Jedni przychodzą tu "zawsze przed imprezą po plastikowe kieliszki do wódki 24 szt. za 6 zł", inni, kiedy "nie mają pomysłu na prezent, bo tu na pewno coś znajdą" albo dlatego, że "mieli po drodze" i nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Albo ze swoimi pieniędzmi.
Są też tacy, którym do Ikei za daleko (te dojazdy!), a koniecznie potrzebują czegoś do wyposażenia domu albo po prostu "widzieli na Insta cudne kubeczki z flamingami i muszą je mieć".
Nie oszukujmy się, Flying Tiger Copenhagen, w Polsce kojarzony nieco bardziej swojsko jako "Tajger", to nie jest sklep z towarami pierwszej potrzeby. Może drugiej, jeśli nie możesz obejść się bez miliona notesików, kolorowych utensyliów kuchennych czy ołówków. Te ostatnie, obok słodyczy i mocno pieniących się płynów do kąpieli, to zresztą bestsellery w Tigerach na całym świecie.
Flying Tiger Copenhagen Fot. Shutterstock.com
Ale Flying Tiger Copenhagen nie tylko ołówkami i cukierkami stoi. Tigery to prawdziwe labirynty o 200-300-metrowej powierzchni, dosłownie wypełnione po brzegi przedmiotami o najróżniejszym przeznaczeniu (albo jego braku, jak w przypadku gumowej macki ośmiornicy, którą nakłada się na palec i... tyle, bo do tego właśnie służy) w niskich cenach.
Można tam znaleźć serię kartek okolicznościowych dla gejów czy lesbijek, metalowe masażery głowy, urządzenie wydające dźwięki burzy, kolorowe peruki i przebrania, pojemniki na pojedynczego banana, brodate syrenki, filmowe klapsy, kubki-papużki, plecaki-ananasy, farby do malowania kamieni, gumowe uszy, "kolorową kredową amunicję", świecące patyczki, dmuchane worki treningowe, długopisy w kształcie parasolek, a nawet sztuczną psią kupę, plecaczki dla psów, gumowe serce albo mózg oraz masę innych rzeczy.
Rzeczy, których absolutnie nie sposób wymienić, bo nie dość, że jest ich naprawdę dużo (sam wybór słodyczy, przypraw i kosmetyków jest spory) to jeszcze kolekcje zmieniają się naprawdę często - każdego miesiąca do sprzedaży trafia 300 zupełnie nowych produktów.
Sklepy w rodzaju "wszystko po 2 złote", które swego czasu przyciągały sporo klienteli, zwłaszcza w mniejszych polskich miastach, to przy duńskich Tygrysach ubodzy krewni. Zarówno patrząc pod względem ilości produktów, jak i wzornictwa. Najwyraźniej bowiem - oprócz atrakcyjnych cen - to właśnie nowoczesny, modny i przez większość opisywany po prostu jako ładny design przyciąga rzesze klientów. Nie tylko Polaków. Tiger jest bardzo popularny w Wielkiej Brytanii i wielu innych europejskich krajach, a także w Japonii i Stanach Zjednoczonych.
Do tego projektanci sieciówki błyskawicznie reagują na najnowsze trendy, zwłaszcza te, które rozpoczynają swój żywot w sieci. Jeśli coś staje się modne, natychmiast znajdziesz to w Tigerze - kubki z flamingami, osłonki na telefon z motywem egzotycznych liści, dmuchane pączki z dziurką do pływania, sprzęt do ćwiczeń, zmieniające kolory cekinowe okładki na zeszyty i inne.
O opinię na temat fenomenu Flying Tigera poprosiliśmy eksperta od designu, Karola Murlaka, który jest projektantem School of Form Uniwersytetu SWPS i wykładowcą akademickim. Co sądzi na ten temat? Według niego zainteresowanie Polaków asortymentem sklepu faktycznie może leżeć w przeszłości.
- Pomimo tego, że od upadku komunizmu dzieli nas prawie 30 lat, wciąż leczymy się z traumy niedoboru, którą przeżyliśmy sami lub znamy ją z opowieści rodziców. Naturalną reakcją na ciągły brak jest nadmierna chęć posiadania. To ta chęć powoduje, że kochamy przedmioty. A Flying Tiger to świątynia rzeczy - zauważa.
Przy okazji projektant zwraca uwagę na kwestię, która tłumaczy wiele nieprzemyślanych czy niepraktycznych zakupów w Latającym Tygrysie. - Projektantów tradycyjnie uczy się, że przedmiot to funkcja, czyli przeznaczenie i forma, czyli kształt. Do tego dziś dodaje się znacznie przedmiotu - wyjaśnia. - W Tigerze funkcja przedmiotu, czyli jego najbardziej pierwotna cecha, prawie wcale się nie liczy. Istotne są dwie pozostałe wartości, czyli kształt i znacznie - podkreśla ekspert. Co przez to rozumie? Że na przykład oferowane przez sklep poduszki kupujemy nie po to, aby na nich leżeć. Kupujemy je po to, aby wyeksponować je na kanapie. - To emanacja chęci posiadania w czystej postaci - uzupełnia.
Według Karola Murlaka, nie ma w tym nic złego, pod warunkiem, że kupujmy z głową. - Należy mieć świadomość, że rozbuchany konsumpcjonizm ma więcej wad niż zalet. Kupowane przez nas rzeczy prędzej czy później kończą w koszu na śmiecie, skąd najczęściej trafiają na wysypiska, dlatego warto na przykład sprawdzić czy przedmiot wykonany jest z materiałów, które podlegają recyklingowi.
To prawdopodobne wyjaśnienie fenomenu Tigera, które przy okazji tłumaczy wieczne kolejki. Wyprawa do Flying Tigera przed świętami to niemal sport ekstremalny - w labiryncie półek i stojaków trudno się przecisnąć, a nierzadko w ogóle wcisnąć do sklepu. Ale i poza sezonem prezentowym nie jest lekko. Kolejki do kas to standard w każdy dzień tygodnia w różnych lokalizacjach, więc jeśli planujesz zajrzeć do sklepu "tylko na minutkę po jedną rzecz" to: a) najpewniej będziesz musiał odstać swoje b) prawdopodobnie wcale nie wyjdziesz z niego z faktycznie tylko jedną rzeczą.
Choć zdarzają się też "twardziele", jak Mateusz. W Tigerze był raz i kupił tylko jedną i, jak sam twierdzi, "mega bezużyteczną" rzecz, a mianowicie tablicę w formie komiksowego dymka, która jest podświetlana i służy wyłącznie do tego, żeby po niej pisać.
Część stałych klientów, którzy mają już doświadczenie w kupowaniu w Latającym Tygrysie, też nie uważa, że ten sklep to pułapka dla portfela. Są tacy, którzy przychodzą do niego tylko po konkretne rzeczy, bo "95 proc. asortymentu to nieprzydatne pierdoły". Tak twierdzi m.in. Zosia, która zagląda tu po przybory szkolne dla dzieci albo papier do pakowania prezentów. Sporo osób chwali też słodycze, Asia na przykład - "najlepsze w Polsce holenderskie ciasteczka Stroopwafel". - Kto je jadł, wie, o czym mówię - zaznacza stanowczo.
Żeby wyrobić sobie odporność na pokusy, sporo stałych klientów musiało jednak najpierw przebrnąć przez fazę "chcę stąd wszystko" i nieraz kończyło zakupy z pełną siatką mniej lub bardziej przydatnych drobiazgów. Ekspertką w tym temacie jest Dorota, która ma na koncie m.in. takie "towary pierwszej potrzeby" jak domek dla kotów w kształcie rekina, dystrybutor do cukierków i torebki na kanapki w muchy.
- Mogę śmiało powiedzieć, że ja i Tiger jesteśmy jak stara para po przejściach. A przeszliśmy wszystko: od zaciekawienia, przez uzależnienie, po znudzenie i fakt, że dziś już nie robi na mnie większego wrażenia, czasem tylko spoglądam i niekiedy jeszcze zajrzę, ale bardziej dla zabicia czasu. Ale miałam fazę, kiedy byłam w Tigerze w każdym tygodniu i kupowałam siatkę rzeczy, z których połowa już za progiem domu traciła urok i okazywała się zupełnie bezużyteczna - mówi.
- W taki sposób kupiłam hamak (świetny, ale nie miałam go gdzie zawiesić), torebki na żywność w muchy (ohyda, nie wiem, co mnie podkusiło), jakieś 50 notesów (większość leży do dziś i się kurzy), pieczątkę do ciastek (bez komentarza, w życiu - ani przed pieczątką, ani po - nie upiekłam ciastka, chyba że brownie). Otrzeźwienie przyszło, gdy kupiłam plastikowy dystrybutor do cukierków. By zabić poczucie winy, przez jakiś czas trzymałam w nim karmę dla kotów - wylicza.
Sporo klientów Tigera ma problem, by wyjść ze sklepu tylko z jedną rzeczą Fot. Shutterstock.com
Jak wspomina Dorota, dystrybutor kosztował tylko 10 zł. I to jej zdaniem jest zasadniczy problem z Tigerem: prawie wszystko tam jest tanie ("poza naprawdę sensownymi rzeczami, jak np. dywanik do łazienki, na który trzeba wydać ok. 50 zł" zaznacza). - Chodzi o to, że jak ci się nudzi albo jest ci smutno, to zawsze możesz wejść, pooglądać sobie głupoty i coś ci pewnie wpadnie w oko. Tak na pocieszenie. Wydaje mi się, że Tiger zapełnił lukę po sklepach „wszystko za dwa złote”. Ale ponieważ to skandynawska marka, która często zmienia kolekcje i zawsze ma rzeczy w 100 proc. zgodne z trendami, to świetnie trafili do młodych ludzi - dodaje.
Dorota zdradza też, jakie są jej ulubione tigerowe nabytki i w co niekoniecznie warto "inwestować". Prawdziwym hitem okazał się... wspomniany domek-rekin dla kotów ("ukochany, codziennie jest bitwa, kto będzie w nim, a raczej na nim, spał"), ale nie poleca przypraw ("według mnie mają dziwny smak") ani skarpetek, bo "są bardzo sztuczne".
Przy okazji zwraca też uwagę na coś, co dla wielu może być największą zaletą i magnesem przyciągającym do Latającego Tygrysa.
- To, co sama czuję w Tigerze, gdy jestem tam z przyjaciółmi i co obserwuję u innych: można się tam znów poczuć jak nastolatka, przymierzając np. śmieszne okulary z nosem i pytając: A to widziałeś?! W Tigerze jest po prostu wesoło i wszyscy tam znowu jesteśmy dziećmi - podsumowuje.
Ludzie zdecydowanie kojarzą Tigera nie tylko z ładnymi drobiazgami do domu. Popularnym określeniem na ten sklep jest "Ikea na kwasie (LSD)". Dlaczego? Biorąc pod uwagę powierzchnię Tigerów i nagromadzenie na niej różnych przedmiotów, sam wybór i kakofonia kolorów oraz faktur może przywrócić o zawrót głowy i niemal psychodeliczne doznania.
Do tego wiele z oferowanych artykułów jest co najmniej niestandardowych albo wręcz dziwacznych. A że większość z nich jest przeznaczona do dekoracji albo używania w domu, skojarzenie ze szwedzkim gigantem nasuwa się samo.
Do fenomenu Flying Tiger Copenhagen przyczynił się też zapewne fakt, że, podobnie jak Ikea, to marka, która wywodzi się ze Skandynawii. A wszystko, co skandynawskie ostatnimi laty jest bardzo popularne. Nie tylko (choć głównie) w kwestii projektowania i wyposażania wnętrz, ale też stylu życia - jak na przykład duńskie hygge (poczucie bezpieczeństwa i błogości), fińskie koulu (nowoczesny system edukacji) czy również fińskie, mocno alternatywne kalsarikännit (samotne picie alkoholu w domu w bieliźnie albo przynajmniej bez spodni).
Sądząc po zainteresowaniu, jakie budzi Flying Tiger Copenhagen, nie dziwi fakt, że to już całkiem potężna sieć. Tworzy ją ponad 860 sklepów w niemal wszystkich krajach Europy, a także w Japonii i USA. W Polsce pierwszy sklep - wtedy jeszcze pod krótszą nazwą "Tiger" - został otwarty w Warszawie. Dziś w samej stolicy jest ich 13, a w tym roku mają się otworzyć kolejne. Ogółem nad Wisłą Tigerów jest obecnie już 39 - wszystkie tylko w największych polskich miastach. Poza Warszawą m.in. we Wrocławiu, Poznaniu, Lublinie, Toruniu, Gdańsku i Szczecinie.
O ile samo pojawianie się kolejnych sklepów sieci było przyjmowane nad wyraz ciepło (ba, ludzie w Polsce i na świecie ciągle wypisują w komentarzach na jej profilach w mediach społecznościowych "kiedy Tiger będzie w mieście X"), to nie wszystkim spodobała się zmiana nazwy z "Tiger" na "Flying Tiger Copenhagen".
Pretensjom nie przeszkodził fakt, że sporo osób miało wątpliwości co do tego, jak w ogóle prawidłowo wymawiać starą nazwę - w końcu to duński sklep. I słusznie, bo choć większość chodziła do "Tajgera", teoretycznie powinno się mówić, że to... "Tiija", co po duńsku znaczy "tygrys". Jak wyjaśnia przedstawicielka firmy, Jolanta Olech, taką samą wymowę ma też wyraz "tier", który oznacza "dychę", czyli 10 koron (ok. 6 zł). To z kolei nawiązanie do tego, że w sieciówce można kupić mnóstwo rzeczy za niewielkie pieniądze.
Ostatecznie stanęło na tym, że sklep będzie się nazywał Flying Tiger Copenhagen. Zadecydował o tym prozaiczny fakt, a mianowicie to, że firma nie ma praw do globalnego używania nazwy Tiger. To, że ów tygrys jest latający (z ang. flying), ma z kolei podkreślać oryginalność sieciówki i zaskakiwać - tak jak sprzedawane tam produkty. Dodatku "Copenhagen" nie trzeba chyba wyjaśniać. Właściciele marki chcieli po prostu, by klienci byli świadomi, skąd się wywodzi.
***
Co sądzicie o Tigerze? Fenomen to za dużo powiedziane, czy może też należycie do tych, którym trudno wyjść z tego sklepu z pustymi rękoma? Jeśli robicie tam zakupy pochwalcie się w komentarzach swoimi zdobyczami albo dajcie znać, czy celujecie raczej w praktyczne produkty czy te całkiem odjechane.
Zobacz też: