieć, ale nie potrafiłam.
- Minął rok i nie poszłam do żadnego psychologa. Nie wiem, czy to była dobra decyzja. Sama sobie zaaplikowałam własną terapię, mówiąc o tym, co się zdarzyło. Rozmawiałam z moimi znajomymi. Pytałam wielu, bo dotarło do mnie, że to jest temat tabu, ludzie o tym nie rozmawiają. Nie wiedziałam, czy ktoś ze znajomych także poronił, o tym się nie mówi. Podczas badań nie potrafiłam powiedzieć genetykowi, czy w mojej rodzinie były jakieś poronienia. Ostatnio rozmawiałam ze znajomą, która ma trójkę dzieci. Niedawno urodziła trzecie. Jest bardzo szczęśliwa. Jednak gdy podczas rozmowy przyznała, że ona również w swoim życiu poroniła dwukrotnie, to trudno było jej powstrzymać napływające łzy.
W Polsce ostatnio o ciąży mówi się najczęściej w kontekście prawa do aborcji lub jego braku. A gdy kobieta już jest w ciąży, to najważniejsze, aby ją donosiła. Jeśli poroni, to ma sobie radzić sama.
- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Gdybym do takiej organizacji trafiła, to może otrzymałabym wsparcie. Niestety nie udało mi się na takową trafić i nawiązać kontaktu. Być może jest organizacja, która poprowadziłaby mnie za rękę, ale ja takiej nie znalazłam. Czas tuż po zabiegu nie jest momentem, w którym jest się skoncentrowanym, myśli są raczej chaotyczne.
U mnie dodatkowo wszystko się nawarstwiło. Nie wróciłam do pracy, to było drugie poronienie. Trudniej było mi je znieść. Pierwsze „mogło się zdarzyć”, bo „tak bywa”. Mnie wystarczyłyby proste rozwiązania: psycholog na miejscu, kartka z harmonogramem badań do wykonania z adresami miejsc. Nie trzeba wiele na pierwszy moment, żeby wesprzeć osobę, która chciała mieć dziecko, straciła je i nagle znajduje się w pustce.
- Nie wiem, jak jest, kiedy traci się ciążę zaawansowaną. Przy pierwszej ciąży spotkałam się u lekarzy z takimi opiniami, że roni się wczesne ciąże, że kobieta może nawet nie wiedzieć, że jest w ciąży. Być może, jednak ja wiedziałam od razu. Przy drugiej ciąży miałam dużo większe poczucie, że noszę w sobie życie - mój organizm się zmienił, pojawił się brzuszek. Nie wiem, jak traci się późne ciąże, wiem, że ja straciłam dwójkę dzieci. Ja tak to widzę i tak to czuję.
- Zagubienie, to, że nie wiesz, co robić. Brak wsparcia. Że się dostaje sprzeczne informacje.
- Tak. Nie spodziewałam się, jak dużo to daje. Tym bardziej, że jestem osobą silną, dzielną i radzącą sobie z problemami. Z wieloma zdarzeniami w życiu poradziłam sobie. Poronienia mnie jednak pokonały i chyba dlatego tym trudniej było mi to przetrwać. Na mnie dobrze działało, kiedy ktoś krótko, bez rozwodzenia się, mówił, że mu przykro. Zdarzyło mi się natomiast słyszeć od bliskich osób: „Zdarza się”. I tego typu słowa są okropne. Bo ja wiem, że się zdarza, ale nie chcę o tym słyszeć. Wiele rzeczy się zdarza, ale to nie jest powód, żeby tak to określać. Dla mnie to jest tragedia.
- W pierwszej fazie pozwoliłam sobie po prostu cierpieć. Dałam sobie czas, ustaliłam z mężem, że muszę się wypłakać, wyżalić, pogodzić ze stratą. Sposobem były rozmowy z przyjaciółkami, koleżankami, rodziną i mężem. Oswojenie się z tym, co się wydarzyło, niezamiatanie spraw pod dywan.
Gdy już okazało się, że ze względów finansowych czas najwyższy wrócić do pracy, zmieniłam branżę. Weszłam w nowy świat. Wszystko, co było i co mogłam, odrzuciłam. To był kwartał, gdy musiałam uczyć się nowych rzeczy, skupić się, spotykać z osobami, których wcześniej nie znałam.
Przed ciążami byłam bardzo aktywna fizycznie, w czasie ciąż i po zabiegach musiałam odstawić sport. Wróciłam więc do biegania, co sprawiło, że lepiej się poczułam. Podczas pierwszego zorganizowanego biegu zawiodło mnie nie ciało, ale psychika. Musiałam popracować nad swoją głową i samooceną. Wyznaczałam sobie kolejne wyzwania sportowe, po to, żeby sobie udowodnić, że dam radę zmieścić się w założonym czasie.
Wyznaczanie celów i osiąganie ich stało się dla mnie sposobem na udowadnianie sobie, że potrafię. Po roku do formy jeszcze nie wróciłam, ale nie mam już chwil zwątpienia podczas biegów i planuję zrobienie ostatnich badań oraz zorientowanie się, o co chodzi z moimi hormonami tarczycy. Trzeba żyć dalej i jakoś sobie radzić.
- Bardzo bym chciała mieć dziecko, ale nie zdecyduję się na nie, póki jestem pewna, że nie poradziłabym sobie z trzecim poronieniem. Problemu z zajściem w ciążę nie mam żadnego, ale mam ogromny lęk przed poronieniem. I przed tym, jakie konsekwencje dla mnie mogłoby ono mieć. Muszę więc być wystarczająco silna, żeby się na kolejną ciążę zdecydować.