Jak twoje życie wyglądało jeszcze dwa lata temu?
Miałam ciągle obciążone dwie karty kredytowe - jedną z limitem na 5 tysięcy, drugą na 7 i co miesiąc spłacałam minimalne kwoty obowiązkowe. Oprócz nich - wysoki limit debetu na koncie - 10 tysięcy złotych. I nieustannie kupowałam nowe rzeczy, na to akurat jakimś cudem zawsze potrafiłam wytrzasnąć pieniądze.
Rodzice po zakończeniu studiów przekazali mi fundusze, które odkładali dla mnie od dnia moich narodzin. Powiedzieli, że mogę je przeznaczyć, na co chcę. Większą część włożyłam na lokatę, część, niestety, wydałam - nawet nie potrafiłabym dokładnie powiedzieć na co. Ot, 50 tysięcy się rozeszło.
Co kupowałaś?
Dużo ubrań, torebek, butów, książek, albumów. Właściwie wszystko, co mi wpadło w oko, "przemówiło do mnie", w czym się "zakochałam bez pamięci", trafiało ostatecznie do mojej szafy. Czasami starałam się nawet powstrzymać przez zakupem, ale ostatecznie i tak ulegałam i wydawałam pieniądze.
Po co ci było tyle ubrań?
Zawsze pracowałam blisko mody, więc musiałam trzymać się najnowszych trendów. Moda się szybko zmienia, a ja - ze względów wizerunkowych - nie za bardzo mogłam wypaść z obiegu. Musiałam mieć "modne" ciuchy i dodatki, żeby wyglądać profesjonalnie.
Co się stało, że zmieniłaś swoje podejście?
Rozczaruję cię, ale nie była to podróż do Afryki ani Azji. Pewnego dnia wróciłam do domu i poczułam, że mam psychicznie i fizycznie dość. Że to niekończące się kupowanie jest zupełnie bez sensu, że jest mi źle od tej nieustannej pogoni za ciuchami. Poczułam także, że muszę zrobić porządek z finansami, bo nie może być tak, że mam trzydzieści parę lat i zamiast oszczędnościami mogę się pochwalić zadłużonymi kartami, debetem i wydaną pokaźną częścią pieniędzy, które rodzice odkładali dla mnie przez lata.
Od czego zaczęłaś zmianę?
Nie musiałam robić sobie porządku z głową, bo po prostu kupowanie ubrań przestało mi sprawiać przyjemność. Zresztą - umówmy się - jak coś sobie kupiłam, to czułam radość przez chwilę, potem wpadała mi w oko kolejna rzecz, do której wzdychałam.
Ustaliłam sama ze sobą, że wreszcie chcę mieć własny styl, a nie być modna. Zrobiłam porządek w szafie. Przygotowałam sobie - co brzmi w rozmowie strasznie trywialnie - "ścianę inspiracji", stylizacje, których chciałabym się trzymać. To jest solidna klasyka w trzech kolorach: białym, czarnym i granatowym. Rzeczy tylko ponadczasowe, dobrej jakości, takie, które będę nosiła latami. Nie muszę mieć 10 par okularów, bo wystarczą mi jedne, klasyczne. Nie chcę marynarek w prążki, kwiaty, kolorowych - mam jedną czarną smokingową. I jedne oficerki, które oddaję do szewca, jak się flek zetrze, jedną parę kaloszy, jeden wełniany płaszcz, jedną czerwoną szminkę i jeden tusz do rzęs. Uwielbiam, jak ubrania są lekko znoszone, zmieniają formę, bo z czasem dostosowują się do ciała osoby, która je nosi.
Zakupoholizm Rys. Shutterstock Rys. Shutterstock
Jak to się ma do pracy "blisko mody"? Wcześniej przecież argumentem za kupowaniem ciągle nowych rzeczy było to, że w tej branży trzeba być na topie?
To w mojej głowie była potrzeba bycia modną. Teraz moją wizytówką jest styl, nie trendy. Ważne, żebym była na bieżąco i znała się na tendencjach. Nie muszę ich mieć na sobie. Krytyk kulinarny nie musi świetnie gotować, a świetna makijażystka chodzić w pełnym make-upie na twarzy.
Chociaż czasami zdarza mi się, że czuję ukłucie zazdrości, kiedy dziewczyna wygląda supermodnie. Zdarza mi się wtedy poczuć jak uboga krewna. Ale koncentruję się na tym, żeby nacieszyć oczy widokiem i nie odbierać tego, że ona jest modna w kontekście tego, że ja jestem niemodna.
Kolejny krok?
Założyłam sobie cel, że chcę jak najszybciej spłacić zobowiązania finansowe i odbudować kapitał, który dostałam od rodziców. Jak się nie wydaje prawie wcale pieniędzy, a ma spoko dochody, to można się z tym sprawnie uwinąć.
Zrobiłam remanent swoich stałych wydatków, bo zależało mi na naprawdę ekspresowym poradzeniu sobie ze spłatą kart kredytowych. Przez trzy miesiące żyłam jak mniszka, oglądając każdy banknot przed wydaniem. Doszło nawet do tego, że najpierw przestałam jeździć samochodem (tankowanie to 400 zł miesięcznie) i jeździłam komunikacją miejską (100 zł na bilet miesięczny). Potem i te 100 zł oszczędzałam, bo wszędzie jeździłam rowerem albo chodziłam.
Na początku odbiło mi trochę w drugą stronę - przyznaję. Zostałam neofitką niewydawania. Na wystawy chodziłam tylko w dni, kiedy wstęp był wolny, filmy zaliczałam na pokazach przedpremierowych - dostawałam zaproszenia od znajomych - książki zdobywałam podczas wymian plików na czytniki. To było szaleństwo!
Wiem, jak się ubierasz, jak wygląda twoje mieszkanie. Nie przypominasz minimalistki.
Bo mylisz minimalizm w estetyce z minimalizmem w życiu. W moim mieszkaniu nie ma gołych ścian, nie jem z talerzy o prostej formie, nie mam idealnie czystego biurka. I nie o to tu chodzi. Minimalizm w życiu nie polega na tym, żeby posiadać mniej, tylko żeby posiadać dokładnie tyle, ile nam potrzeba.
Nie masz potrzeby sprawiania sobie przyjemności?
Ależ ja sprawiam sobie przyjemności! I to całe morze przyjemności. Przyjemnością nie jest jednak dla mnie kompulsywne kupowanie rzeczy ani kompensacyjny szał zakupów. Nawet snucie się po sklepach i tzw. "kupowanie przez szybę" nie jest dla mnie miłe. Czy ja nie mam jak czasu spędzać? Po co mam łazić po tych klimatyzowanych molochach wśród obcych ludzi? Przyjemność to dla mnie poczucie bezpieczeństwa, satysfakcja, że żyję lepiej, to uczucie, że wyzwoliłam się z machiny kupowania, że nie muszę, a ewentualnie mogę zechcieć.
I teraz pojadę truizmem, który samą mnie śmieszy, ale co tam: zamiast rzeczy zbieram przeżycia, wyjazdy, chwile, wrażenia. A jak widzę torebkę, za którą kiedyś dałabym sobie nerkę wyciąć, a która kosztowała 800 zł, i teraz jest dla mnie bezwartościowa, to robi mi się smutno. Moi rodzice nawykli do tego, że zawsze wyglądałam, jakbym właśnie wróciła z paryskiego tygodnia mody, teraz się śmieją, że wyglądam jak "dziadówa" - ciągle w tych samych rzeczach, w spodniach z przetartym mankietem i spranych koszulach. Ale mi się ten styl bardzo podoba. Przynajmniej jest mój, a nie z katalogu reklamowego z sieciówki.
Niektórzy ludzie tłumaczą, że bywają zakupy, które są jak inwestycja.
Nonsens. Sami się oszukują. Inwestycja to coś, co ma zarabiać. Jak skórzana ramoneska czy markowy zegarek może na mnie zarobić, skoro go noszę? Gdybym je wypożyczała innym, to jasne, jest to inwestycja, ale tak?
Chociaż wśród moich znajomych płci męskiej modne jest teraz inwestowanie w samochody. Kupują do remontu rokujące stare roczniki modeli o mocnych silnikach, wkładają pieniądze w ich zrobienie, czekają kilka lat, a potem sprzedają z zyskiem. Jeśli rzeczywiście - po odjęciu włożonych w naprawy pieniędzy, kosztów ubezpieczenia, garażowania - robią z zyskiem, to OK, jest to inwestycja.
Już inwestujesz?
Nie. Na razie ciągle oszczędzam i odkładam. Serio - odkładam ciągle, bo mam ustawione zaokrąglanie końcówek od wydanych kwot i przelewów bankowych - różnica między kwotą wydaną a zaokrągloną trafia na konto oszczędnościowe. Mam wolny zawód, więc każda złotówka, którą oszczędzę, przyda mi się, jak zostanę z mizerną emeryturą. Przyglądam się jednak różnym możliwościom.
Jak będę miała więcej środków, to na pewno gdzieś je ulokuję, ale nie mam odwagi ani potrzeby agresywnego inwestowania wysokiego ryzyka. Rekinem finansjery nie zostanę nigdy. Podziwiam moich rodziców, którzy zawsze żyli skromnie i rozsądnie. Przez lata systematycznego odkładania zebrali dla mnie naprawdę imponującą kwotę.
A jak już coś musisz kupić, to jak wyglądają twoje zakupy?
Teraz muszę na przykład kupić nowe kalosze. Po ostatniej ulewie okazało się, że w jednym jest przeciek z pęknięcia na pięcie. Kalosze mają 15 lat, więc mają prawo być zepsute. Przede wszystkim wiem, jakie kalosze chcę. Zrobiłam rekonesans w sklepach on-line. Żadne mi się nie spodobały. Skończę pewnie w tym samym miejscu, w którym kupiłam pierwszą parę - w znanej sieciówce sklepów sportowych, w dziale z akcesoriami do jazdy konnej. I za 50 zł, a nie 300 zł - bo tyle kosztują modne kaloszki z napisem na przedzie - zaspokoję swoją potrzebę.
Zakupoholizm Rys. Shutterstock Rys. Shutterstock
Myślisz, że do minimalizmu można dojrzeć?
Nie wiem. Ja tak mam od dziecka, że pewnego dnia budzę się rano i po prostu uznaję, że mam dość i zmieniam swoje życie. Tak było z wegetarianizmem, wkroczeniem na drogę oszczędności, zmianą pracy, wyprowadzką z rodzinnego miasta.
Z moich obserwacji wynika, że naprawdę wielu z nas powinno się opanować, zanim będzie za późno.
Co chcesz przez to powiedzieć?
Mieszkasz w Warszawie, więc też to widzisz. Ludzie żyją ponad stan. Nie wnikam, jak to robią, ale mnie, chociaż nie narzekam na dochody, nie byłoby stać na kupno z biegu nowego iPhone'a za cztery tysiące. Przecież wiem, ile się w mojej branży zarabia. Ludzie albo płacą za wynajem mieszkania, albo spłacają raty kredytu. Pensje mieszczą się w określonych widełkach. Żyjąc, jak żyją - bardzo często na pokaz - żyją ponad stan.
Pewnie duża część już od połowy miesiąca żyje na kredyt pensji, która dopiero przyjdzie 31. I to jest pułapka, z której w razie powinięcia nogi ciężko będzie wyjść. Ale liczę na to, że wkrótce modne zacznie być skromne życie. Brak telewizora czy jedzenie śniadań w domu zamiast na mieście. Ja już jestem po drugiej stronie i zachęcam, żeby na nią przejść. Naprawdę nie musicie mieć tej asymetrycznej sukienki za 300 zł! Bez niej da się być szczęśliwą.
Ola Długołęcka. Redaktorka, która inspirację do tematu potrafi znaleźć w podbitym niechcący oku. Czujnie obserwuje ludzi i przysłuchuje się ich rozmowom. Chodzący spokój i zorganizowanie. Wieloletnia wielbicielka Roberta Redforda.
*
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.