Nina Harbuz: Śledzi pani na bieżąco doniesienia z kopalni Zofiówka?
Maria Osadnik, Ślązaczka, animatorka kultury śląskiej, nauczycielka, żona emerytowanego górnika: Tak, od soboty nie ma innego tematu u nas w domu. Codziennie rano i wieczorem śledzimy wiadomości. Mąż w sobotę do późnej nocy oglądał programy informacyjne, a w niedzielę, ledwo się obudził, od razu chciał sprawdzić, jaka jest sytuacja na Zofiówce. Myślami jesteśmy z górnikami i ich rodzinami. Współistniejemy z nimi, bo tu w Radzionkowie, skąd jesteśmy, też mieliśmy grube, czyli kopalnie i połowa mężczyzn z okolicy to byli górnicy. Jak się coś takiego dzieje, to dech w gardle zatyka, przypomina się, jak ta praca determinowała nasze życie, wspomnienia wracają.
Co się pani przypomniało?
- Na przykład to, jak w połowie lat 60-tych, gdy byłam małą dziewczynką, w Kopalni Radzionków urwała się szola, czyli winda, która wiozła górników na dół. To był okropny wypadek. Do dziś pamiętam trwogę mieszkańców. W naszej uliczce, czyli gonku, poszkodowany był sąsiad. Pękła mu śledziona, miał liczne obrażenia, musiał przejść na rentę. Miałam wtedy jakieś 6-7 lat i pamiętam, że wszystkie dzieci tym żyły, ale też nie zdawaliśmy sobie sprawy z zagrożenia. Śląskie kobiety chronią swoje dzieci do samego końca. Mówią prawdę dopiero jak sytuacja jest ekstremalna, ale dopóki nie jest, tłumaczą, że tata musiał dłużej zostać w kopalni i zaraz wróci.
Pani swoje dzieci też tak musiała uspokajać?
- Mojego męża zasypało kiedyś po samą szyję, ale to się stało, zanim zostaliśmy parą. Pamiętam jednak sytuację, która zdarzyła się już po naszym ślubie, mieliśmy dwoje małych dzieci. Miały rok i dwa latka, więc były za małe, żeby pytać, gdzie jest tata. To był 1985 rok i doszło do awarii w kopalni. Mąż, który był dołowym technikiem elektrycznym, sztygarem zmianowym i odpowiadał za kilkadziesiąt osób, nie wracał przez dwie doby do domu. Mieszkaliśmy wtedy u rodziców, w domu nie było telefonu i przez ten cały czas nie mieliśmy żadnej wiadomości od niego, ani nawet o tym, co się tam na dole dzieje.
Ślubne zdjęcie Marii Osadnik. 23.08.1980 Archiwum prywatne
Dwie doby w takiej sytuacji to cała wieczność.
- W domu była nerwówka, ale nie myślało się o najgorszym. Cały czas ma się nadzieję, że mąż stanie w drzwiach, że coś się wyjaśni. Skupiłam się wtedy na dzieciach, którym trzeba było zmienić pieluchę, dać pić. Modliliśmy się do świętej Barbary i głęboko wierzyliśmy, że to pomoże. Poza tym miałam podporę rodziny. Moja mama była typową śląską wspaniałą matką, mistrzynią odwracania uwagi od niebezpieczeństwa. Wspominaliśmy fajne zdarzenia z przeszłości i wybiegaliśmy myślami w przyszłość. Snuliśmy plany, co będziemy mieć w nowym domu, który akurat wtedy budowaliśmy. Ale dopóki nie usłyszałam na gonku dźwięku silnika jego motoroweru, to nie było mowy o tym, żeby zasnąć.
Teraz rodziny w Zofiówce mają wsparcie psychologów, a wtedy czegoś takiego nie było. Był zresztą taki wic, czyli kawał, że przychodziła do żony górnika, który zginął, a ona jeszcze o tym nie wiedziała, delegacja z kopalni i pytała: - Mieliście chopa? - No, ja - odpowiadała kobieta. - No to już nie mocie - informowali. Był też drugi wic, o wdowach po górnikach. Jedna mówi do drugiej: - Ten twój to fajnie, bo zginął w wypadku, a mój d… umarł w łóżku. I ten śląski humor dużo pokazuje i tłumaczy, w jaki sposób ludzie się oswajali z niebezpieczeństwem i śmiercią w kopalni.
Od dziecka człowiek się tak oswaja?
- Tak, od bajtla. Ojciec był górnikiem strzałowym i miał powbijane w ręce i twarz kawałki węgla. Taki widok był codziennością, więc nie był niczym nadzwyczajnym. Tata opowiadał w domu, że kogoś zasypało albo ocios, czyli kawał węgla, odpadł od ściany. A potem mój mąż przynosił takie historie z pracy. O wypadkach na dole, że np. ktoś był nieostrożny i kombajn wciągnął mu rękę. Górnik codziennie zjeżdża w czeluść i nie wie, jak będzie z wyjazdem. Awarii było wiele, czasem coś tąpnęło, zdarzały się ruchy tektoniczne. Kopalnia to jest żywioł, no i maszyny też stwarzają zagrożenie.
A pani kiedykolwiek zjechała na dół?
- Raz, jeden. Byłam wtedy młodą dziewczyną, jeszcze przed maturą. Pojechaliśmy z wycieczką do Chorzowa, do kopalni Barbara. Dali nam arbajty, czyli ubrania robocze, buty gumowe, hełmy i pamiętam, że strasznie mi się tam na dole nie podobało. Nie lubię zamkniętej przestrzeni, kiedy nieba nie widzę nad sobą. Dopytywałam męża, czy on nie boi się zjeżdżać na dół, ale zaprzeczał. Lubił te ekstremalne warunki, upały w niektórych częściach kopalni, i silne wianie w innych jej miejscach.
Boże Ciało na Śląsku. W samym środku, Maria Osadnik. Archiwum prywatne
Ten wypadek, kiedy był zasypany po szyję, też go nie wystraszył?
- On po prostu bardzo lubił swoją pracę, zjeżdżać na dół, choć o tamtej sytuacji nie bardzo chce opowiadać. Myślę, że przeżył ją bardzo osobiście. Może dla niego to była walka z żywiołem? Sprawdzenie się jako mężczyzna w zderzeniu z niebezpieczeństwem, niczym w sporcie walki? Może wtedy, gdy go zasypało, poczuł się słaby? Tego nie jestem pewna, ale mężczyźni czasem tak to pojmują. Dla mnie górnik zawsze był i będzie bohaterem, największym macho. Choć o tym głośno się nie mówi. Jestem strasznie dumna z tego, że jestem żoną górnika, nawet jeśli jest już na pynzyji, czyli na emeryturze.
Z czego bierze się ta duma?
- Z tego, że mój mąż zawsze walczył z żywiołem. Miał niebezpieczną pracę, dla odważnych ludzi. I przyznam, że uwielbiałam czekać, aż wróci z kopalni, wyglądać czy wraca już z roboty, a jak tylko słyszałam motorek na końcu drogi, to strasznie się cieszyłam. Szykowałam naczynia, nakrycie na obiad. Uwielbiałam, jak stawał w antreju, czyli przedpokoju, bo oddychałam wtedy spokojnie, że jest już w domu.