Depresja stała się w ciągu ostatnich lat modnym hasłem. Mam wrażenie, że dla wielu oznacza tyle, co obniżony nastrój, smutek. Zauważyłam również, że coraz więcej osób w moim otoczeniu bierze leki antydepresyjne.
Rzeczywiście zdarza się, że pacjent przychodzi na wizytę i mówi: mam depresję. I tu jest ważna rola psychiatry, żeby zinterpretować, czy rzeczywiście dolegliwości, które wymienia, wynikają z depresji. Nie nazywałabym jednak modą sytuacji, w której ludzie decydują się na to, aby przekroczyć próg gabinetu psychiatrycznego. Jeśli to robią, to oznacza, że zauważyli, że mają problem, z którym sobie nie radzą, i w sposób bardzo racjonalny postanowili poszukać pomocy. To nic złego, że swój stan roboczo nazywają depresją. Lekarz jest od tego, żeby zbadać problem i pomóc pacjentowi znaleźć optymalną formę pomocy.
Jak się to sprawdza?
Na podstawie wywiadu. Sam smutek nie jest stanem patologicznym. To, że się smucimy, nie oznacza, że dzieje się z nami coś złego. Jest on trudny, chcielibyśmy jak najszybciej się go pozbyć, albo w ogóle go nie doświadczać, ale to ważne, aby pozwolić sobie na jego przeżycie. W pewnym momencie może się jednak pojawić stan, który przekroczy barierę zdrowego smutku. Żeby stwierdzić, czy tak się stało, proszę pacjenta, by opowiedział mi, jak przeżywa tę swoją depresję, co mu dolega. Jeśli stwierdzam, że ma objawy typowego epizodu depresyjnego, to wdrażam odpowiednie leczenie. Nie zawsze są to leki.
A jeśli mówi: zapłaciłem 200 zł za wizytę, czuję się naprawdę źle, chciałbym, żeby mi pani coś przepisała?
To się oczywiście zdarza i jest pewnym kłopotem. Dziś żyjemy szybko i oczekujemy natychmiastowych rezultatów. Ale wizyta u psychiatry nie jest wizytą w aptece, gdzie możemy od ręki kupić preparat na ból głowy. Nie wystarczy, że powiemy, że musimy zażyć lek, żeby przestać się martwić, jeśli nasze objawy nie przekraczają granicy chorobowej reakcji depresyjnej. Jako lekarz muszę się kierować etyką zawodową. Jeśli w moim przekonaniu pacjent więcej korzyści będzie miał z pozostawienia go bez leków niż z włączania leków do terapii, to ich nie przepiszę. Nie ma takiego leczenia, które nie niosłoby za sobą żadnego ryzyka. A korzyści zawsze muszą przewyższać szkody.
Nie zawsze leki antydepresyjne są rozwiązaniem. Każde leczenie niesie za sobą skutki uboczne (Shutterstock.com)
Jak nie leki, to co?
Gdy widzę, że pacjent ma silną potrzebę, żeby dostać leki, bardzo pragnie, aby ktoś przerwał ból, który przeżywa, a jednocześnie nie ma objawów depresji, zapraszam go na kolejną wizytę, aby lepiej przyjrzeć się problemowi, lub zachęcam do rozmowy z psychologiem. Bo tym, czego on może naprawdę potrzebować, nie są leki, a uwaga, opieka, czas tylko dla niego. Może być też tak, że on maskuje depresję. W takiej sytuacji trzeba mu pomóc to cierpienie ujawnić. W psychiatrii ważny jest czas.
To brzmi dość idealistycznie. Przykład z życia: kilka lat temu, po rozstaniu, bardzo źle się czułam. Byłam niespokojna, podenerwowana, nie mogłam nic jeść. Ten stan utrzymywał się przez kilka dni. Poszłam do psychiatry, który poświęcił mi 15 minut. W tym czasie przeszedł ze mną przez listę objawów depresyjnych, nerwicowych. Pytanie - odpowiedź: tak lub nie. Wyszłam z receptą. Po kilku dniach, gdy zmieniłam otoczenie, mój stan się poprawił. Po miesiącu przestałam brać tabletki, bo uznałam, że nie są mi potrzebne. Może lekarze zbyt lekką ręką wydają leki na depresję?
Nie chcę brać odpowiedzialności za wszystkich lekarzy w Polsce. Opowiedziałam, jak w moim odczuciu powinna wyglądać wizyta, czego się po niej spodziewać, czego oczekiwać. Dostęp do psychiatry, zwłaszcza w ramach Narodowego Funduszu Zdrowia, nie jest w Polsce łatwy, ale sytuacja nie jest też tragiczna. Jeśli pojawi się wątpliwość, zawsze można skonsultować się z innym lekarzem.
Powiedzenie osobie chorej na depresję: 'pójdź na basen' jest całkowicie nietrafione (Shutterstock.com)
Za 200 zł prywatnie lub z NFZ za... kilka miesięcy?
W idealnym świecie powinny się odbyć dwa, trzy spotkania, najlepiej w krótkim odstępie czasu, żeby psychiatra mógł sprawdzić, co wpływa na stan pacjenta, czy ten stan się zmienia, czy pacjent zaczął sobie radzić sam. Ale nie żyjemy w idealnym świecie i rzeczywiście świadomość, że możemy pacjenta zobaczyć dopiero za trzy miesiące albo... nigdy, może spowodować, że pojawi się pokusa, aby wystawić receptę. Nie z wygodnictwa czy świętego spokoju, ale z troski - chcemy pacjenta zabezpieczyć, zmniejszyć ryzyko pogorszenia się jego stanu. Pani sobie poradziła sama, ale są osoby, które mogłyby sobie nie poradzić, i w ich przypadku włączenie leków nie byłoby błędem. Lekarz nie wie, co stanie się z pacjentem, który zaraz wyjdzie z jego gabinetu. A jednocześnie cały czas ma w głowie, że depresja może być śmiertelna w skutkach. Mamy tylko 50 minut na ocenę stanu zdrowia pacjenta. Więc trochę rozumiem tego lekarza.
Kto dziś przychodzi do psychiatry?
15-20 lat temu do psychiatry trafiały przede wszystkim osoby w bardzo ciężkich stanach depresyjnych, które nie miały możliwości wykonywania ról społecznych, nie wstawały już z łóżka, nie były w stanie się umyć czy ubrać. W takiej sytuacji leczenie jest trudniejsze i trwa dłużej, wiąże się z dużymi kosztami społecznymi. Dziś staliśmy się bardziej czujni na to, co się z nami dzieje. Już na wczesnym etapie wiele osób decyduje się na skorzystanie z pomocy specjalisty. I to jest fantastyczna zmiana.
Czy czynniki mogące wywoływać stany depresyjne zmieniają się w czasie? Mówi się, że depresja to choroba cywilizacyjna.
Żyjemy w czasach z jednej strony dużej samotności, z drugiej - pozornego kontaktu. Zdjęcie na Facebooku, lajk czy inna reakcja sprawiają, że przestajemy mieć motywację do szukania rzeczywistego kontaktu. A potem nadchodzi wieczór czy weekend i pojawia się samotność. Do tego ten pozorny kontakt jest często zniekształcony - udostępniamy w sieci tylko najlepsze zdjęcia, najładniejsze widoki i wspomnienia. Z jednej strony oglądanie takich treści może być trudne dla osoby, która cierpi z powodu depresji, z drugiej strony nie zawsze to, co publikujemy, oddaje to, jak się rzeczywiście czujemy.
Samotność i izolacja mogą być elementami warunkującymi objawy depresyjne. W gabinetach psychiatrycznych bardzo często słyszymy, że ktoś czuje się samotny. Ludzie potrafią być samotni, nie tylko żyjąc w pojedynkę, ale mieszkając w domu z rodziną czy będąc w związku. Nie chodzi o to, żeby otaczać się jak największą liczbą osób, lecz o to, żeby mieć gotowość, żeby pokazać siebie w relacji, ale też dostrzec coś w drugim człowieku. Bo potem okazuje się, że wszyscy lajkują moje posty, ale nikt nie wie, że jestem smutna.
Ponadto, mimo że coraz więcej mówi się o tym, że należy zwolnić tempo, żyć wolniej, zadbać o siebie, to jednak mam wrażenie, że w praktyce mało kto to wdraża. Zadbanie o siebie dla wielu wciąż oznacza wyłącznie pójście do fryzjera czy wyjazd na wczasy all inclusive raz do roku, a nie działanie na co dzień - pamiętanie o tym, aby spokojnie zjeść posiłek, odżywiać się zdrowo, uprawiać sport dwa, trzy razy w tygodniu, rozmawiać z ludźmi - nie tylko za pośrednictwem mediów społecznościowych - wysypiać się.
A jeśli nie będziemy o siebie dbać?
Taki zmęczony życiem człowiek przestanie wytrzymywać. Codzienne obowiązki zaczną przekraczać jego możliwości adaptacyjne, mogą pojawić się trudności z ich codziennym wykonywaniem, drażliwość, problemy ze snem, smutek i lęk. Jeśli nie dostrzeże, że to sposób, w jaki na co dzień funkcjonuje, spowodował pojawienie się objawów depresji, leki wyłącznie podtrzymają status quo. W trakcie farmakoterapii pacjent będzie pozornie skuteczniej stawiać czoło codziennym wyzwaniom, ale gdy leki odstawi, wróci do punktu wyjścia. Dlatego w takich sytuacjach często łączy się farmakoterapię z psychoterapią. Wtedy leki są wyłącznie wspomagaczem. Kluczem jest wyjście z życiowego klinczu.
Beata Pawlikowska (fot: Artur Kubasik / Agencja Gazeta)
O depresji i lekach oraz ich skuteczności chętnie wypowiadają się osoby ze sfery publicznej, jak podróżniczka Beata Pawlikowska. Wielu uważa, że to, co ona mówi, może szkodzić osobom chorym na depresję. Pawlikowska przekonuje, że można się wyleczyć z depresji pozytywnym myśleniem. Jednocześnie wystarczy wejść na jej profil na Facebooku, żeby się przekonać, jak wielu ma fanów, którym, jak oni sami twierdzą, jej rady bardzo pomagają.
Nie jestem fanką filozofii pozytywnego myślenia, jestem fanką dbania o siebie, zwracania uwagi na swoje potrzeby i spełniania tych potrzeb w miarę możliwości. I wszystkie próby promowania takiego stylu życia wspieram. Nie zgodzę się jednak na to, aby osoba niemająca wiedzy ani doświadczenia w pracy z pacjentami chorymi mówiła, jak leczyć depresję. Depresja to nie krótkotrwały smutek, to choroba, w której osoba na nią cierpiąca nie ma siły, żeby wstać z łóżka, nie może spać, odczuwa stale lęk, boi się lub nie ma siły podejmować jakichkolwiek wyzwań. Powiedzenie jej: "pójdź na basen, spotkaj się ze znajomymi" jest całkowicie nietrafione. Co więcej, wpędza tę osobę w poczucie winy, ponieważ bywa, że ona nie jest w stanie tego zrobić.
Zdarza się, że do psychiatry w Warszawie przyjeżdżają ludzie mieszkający 200 km dalej. Bo się boją (Shutterstock.com)
Może targetem Beaty Pawlikowskiej nie są osoby w ciężkich stanach depresyjnych, ale tych łagodniejszych?
Z całym szacunkiem do tej pani, ale mamy dostęp do osób, które zostały specjalnie wyszkolone, żeby pomagać w sposób profesjonalny, kontrolowalny i mierzalny. Nie mam na myśli tylko lekarzy, ale też całą grupę psychologów i psychoterapeutów. Oni nie posiłkują się dobrymi radami i swoimi przemyśleniami na temat życia, ale sprawdzoną wiedzą naukową, która od lat jest rozwijana. Jeśli czujemy, że chcemy coś zmienić, bo cierpimy, nie jesteśmy szczęśliwi, to zachęcałabym raczej do korzystania z pomocy profesjonalistów niż osób, których porady brzmią w stylu: "weź się w garść".
Jednocześnie chciałabym zaznaczyć, że niesłusznie utożsamia się depresję ze stanem, w którym człowiek po prostu nie funkcjonuje - nie wychodzi z łóżka, z domu, nie pracuje, nie widuje się z innymi. Mam pacjentów chorych na depresję, którzy mają silny imperatyw aktywności; idą rano do pracy, zakładają maskę szczęśliwej osoby, swoje obowiązki wykonują lepiej lub gorzej, ale wykonują, a po powrocie do domu kładą się do łóżka, bo nie są w stanie nic zrobić. Dla osób z zewnątrz to ludzie, którzy normalnie funkcjonują, nierzadko świetnie wyglądają, są radośni i uśmiechnięci. A okazuje się, że pod tą maską kryje się morze smutku, rozpacz, pustka, samotność, cierpienie. Bardzo łatwo wpaść w pułapkę oceniania po pozorach.
Jeśli człowiek w depresji zacznie brać leki, jakie jest ryzyko, że będzie je przyjmować do końca życia?
Takie sytuacje są wyjątkowe i rzadkie. Zazwyczaj wiążą się z nieprawidłowym funkcjonowaniem ośrodkowego układu nerwowego [tzw. depresja endogenna - przy. red.]. Wówczas takie stany mogą nawracać, czasem w związku z trudną sytuacją życiową, a czasem samoistnie. Mam pacjentów, którzy funkcjonują dobrze, gdy przyjmują leki, ale ich odstawienie powoduje nawrót objawów. To szczególnie trudne sytuacje, ale ważne, że mamy leki, które pomagają. Ja raczej mówię pacjentom, że farmakoterapia jest czasowa.
Czy jest tak, że leki mogą "zdziałać cuda", sprawić, że ktoś stanie się innym człowiekiem? Moja koleżanka, zanim zaczęła się leczyć na depresję, była wręcz nie do zniesienia - drażliwa, wszystko brała do siebie, obrażała się, wpadała w histerię. Teraz jest pogodna, spokojniejsza, realnie ocenia okoliczności, sytuacje towarzyskie.
Raczej byłabym ostrożna w twierdzeniu, że leki mogą zmienić człowieka. Pytanie, z czym pani koleżanka się mierzyła, zanim zaczęła się leczyć. Ludzie potrafią cierpieć latami, zanim odważą się pójść do psychiatry czy psychoterapeuty. Stany smutku i lęku często ze sobą współwystępują. Jak do tego doda się jeszcze poczucie winy, to mamy gotowy, skuteczny zespół czynników działających przeciwko nam i tym samym - przeciwko ludziom wokół. To możliwe, że kontakt z nią mógł męczyć. Często jest tak, że ktoś w końcu mówi osobie chorej: idź do lekarza, bo ciężko z tobą być. I rzeczywiście zdarza się, że ktoś podejmuje leczenie i nagle zaczyna świat widzieć inaczej. Ale to nie jest tak, że tej osobie zmieniła się osobowość. Ona jest taka, jak wcześniej, ale bez swojego lęku, smutku, cierpienia.
Ludzie chorzy na depresję mogą być drażliwi, trudni do zniesienia (Shutterstock.com)
Czy można się nie wyleczyć z depresji?
Depresja jest chorobą uleczalną. W ciągu ostatnich kilkunastu lat bardzo wiele się pod tym względem zmieniło. Dziś gama leków na depresję jest naprawdę szeroka - w Polsce powszechnie stosowanych jest ok. 20 leków na depresję. Są jednak osoby, u których leki nie działają, występuje tak zwana lekooporność. Ale i w tych przypadkach nie jesteśmy zupełnie bezradni. Możemy na przykład zastosować elektrowstrząsy.
Jeszcze się je wykonuje? Myślałam, że to relikt początku XX wieku.
Tak, ich skuteczność jest naprawdę wysoka i sięga nawet 90 proc. Przeprowadza się je w obecności anestezjologa, pod znieczuleniem, pacjent jest całkowicie zabezpieczony, a sam zabieg bezbolesny. Elektrowstrząsy są na tyle bezpieczne, że nawet ciąża u kobiety nie stanowi przeciwwskazania. Ostatecznie wskazania i przeciwwskazania do zabiegu ocenia zespół terapeutyczny.
Dlaczego wobec tego nie są stosowane na szerszą skalę, np. zamiast leków? Jakie mają skutki uboczne?
To złożony problem. Jednym z najważniejszych ograniczeń jest dostępność do tego typu zabiegów. Wykonywane są w ramach oddziałów szpitalnych. Na świecie możliwy jest też dostęp do nich w warunkach ambulatoryjnych, w Polsce, niestety, nie. Kolejnym ograniczeniem jest fakt, że terapia elektrowstrząsami powinna być powtarzana, co w sytuacji konieczności zapewnienia hospitalizacji w oddziale psychiatrycznym może stanowić kłopot organizacyjny. Wreszcie jest to metoda ciągle uważana za ryzykowną, niebezpieczną. To nieprawda, jednak jej odbiór społeczny ciągle jeszcze wiąże się z nieufnością.
Wikimedia Commons (CC BY-SA 3.0)
Mimo skuteczności różnych metod leczenia depresji według danych policji rośnie liczba podejmowanych prób samobójczych - w 2017 roku odnotowano wzrost o 13 proc. w stosunku do roku poprzedniego.
Tak, i to jest duży problem. Jednym z najtrudniejszych elementów w pracy psychiatry jest bycie z człowiekiem, który traci nadzieję, dla którego życie samo w sobie przestaje mieć wartość. Mówi się o lekarzach, że są jak mali bogowie, ale to nie jest prawda. I my zderzamy się z wieloma ograniczeniami.
Warto też podkreślić, że coraz więcej ludzi choruje na depresję i się z niej leczy. Należy jednak pamiętać, że średnią zaburzają duże ośrodki miejskie. To mieszkańcy Warszawy, Wrocławia czy Gdańska mają stosunkowo dobry dostęp do psychiatry. Są jednak takie miejsca w Polsce, skąd trzeba przejechać co najmniej 80 km, żeby dostać się do pierwszego lekarza. Zdarza się, że do Warszawy przyjeżdżają ludzie mieszkający 200 km dalej. Obawiają się pójść po pomoc w miejscu zamieszkania, bo jeszcze ktoś z sąsiadów zobaczy, jak wchodzą do gabinetu psychiatry. Obawa stygmatyzacji, szczególnie w mniejszych społecznościach, to ciągle problem.
Co powinno się zmienić, żeby leczenie psychiatryczne było skuteczniejsze?
Powinno się rozwijać system leczenia środowiskowego. Wprawdzie są zespoły - z lekarzami, pielęgniarkami i psychologami w składzie - które jeżdżą na wizyty domowe, ale jest ich skandalicznie mało. A dostęp do psychiatry czy psychologa muszą mieć także ci ludzie, którzy nie są w stanie wyjść z domu. Psychiatrzy powtarzają jak mantrę: nie chodzi o to, żeby leczyć pacjentów w szpitalach, najbardziej efektywne jest leczenie w warunkach środowiskowych, przy wsparciu społecznym. Do szpitali powinny trafiać osoby najbardziej potrzebujące, jednocześnie czas pobytu w placówce należy ograniczyć do minimum.
A jaka jest rzeczywistość?
Psychiatria jest w Polsce wybitnie niedofinansowaną dziedziną medycyny. Szpitale psychiatryczne są przeładowane, nierzadko chorzy przebywają w przykrych warunkach, w wieloosobowych salach, albo leżą na korytarzach, w łóżkach polowych. Do tego dochodzą braki personelu, dwie pielęgniarki i jeden psycholog na 40-osobowy oddział, jeden lekarz dyżurny na kilkuset pacjentów. Z danych Eurostatu z 2015 r. wynika, że w Polsce na milion mieszkańców przypada 90 psychiatrów. To jeden z najniższych wyników w Unii Europejskiej. Dla porównania: w Holandii wynosi on 230, a w Niemczech 223.
Często jednak ludzie trafiają do szpitali w takim stanie, że nie ma to dla nich znaczenia. Gdy pacjent zaczyna narzekać na warunki, to znaczy, że leczenie przynosi efekty, bo w sposób adekwatny zaczyna oceniać otoczenie, w jakim przebywa.
Ale to są te słabsze strony zawodu psychiatry. Poza tym to piękna praca. Tak jak z lekami na depresję: ważne, żeby minusy nie przysłoniły plusów.
Aleksandra Krasowska. Lekarz specjalista psychiatra, doktor nauk medycznych. Autorka i współautorka publikacji oraz doniesień naukowych z zakresu psychiatrii i seksuologii, publikowanych i wygłaszanych w kraju i za granicą. Członek Polskiego Towarzystwa Medycyny Seksualnej.
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.
KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER >>>
Ewa Jankowska. Dziennikarka i redaktorka, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Zaczynała w Wirtualnej Polsce w dziale Kultura, publikowała wywiady w serwisie Ksiazki.wp.pl. Pracowała również serwisie Nasze Miasto i Metrowarszawa.pl, gdzie z czasem awansowała na redaktor naczelną.
Polub Weekend Gazeta.pl na Facebooku
Tydzień na Gazeta.pl. Tych materiałów nie możesz przegapić! SPRAWDŹ Link >>>