Jako wychowawczyni pracuje 28 godzin w tygodniu? 'W praktyce - 40. A w wakacje dorabiam jako niania'

Ewa Jankowska
- Wiele dzieci, które mam w klasie, jeśli nie zobaczy, nie pozna czegoś ze mną, nie zrobi tego z nikim innym. Dlatego wychodzimy ze szkoły, kiedy to tylko możliwe. Świata nie da się poznać ze szkolnej ławki - mówi Ewa Pierścieniak, wychowawczyni klas 0-III w Szkole Podstawowej nr 157 im. Adama Mickiewicza w Warszawie.

Jak ważny jest wychowawca w życiu ucznia?

W pierwszej kolejności jestem wychowawcą, dopiero potem nauczycielem. Przekazując wyłącznie wiedzę, wiele dziecka nie nauczymy. Musimy nawiązać z nim kontakt, spędzać z nim czas. Mówię rodzicom, że dziecko prędzej czy później nauczy się literek, tak jak nauczyło się chodzić, mówić. Ale tego, kim może w życiu zostać, że jest wartościowe, zdolne, często dowie się tylko od nas, wychowawców. Do szkoły państwowej trafiają dzieci z bardzo różnych środowisk, także z domów dziecka, rodzin będących pod obserwacją kuratora. Te dzieci są często bardzo zaniedbane emocjonalnie. Gdyby nie wychowawca, który zachęca je do pracy w grupie, rozmawia, buduje ich poczucie własnej wartości, prawdopodobnie nie wyszłyby z przysłowiowego kąta.

Na czym dokładnie polega to wychowywanie, zaangażowanie w życie dziecka?

W mojej klasie są dzieci, o których wiem, że jeśli nie zobaczą, nie poznają czegoś ze mną, nie zrobią  tego z nikim innym. Dlatego wychodzimy ze szkoły, kiedy to tylko możliwe - do Zamku Królewskiego, Muzeum Narodowego, Centrum Nauki Kopernik. W styczniu podczas Finału WOŚP odwiedziliśmy strefę ratownictwa - biorę udział w programie "Ratujemy i uczymy ratować", w szkole wszystkie dzieci uczę pierwszej pomocy. W grudniu byliśmy w Teatrze Kamienica, w maju idziemy do Teatru Wielkiego. Przedstawienie zaczyna się o osiemnastej, więc poświęcę na to swój czas wolny.

W zeszłym roku wyszliśmy w sumie czterdzieści trzy razy, w tym roku w pierwszym semestrze - dwadzieścia. Staram się, żebyśmy przynajmniej raz w tygodniu byli poza szkołą. Świata nie da się poznać ze szkolnej ławki.

Ewa Pierścieniak uczy w szkole od 10 lat (fot: Marek Tytus GorczyńskiEwa Pierścieniak uczy w szkole od 10 lat (fot: Marek Tytus Gorczyński Ewa Pierścieniak uczy w szkole od 10 lat (fot: Marek Tytus Gorczyński Ewa Pierścieniak uczy w szkole od 10 lat (fot: Marek Tytus Gorczyński

Organizuje też pani zajęcia dodatkowe w szkole.

W pierwszym semestrze w ramach współpracy z Wydziałem Architektury UW i Narodowym Centrum Kultury w każdą środę przez cztery godziny moje dzieci miały zajęcia z architektury. Uczę je również gry w szachy. Im więcej bodźców im dostarczę, tym większe są szanse, że świadomie pokierują swoim życiem, nauczą się wybierać, doświadczać, poszukiwać.

Czy to wszystko jest wyłącznie pani inicjatywą?

Kiedy przychodzą rodzice, po prostu ich informuję, co wymyśliłam na kolejny miesiąc i oni tylko wyrażają zgodę. Już się przyzwyczaili, że wszystko wychodzi ode mnie. Sama wniosłam na drugie piętro sto dwadzieścia kilogramów ziemi, żeby zorganizować dzieciom ogródek. Bo im się wydaje, że marchewka rośnie w trzy dni. (śmiech) Posadziliśmy rzodkiew, marchewkę, szczypior, rzeżuchę. Dzieci przesypywały ziemię, teraz są odpowiedzialne za podlewanie, każde musi pamiętać, kiedy jest jego kolej.

W zeszłym roku, mimo że dzieci były dopiero w zerówce, zorganizowałam im dwudniowy wyjazd.

Nie za wcześnie?

Chyba dla rodziców. (śmiech) Wielu było przerażonych, gdy dowiedzieli się, że mają wypuścić swoje dziecko z gniazda na dwie noce. Te wyjazdy służą integracji klasy i wyrównaniu różnic rozwojowych między uczniami. W tych czasach dzieci dzielą się na takie, które od małego są puszczane samopas, potrafią w wieku siedmiu lat przyjść same do szkoły i same wrócić do domu. I takie, które ewidentnie mają nadopiekuńczych rodziców, w efekcie nie potrafią się same przebrać, założyć czapki czy trzymać łyżki. Dzięki takiemu wyjazdowi mogą poczuć, że są w stanie poradzić sobie bez mamy. Poza tym nic tak nie zbliża dzieci do siebie, jak wspólny wyjazd. Nam też łatwiej pewne zachowania, które nie ujawniłyby się w szkole, zaobserwować, gdy jesteśmy z dzieckiem dwadzieścia cztery godziny na dobę. Na przykład to, jak buduje relacje z rówieśnikami, jak sobie radzi z wykonywaniem codziennych czynności, jak radzi sobie z emocjami, gdy obok nie ma rodziców.

Taki wyjazd to duża odpowiedzialność.

Dlatego wszystko na etapie przygotowania musi być dopięte na ostatni guzik. Bo jeśli coś się stanie, to rodzice będą mieli pretensje do mnie. Staram się też łączyć dwie klasy, żeby mieć wsparcie w jeszcze jednej nauczycielce.

Po wycieczce, gdy wysiądę z autokaru, zawsze odbiera mnie partner, bo mimo że mam prawo jazdy, nie mogłabym wracać sama do domu. Przez cały czas trwania wycieczki człowiek jest na adrenalinie, musi mieć wszystko pod kontrolą - i dzieci, i sprawy organizacyjne. To wykańcza. 

Ewa Pierścieniak podczas jednego z wyjść z uczniami (fot: Marek Tytus Gorczyński)Ewa Pierścieniak podczas jednego z wyjść z uczniami (fot: Marek Tytus Gorczyński) Ewa Pierścieniak podczas jednego z wyjść z uczniami (fot: Marek Tytus Gorczyński) Ewa Pierścieniak podczas jednego z wyjść z uczniami (fot: Marek Tytus Gorczyński)

W czym jeszcze przejawia się zaangażowanie wychowawcy w rozwój dziecka?

W bardziej prozaicznych rzeczach - umyciu plecaka, w którym od tygodnia gniły owoce, zadbaniu o to, żeby dziecko nie chodziło głodne, pomocy w odrobieniu zadania domowego, jeśli wiem, że rodzice tego nie zrobią, zorganizowaniu dofinansowania na obiady. Nasza szkoła jest otwarta od godziny siódmej do dwudziestej, od szesnastej działa świetlica środowiskowa, część dzieci zostaje u nas aż do jej zamknięcia, do domu wraca tylko na noc. Są rodzice, którzy nie są w stanie wiele dziecku zaoferować - nie interesują się sztuką czy kulturą, więc wychowawca przejmuje rolę tych, którzy kształtują jego osobowość, pokazują świat, wyrównują szanse edukacyjne. To jest najbardziej obciążająca psychicznie strona tego zawodu - bardzo  przejmuję się losem uczniów. Przed snem zastanawiam się, co się z nimi dzieje, kiedy wracają do domu. Pod koniec każdego semestru zawsze muszę napisać długą opinię na temat dzieci, których rodziny są pod nadzorem kuratora. To są piekielnie trudne momenty - na podstawie mojej opinii dziecko może zostać odebrane rodzicom. Dlatego muszę wszystko dokładnie opisać, w oparciu o suche fakty. Nawet jeśli jakaś matka podnosi mi codziennie ciśnienie, nie mogę jej ocenić w oparciu o moją relację z nią, ale wyłącznie na podstawie jej relacji z dzieckiem.

To, co zaobserwowałam w ciągu ostatnich dziesięciu lat pracy, to to, że wszystkie dzieci, bez względu na to, z jakich rodzin pochodzą, bardzo kochają swoich rodziców.

Łatwo poznać, że z dzieckiem dzieje się coś niedobrego?

Takim sygnałem może być chociażby to zgniłe jedzenie w plecaku. Bo najwyraźniej nikt do niego od dawna nie zaglądał. Albo kiedy dziecko wstydzi się przebrać przy innych - bo może ma ślady pobicia. Czy od miesiąca chodzi w zniszczonych kapciach i wciąż nie dostaje nowych. Albo zamiast trzech kanapek dziennie zjada sześć, rzuca się na jedzenie, co może oznaczać, że w domu nie jest odpowiednio karmione.

Trzeba być też dobrym obserwatorem. Dziecko nie zawsze od razu przyjdzie i powie, że ma problem, choć zazwyczaj prędzej czy później się zwierzy.

Przeciwnicy podwyżek dla nauczycieli zawsze powtarzają, że nauczyciel pracuje tylko osiemnaście godzin w tygodniu. Jak to wygląda w praktyce?

Mój etat nauczyciela-wychowawcy wynosi osiemnaście godzin w tygodniu, dodatkowo mam dziesięć godzin jako wychowawca świetlicy. Ale w praktyce pracuję o wiele więcej. Prawie każdego dnia jestem w szkole od godziny siódmej do siedemnastej, mój najkrótszy dzień trwa od ósmej do piętnastej trzydzieści. Nawet jeżeli nie mam zajęć, zawsze gdzieś krążę. Dochodzą zebrania z rodzicami, do których trzeba się też przygotować, raz w miesiącu mamy radę pedagogiczną, która trwa cztery godziny, sama planuję i organizuję wyjścia i wycieczki. Jeżeli taki wyjazd trwa dłużej niż mój dzień pracy, nikt mi nie płaci za nadgodziny. W czerwcu trzeba poświęcić dodatkowy czas na zamknięcie roku szkolnego. Do tego dochodzi realizacja programu Zielona Szkoła [kilku- lub kilkunastodniowy wyjazd edukacyjny w trakcie roku szkolnego - przyp. red.]. I oczywiście cała papierologia. Codziennie muszę przyjść wcześniej do szkoły, żeby skserować materiały dydaktyczne, uzupełnić dziennik elektroniczny, odpisać na ewentualne mejle oraz uzupełnić dzienniki zajęć dodatkowych i indywidualnych. Po godzinach przygotowuję także zadania dla dzieci, tygodniowy plan zajęć dla rodziców, żeby wiedzieli, czym będziemy się zajmować. A także sprawdziany, formularze na różne wyjścia, sprawdzam prace domowe, kartkówki. Jakby to wszystko zliczyć, wyszłoby, że nauczyciel pracuje średnio czterdzieści godzin tygodniowo.

Ewa Pierścieniak z uczniami podczas wizyty w piekarni (fot: Marek Tytus GorczyńskiEwa Pierścieniak z uczniami podczas wizyty w piekarni (fot: Marek Tytus Gorczyński Ewa Pierścieniak z uczniami podczas wizyty w piekarni (fot: Marek Tytus Gorczyński Ewa Pierścieniak z uczniami podczas wizyty w piekarni (fot: Marek Tytus Gorczyński

Ale ma wakacje, ferie.

Urlop zaczynamy 1 lipca, ponieważ do 30 czerwca robimy dokumentację za miniony rok szkolny. A kończymy po 15 sierpnia, czyli w sumie mamy ok. trzydziestu trzech dni wolnych. W ferie piszemy z kolei dokumentację za pierwszy semestr. Szkoła nie jest zamykana na święta oraz w inne dni ustawowo wolne od pracy. Czyli w te dni co jakiś czas mamy dodatkowo dyżury opiekuńcze. Nauczyciel w ciągu roku szkolnego poza L4 nie ma możliwości brania dni wolnych. Jeśli chcę coś załatwić w urzędzie, pójść z mamą do lekarza,  muszę brać urlop bezpłatny. Koszt takiego dnia w moim przypadku to 150 złotych brutto.

Jak wysoka jest pani pensja?

Mam to szczęście, że pracuję w Warszawie, tu zarobki nauczycieli są najwyższe, ale jednocześnie wysokie są również koszty życia. Moja pensja jest jedną z najwyższych w kraju, bo mam bardzo wysoki dodatek motywacyjny za ogrom pracy, którą wykonuję, czyli 850 zł brutto. Za wychowawstwo otrzymuję 380 zł brutto. Pensja zasadnicza to 2965 zł brutto. Do ręki dostaję więc trzy tysiące złotych miesięcznie.

Zależy mi na tym, żeby na początku dzieci zobaczyły, że szkoła może być fajna, że nie oznacza ciągłego siedzenia w książkach, można w niej robić ciekawe rzeczy.

Popiera pani strajk nauczycieli?

Tak, bo uważam, że zasługujemy na te tysiąc złotych więcej. Ten dodatek pozwoli też wielu nauczycielom, którzy po lekcjach dorabiają w innych miejscach, po prostu odpocząć i oddać się wyłącznie nauczaniu.

Pani również dorabia?

W wakacje. Zazwyczaj zatrudniam się jako niania i łatam dziurę w budżecie, która rośnie w trakcie roku szkolnego. Te pieniądze są istotne, ale kiedy rozmawiam z nauczycielami, jesteśmy zgodni, że dla nas ważne jest to, żeby nas szanowano. Pod koniec roku szkolnego nikt z nas raczej nie myśli o swojej wypłacie, ale o tym, że z dwudziestki dzieci tylko jedno podziękowało. Oczywiście, że bycie nauczycielem to nasz obowiązek, ale kiedy robi się aż tyle, to chciałoby się czasem usłyszeć słowa wdzięczności. Przy okazji - wychowawca jest zawsze wszystkiemu winny. Temu, że Krzysio pobił Rysia, że Zdzisio zgubił ołówek, a Maciuś obraził Jacka. Gdy proszę o konsultację dziecka u psychologa, od rodziców zazwyczaj słyszę, że wymyśliłam sobie problemy. W każdej 20-osobowej klasie jest może piątka rodziców, którzy są zadowoleni i współpracują z wychowawcą.

A inni?

Inni uznają, że to, co robię, jest standardem. Jeszcze inni doceniają mój wkład dopiero wtedy, gdy ich dziecko pójdzie do innej szkoły. Bo okazuje się, że tak jak u nas, nie jest wszędzie. Rodzice potrafią na nauczyciela nakrzyczeć - średnio raz w tygodniu ktoś przychodzi z pretensją. Najtrudniejsze w tej pracy są momenty, w których mamy do czynienia z rodzicami. Gdyby mogło być tak, że dostajemy tylko dzieci, a z rodzicami nie musimy mieć do czynienia, byłoby pięknie.

Ewa Pierścieniak podczas lekcji (fot: Marek Tytus Gorczyński)Ewa Pierścieniak podczas lekcji (fot: Marek Tytus Gorczyński) Ewa Pierścieniak podczas lekcji (fot: Marek Tytus Gorczyński) Ewa Pierścieniak podczas lekcji (fot: Marek Tytus Gorczyński)

Zdarzają się chwile, które rekompensują te trudne momenty?

Zazwyczaj trzeba na nie poczekać kilka lat. Z niektórymi rodzicami do dziś mam kontakt. Piszą w mejlach, jak ich dziecko się rozwija, wysyłają zdjęcia z wakacji, dziękują, bo ich zdaniem to dzięki mnie tak dobrze radzi sobie w starszych klasach.

Niedawno dostałam wiadomość od mamy dziewczynki, która przyszła do mojej klasy kilka lat temu. Była bardzo zalękniona, z nikim nie chciała rozmawiać, zawsze stała z boku, nie była w stanie wystąpić na forum klasy. A ja miałam przeczucie, że drzemie w niej siła. Ćwiczyłyśmy razem recytowanie wierszy, role w przedstawieniach. Na początku była w stanie wystąpić tylko w mojej obecności, powoli się jednak przełamywała. Po drugiej klasie musiała przenieść się do innej szkoły, bo rodzice przeprowadzali się na Mazury. Bardzo się bałam, że jeszcze nie jest na to gotowa, że sobie nie poradzi. Ale stało się coś niesamowitego. Podobno bardzo się otworzyła, ciągle gada. W dodatku dostała się do konkursu recytatorskiego i jako jedyna dziewczynka działa w klubie żeglarskim. I ta mama pisze do mnie, że to dzięki mnie, że ja w nią wierzyłam. I dla takich momentów warto się starać.

Ewa Jankowska. Dziennikarka i redaktorka, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Zaczynała w Wirtualnej Polsce w dziale Kultura, publikowała wywiady w serwisie Ksiazki.wp.pl. Pracowała również serwisie Nasze Miasto i Metrowarszawa.pl, gdzie z czasem awansowała na redaktor naczelną.

Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.

KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER

Polub Weekend Gazeta.pl na Facebooku

Więcej o: