Nina Harbuz: Katarzyna Dziedzic, którą dotkliwie pobił partner, pokazała swoją zmasakrowaną twarz na Instagramie i Facebooku. Dodała, że zależy jej na nagłośnieniu sprawy, by ostrzec inne kobiety. Czy mówienie i pokazywanie przemocy, której się doznało, w mediach społecznościowych, to dobry sposób reagowania na nią?
Renata Durda – szefowa Niebieskiej Linii: Przyznam, że mam ambiwalentny stosunek do takich metod. Z jednej strony ujawnianie konkretnych przypadków przemocy podnosi społeczną świadomość i pokazuje ogromną skalę tego problemu. Gdy nie ma świadectw konkretnych kobiet, ludzie potrafią wątpić i mówić, że nie wierzą, że przemoc dotyka co trzecią kobietę, jak twierdzą specjaliści, bo oni nigdy ani żadnej nie widzieli, ani nawet o żadnej nie słyszeli. W związku z tym, gdy kobieta pokazuje swoją twarz z widocznymi śladami pobicia, staje się niejako dowodem w sprawie, że problem jest i czas się obudzić, bo dotyka wielu. To tak jak z akcją #MeToo. Nagle okazało się, że tych, które doświadczyły molestowania, jest wiele, tylko wcześniej o tym nie mówiły.
Z drugiej strony, istnieje obawa, że pokazywanie tak drastycznych przykładów przemocy obniża poziom wrażliwości i utwierdza w myśleniu, że przemoc jest wtedy, gdy są fizyczne obrażenia, a to nieprawda. Rodzi się więc obawa, że gdy przemoc zgłosi kobieta, która nie ma tak widocznych śladów jak Katarzyna Dziedzic, usłyszy, że być może została nieprzyjemnie potraktowana, ale prawdziwą ofiarą jest jednak pani Kasia, która miała pęknięty nos, rozcięty łuk brwiowy, poobijane ręce i nogi. Stąd moja ambiwalencja, żeby te najbardziej skrajne przypadki przemocy nie stały się punktem odniesienia i nie spowodowały sytuacji, w której będziemy bagatelizować choćby przemoc psychiczną, która nie zostawia śladów na ciele.
Jakie wyjście byłoby zatem sytuacją idealną, a przynajmniej taką, która nie budziłaby wątpliwości?
- Idealnie byłoby, gdybyśmy zachowali równowagę i właściwe proporcje w pokazywaniu zjawiska przemocy - więcej tych mniej drastycznych przypadków i kilka tych skrajnych. Bo te mniej spektakularne akty przemocy nadal są łamaniem praw człowieka czy formą dyskryminacji. Przemocy ekonomicznej nie "sprzeda się" w mediach tak widowiskowo jak siniaków, ale gdy kobieta codziennie musi prosić o każdy grosz na życie, to jest to tak samo uwłaczające i odbierające godność.
Katarzyna Dziedzic pokazała zmasakrowaną twarz, a mimo to w komentarzach pod jej postem pojawiły się głosy, że to, co ją spotkało, jest chyba niemożliwe i że być może w ten sposób chce zyskać rozgłos. Z czego wynika ten brak wiary w słowa ofiary?
- Brak wiary rzeczywiście jest powszechny i, jak widać, zdarza się nawet wtedy, kiedy są zdjęcia ze śladami fizycznej przemocy i wyniki obdukcji. Kobiety, które zgłaszają się po przemoc, słyszą, że przesadzają, że może opisywana przez nie sytuacja wcale nie była tak dramatyczna. To niedowierzanie, wbrew pozorom, nie jest zbudowane na bazie złej woli czy braku empatii wobec ofiar. To sposób obrony własnego poczucia bezpieczeństwa. Bo jeśli dobrym ludziom przytrafiają się tak straszne rzeczy, to znaczy, że świat nie jest przyjaznym miejscem, a moje życie i zdrowie także może być zagrożone. Skoro inne kobiety doznały takiego okrucieństwa od najbliższych, to znaczy, że ludzie, którym ja ufam, również mogą mnie skrzywdzić. Najłatwiej obronić się przed takim myśleniem, zaprzeczając faktom.
W komentarzach pojawiły się też głosy, że przecież Katarzyna Dziedzic mogła się tego spodziewać, bo jej partner stosował przemoc fizyczną wobec poprzednich partnerek, a wobec niej samej przemoc psychiczną. Ktoś napisał: "widziały gały, co brały". Ci ludzie też się przed czymś próbują chronić?
- Mechanizm jest dokładnie ten sam. Ludzie chcą wierzyć w to, że są w stanie ustrzec się przed nieszczęściem, jeśli tylko odpowiednio i w porę odczytają sygnały. Tymczasem są zdarzenia, które spotykają nas niezależnie od tego, czy jesteśmy roztropni, rozsądni i przewidujący. Nie mówiąc o tym, że każdy z nas inaczej czyta sygnały i to, co jeden interpretuje jako niebezpieczne, dla drugiego wcale takie nie jest. Poza tym kobiety, które są ofiarami przemocy w rodzinie, bardzo często nie wierzą, że z tego związku można się w ogóle wyrwać i jedyne, co mogą robić, to dbać o to, żeby partner nie był bardziej agresywny, niż jest w danym momencie. Więc mówienie, że "nie ma dymu bez ognia", że "widziały gały, co brały", wiedzie nas na manowce, bo nie ma nic wspólnego z mechanizmami przemocowymi i wynika z magicznego myślenia, że wszystko można przewidzieć i w sposób racjonalny podjąć decyzję o zapewnieniu sobie bezpieczeństwa. Życie pokazuje, że to wcale nie jest takie proste.
Czemu kobietom, które są ze sprawcami przemocy, tak trudno wyjść z tych związków?
- Przemoc, której doświadczają, narusza ich zdolność do samoobrony. Ta sama kobieta, która zapewne obiłaby torebką obcego mężczyznę na ulicy próbującego wyrwać jej tę torebkę, nie jest w stanie bronić się przed własnym partnerem stosującym wobec niej przemoc ekonomiczną czy psychiczną. W relacji przemocowej dochodzi też do tzw. "prania mózgu" - osoby doświadczające przemocy zaczynają myśleć i wyrażać się słowami, które słyszą od swoich oprawców. Czyli na przykład: nie odejdziesz ode mnie, już zawsze będziesz moja, kto by cię taką chciał, nikt ci nie pomoże, nikt ci nie uwierzy. I te kobiety rzeczywiście zaczynają tak uważać. Niemożność wyjścia z przemocowego związku potęgują również mity, którymi jesteśmy karmieni. Jak choćby ten, że mężczyzna po ślubie albo po urodzeniu dziecka zmieni się i że powinnością kobiety jest trwać przy mężczyźnie nawet w tak trudnej sytuacji. Kobiety-zbawicielki wierzą, że przy nich partner nie będzie pił, że utulą tego wojownika do swojej piersi, dzięki czemu nie będzie się już tak szarpać z życiem i innymi ludźmi. Złagodnieje i będzie spokojny. Sprawcy potrafią też doskonale tłumaczyć, że ich zachowanie jest wynikiem krzywd, których doznali w dzieciństwie, niesprawiedliwego potraktowania przez szefa, który nie dał premii, kolegi, który oszukał w interesach i tylko ta jedna jedyna kobieta może ukoić ich cierpienie. Kobieta myśli, że ratowanie tego mężczyzny to misja jej życia. Każdy z tych czynników utrudnia kobietom odejście od sprawcy.
Niektóre kobiety nie mają nawet odwagi mówić o przemocy, której doświadczają. To również wybrzmiało w komentarzach. Skąd ta blokada?
- Powodów jest kilka, ale dwa wydają mi się najważniejsze. Pierwszy to wstyd. W Polsce nieustająco pokutuje przekonanie, że to osoba doznająca przemocy ma się czuć zakłopotana z powodu tego, co ją spotkało, a nie sprawca stosujący przemoc. Bierze się to z tego, o czym już mówiłam, czyli z niedowierzania relacjom ofiar i przekonania, że na pewno jakoś się do tej przemocy przyczyniły. Drugi powód to brak wiary w to, że instytucje i organy państwowe mogą je ochronić przed potencjalną zemstą sprawcy. Wiemy, że przemoc ma tendencję do eskalacji, kiedy ofiara zdecyduje się ją ujawnić. Sprawca stwierdza, że skoro już został wskazany, to teraz dopiero pokaże, na co go stać i doprowadzi do tego, że ofiara nie będzie więcej relacjonować tego, co się działo. A nasze metody zapobiegania przemocy nie są na tyle skuteczne, żeby zapewnić ochronę kobietom. Bardzo często prokurator wysłucha tego, co pani ma do powiedzenia, policjant przyjmie zeznania, ale potem kobieta musi wrócić do mieszkania, w którym żyje razem ze sprawcą. Statystyki wymiaru sprawiedliwości pokazują, że w niewielu sytuacjach wobec sprawcy zostanie natychmiast wydany nakaz opuszczenia wspólnego mieszkania czy zakaz zbliżania do osób pokrzywdzonych. Dodatkowo kobieta ryzykuje, że spotka ją hejt ze strony społeczeństwa. Tak jak Katarzynę Dziedzic, o której ktoś napisał, że chciała sobie zbudować popularność, publikując swoją posiniaczoną twarz.
To, co mnie też przeraziło w komentarzach, to pomysł, że przemoc powinno się karać śmiercią albo "spuszczeniem sprawcy wpier...u". Jak reagować na agresję, żeby nie odpowiadać na nią przemocą, tak jak w tym przypadku?
- Jeśli odpowiadamy przemocą na przemoc, to ona musi być większa, żeby pokonać tę pierwotną. W efekcie generujemy stale eskalującą agresję. Choć tak po ludzku rozumiem, że ludzie pragną odwetu w imię sprawiedliwości. Bardzo często w takich sytuacjach człowiek dopuszczający się przemocy nazywany jest sadystą czy psychopatą. Tymczasem w całej populacji sprawców przemocy w rodzinie osób z osobowością psychopatyczną jest dosłownie kilka procent. Cała reszta to ludzie, którzy w relacjach z innymi osobami nie są agresywni, co dowodzi, że są w stanie kontrolować swoje zachowania. To, co możemy zrobić, to reagować na przemoc, szukając rozwiązań.
Co konkretnie ma pani na myśli?
- Obowiązkowy udział sprawców przemocy w programach korekcyjno-edukacyjnych. Każdy, kto choć raz został zidentyfikowany jako sprawca, powinien w pierwszej kolejności być kierowany przez instytucje wymiaru sprawiedliwości do takich programów. Opieram to na założeniu, że nikt nie rodzi się sprawcą przemocy. Uczymy się ją stosować w procesie socjalizacji jako formę radzenia sobie z trudnymi emocjami czy sytuacjami. A jeśli coś jest wyuczone, to możemy się tego oduczyć, zastępując właściwymi zachowaniami. Ograniczanie czy pozbawianie wolności niczego społecznie nie zmienia. Jest wielce prawdopodobne, że sprawca przemocy wyjdzie z zakładu karnego z jeszcze większą agresją i chęcią odreagowania jej. Wsadzanie ludzi do więzień i podnoszenie wyroków na pewno nie przyczynia się do zakończenia przestępczych działań. Kolejne pokolenia rosną i wychowują się w przemocowym systemie. Przemoc mężczyzn wobec kobiet ciągnie się pokoleniami. Musimy to zakończyć. Dlaczego akurat nie w naszym pokoleniu? Dlaczego przemocowe wzorce mają odziedziczyć nasze dzieci i wnuki?