Publikowany poniżej fragment rozmowy jest częścią książki Małgorzaty Rozenek-Majdan "In Vitro. Rozmowy intymne" wydanej właśnie przez Prószyński i S-ka.
Jest pan w trudnym momencie.
Paweł, 39 lat, matematyk, przygotowuje modele matematyczne dla dużych firm ubezpieczeniowych: W cholernie trudnym. Małżeństwo mi się rozpada, świat mi się wali, a ja nie umiem znaleźć recepty na to, aby sobie i żonie stworzyć szczęśliwe, a przynajmniej satysfakcjonujące życie.
Czuję się jak frajer - z jednej strony dlatego, że zawiodłem oczekiwania, a z drugiej, że dałem się wpuścić w kanał. Trudno mi o tym mówić, ale stanąłem pod ścianą. Czuję się jak bohater antycznego dramatu. Nie widzę żadnego dobrego rozwiązania: obojętnie, jaką podejmę decyzję, ktoś będzie cierpiał, komuś złamię życie - sobie lub jej.
Zacznijmy od początku. Zostawił pan żonę po nieudanej próbie in vitro.
Proszę nie upraszczać. Nie zostawiłem żony, ale dla wspólnego dobra wyprowadziłem się z domu. Już od dwóch miesięcy wynajmuję kawalerkę w innym, ościennym mieście. Nie chcę rozwodu, ale rzeczywistość, w jakiej żyjemy od trzech lat, mnie przerosła. To jest koszmar, a nie małżeństwo. Już dawno przestało chodzić o nas i o miłość. A o co chodzi? O dziecko. Chęć jego posiadania przysłoniła żonie cały świat. Nic się nie liczy poza ciążą. Rozumiem, że kobiety mają ciśnienie na macierzyństwo, ale do cholery, dlaczego za cenę zdrowego rozsądku? Czuję się tak, jakbym żył z obcą babą, która z królewny zamieniła się w wiedźmę. Już dawno przestałem ją rozumieć - przeraża mnie i przytłacza.
Gdy trzy lata temu braliśmy ślub, uważałem, że złapałem Pana Boga za nogi; było nam wspaniale, ona była wspaniała, czuła, namiętna, troskliwa. Umieliśmy się razem śmiać, spędzaliśmy wspólnie czas, a ja czułem, że mam u boku najlepszego przyjaciela. Dziś zmuszam się, żeby wypić z nią kawę przy jednym stole, i nawet wtedy zdążymy sto razy się pokłócić. Nie chcę skończyć jak w tym dowcipie: facet opowiada kumplowi, że rano popełnił freudowską pomyłkę. Chciał poprosić żonę, by podała mu sól, a niechcący powiedział: "Ty k., spieprzyłaś mi dwadzieścia pięć lat życia".
Przemawiają przez pana emocje, a ja chcę się dowiedzieć, co konkretnie się stało.
Wyjaśnię od początku. Ja mam syna z poprzedniego związku. Jest dorosły, właśnie skończył dwadzieścia lat. Byłem szczeniakiem, gdy zostałem ojcem. Przeszedłem przez piekło, bo z jego matką nie mogliśmy się dogadać. Zaniedbywała dziecko, wolała imprezy niż karmienie i pieluchy. Podrzucała mi niemowlaka. Przyznaję, że jako dziewiętnastoletni chłopak nie miałem ochoty ani umiejętności, by dostatecznie się nim opiekować. Pomogli moi rodzice - zajmowali się maluchem, moja mama stała się dla wnuka praktycznie matką. Chory układ, ale dzięki temu mój syn miał zapewnioną najlepszą opiekę, miłość i czułość. Potem matka dziecka próbowała ograniczyć mój kontakt z synem, ale gdy widziałem na podwórku - a mieszkaliśmy na sąsiednich ulicach - jak późno w nocy stoi z koleżankami, pali papierosy, a mój syn, zasmarkany, w brudnym dresie, wałęsa się obok nich, krew się we mnie gotowała. Proszę mnie źle nie zrozumieć, to nie była żadna patologia - oboje pochodzimy z dobrych domów - zwyczajnie gdy dwoje małolatów zostaje rodzicami, nie zawsze umie zrezygnować z własnej wolności.
Spotkaliśmy się w sądzie. Po trzyletniej batalii sąd orzekł, że syn zostaje pod moją opieką, i odkąd skończył siedem lat, mieszka ze mną. Jego matka wkrótce urodziła kolejne dziecko i wyjechała na drugi koniec Polski. Odwiedzała syna sporadycznie. Robiłem - a właściwie moi rodzice robili - wszystko, żeby mu niczego nie zabrakło. Mnie się udało skończyć studia, znaleźć dobrą pracę, choć trudno to wszystko łączyć z rolą samotnego ojca.
Ostatecznie żyło nam się szczęśliwie - syn jest dla mnie strasznie ważny, jestem z niego dumny, bo wyszedł na ludzi. Właśnie ma pierwszą sesję egzaminacyjną na Politechnice Poznańskiej. Poszedł w moje ślady, kończyłem tę samą uczelnię.
Niepłodność w związku Rys. Shutterstock Rys. Shutterstock
Wygląda na to, że wszystko dobrze się skończyło.
Ostatecznie tak, ale ponieważ rolę ojca już przerobiłem - wiem, z czym się wiąże rodzicielstwo - przysiągłem sobie raz na zawsze, że więcej dzieci mieć nie będę, mimo że posiadanie dziecka to niewymowna duma i najpiękniejsze doświadczenie życia.
Co się zmieniło?
Poznałem Dominikę - miłość mojego życia. To była pierwsza kobieta, o której pomyślałem, że chcę z nią żyć do końca świata. Oświadczyłem się po kilku miesiącach znajomości, do ołtarza biegliśmy zakochani po uszy. Jest ode mnie młodsza. Spytała, czy nie zmienię zdania w sprawie dziecka. Oczywiście, że zmieniłem. To nie tak, że mnie zmusiła, ja naprawdę zapragnąłem zostać ojcem po raz drugi. Od lat gryzło mnie poczucie winy, że nie zapewniłem synowi pełnej rodziny.
Mając za żonę Dominikę, czułem, że teraz wszystko naprawię. Jestem starszy, mądrzejszy, dojrzalszy, mam sporo kasy. Czułem, że tym razem sprostam zadaniu, uszczęśliwię żonę upragnionym dzieckiem i będziemy żyli jak w serialu Rodzinka.pl - beztrosko i sielsko.
Co stanęło na przeszkodzie?
Nic nie zapowiadało dramatu. Dominika odstawiła antykoncepcję, przez rok seks był jak z bajki, no wie pani, takiej bajki dla dorosłych. Mieliśmy na siebie ochotę o każdej porze dnia i nocy, kręciła mnie nieprzytomnie, ale z czasem coś przestało działać. Dominika naczytała się o naprotechnologii. Zaczęła wyliczać dni płodne, czekać na owulację, obserwować śluz czy coś tam. Wciąż się kochaliśmy, ale już mniej spontanicznie. Przychodziła konkretnego dnia, o konkretnej godzinie, a ja z zegarkiem w ręku musiałem być gotowy, stać na baczność. Kumple mówili, że przesadzam. "Stary, ty się ciesz, że żona chce seksu. Moją od dwóch lat boli głowa" - dokuczali.
Oczywiście, że chciałem seksu, ale zadawałem sobie pytanie, czy to była jeszcze miłość, czy zaczęło już chodzić tylko o moje plemniki. Poczułem się jak rozpłodowy ogier ze stajni w Janowie Podlaskim.
Podczas starań o dziecko oboje partnerzy muszą ponieść pewne wyrzeczenia, dać coś od siebie.
Zgadza się, dlatego wtedy nie narzekałem. Wiedziałem, że tak trzeba, tyle tylko że pomału przestawało mi się to podobać, tym bardziej że z czasem było coraz gorzej. Dominika zaczęła odwiedzać zielarzy. Moczyła tampony w jakichś śmierdzących wywarach i wkładała do pochwy. Kąpała się w roztworze, który cuchnął jak ocet z siarką, okadzała sypialnię i łóżko podobno magiczną miętą czy szałwią. Łykała zioła ojca Klimuszki, co wyglądały i smakowały jak sprasowane krowie placki.
Podczas wypadu na Podlasie odwiedziła szeptuchę, razem rozbijały jakieś jajka, paliły włosy, potem wiedźma kazała jej skakać przez okno. Cyrk jakiś! Paranoja! Przecież ona z zawodu jest ekonomistką, ja matematykiem! Jesteśmy apostatami, wystąpiliśmy z Kościoła, bo dla nas nauka w wyczerpujący sposób odpowiada na wszystkie pytania. My nie wierzymy w zioła ani szeptuchy! To znaczy, jak się okazało, tylko ja nie wierzę. Przez jakiś czas Dominika miała fazę, że tuż po seksie zrzucała mnie z siebie w pośpiechu i przy ścianie robiła świecę, to znaczy nogi wyciągała do góry, żeby plemniki szybciej znalazły jajeczko. I tak bimbała z nogami w powietrzu przez dwie godziny, aż krew jej spłynęła do głowy. Czerwona na twarzy, ledwo łapała oddech! Śmiesznie i strasznie.
Rozmawiał pan z żoną, że jej zachowania są niepokojące?
No jasne! Setki razy. Mówiłem: hej, mała, chyba trochę odleciałaś. W odpowiedzi słyszałem, że nic nie rozumiem i żebym rzucił palenie i przestał jeść mięso, bo to zakwasza moje plemniki.
Rzucił pan?
Rzuciłem. Mięso też oficjalnie odstawiłem, ale w tajemnicy chodziłem do McDonalda.
Nie przesadza pan? Było aż tak źle?
Pewnie trochę wyolbrzymiam, wtedy traktowałem te dziwactwa jako śmieszny, niegroźny i chwilowy odpał. Wciąż świetnie się razem bawiliśmy: urlopy, wypady za miasto, wycieczki rowerowe. Tyle że seks był z zegarkiem w ręku, co stało się irytujące. Pewnego razu dostałem esemesa: "Wpadnij do domu, będzie bardzo miło". Treść zachęcająca, zalotna. Wiedziałem, że chodzi o numerek, więc leciałem z pracy jak na skrzydłach. Na miejscu - ona, wściekła jak osa. W dodatku w brudnym dresie i nieuczesana. Nie żeby jakoś mi to przeszkadzało, ale tym razem wydała mi się szczególnie mało pociągająca. Zanim zdjąłem buty, ona już zdjęła majtki. Pośpieszała mnie, bo zaraz minie ten najlepszy moment.
I tym razem stało się coś dziwnego - nie dałem rady, mój mały przyjaciel mnie zawiódł, zbuntował się. Dominika w płacz i ucieka po schodach. Ja w szoku, nie wiem, co robić - gonić ją czy podciągać spodnie. Zatrzasnęła się w łazience i słyszę, że łka. Pukam, stukam, ale nie chce ze mną gadać. Pomyślałem, że dam jej chwilę w samotności. Pół godziny później przyszła z telefonem, na którym leciał pornos, z kubeczkiem takim, w jakim oddaje się siki do badania, i ze strzykawką. Uśmiechnięta oznajmiła, że skoro nie mogę z nią, to może łatwiej mi pójdzie z paniami na ekranie. A potem ona zrobi sobie iniekcję z mojej spermy, bo widziała na tutorialu w sieci, jak się to robi.
Co pan na to?
Zbierałem szczękę z podłogi. Wieczorem zadzwoniłem do przyjaciół, którzy mają córkę z in vitro, i poprosiłem o namiary do kliniki. Umówiłem nas za kilka dni do speca od niepłodności.
To mądry i racjonalny ruch.
Bo ja jestem racjonalny! Jeśli jest problem, to szukam rozwiązania, a nie piję ziółka i modlę się nad kurzym żółtkiem! I okazuje się, że właśnie ten mój racjonalizm jest moim największym problemem, bo mi się po prostu w głowie nie mieści, jak emocje mogą przeorać kobiecie mózg!
Mocne słowa.
Inaczej nie potrafię.
Co było dalej?
Trafiliśmy do najwyższej klasy profesora. Oczywiście zalecił szereg specjalistycznych badań. Po miesiącu ciągłych wizyt gdzieś i u kogoś, po wydaniu tysięcy złotych usłyszeliśmy wyrok: Dominika nie zajdzie w ciążę. Jest problem z jajowodami, trzeba było je udrożnić. Do tego jakaś wada genetyczna i niska rezerwa jajnikowa. Dramatycznie niska, a przecież wtedy moja żona miała dopiero trzydzieści lat. Okazało się, że moje plemniki też nie są olimpijczykami, ale trzymają dolną normę, więc na razie, oprócz higienicznego trybu życia, niczego ode mnie nie oczekiwano.
Niepłodność w związku Rys. Shutterstock Rys. Shutterstock
Udrożnienie jajowodów pomogło?
Nie bardzo. Mieliśmy trzy inseminacje, a potem, żeby nie katować żony hormonami, lekarze przystąpili do in vitro. Najpierw w ogóle był problem z pozyskaniem jakichś ładnych komórek. Dwa razy próbowano zapłodnienia w taki sposób, że plemnik sam w probówce szuka jajeczka. Nic z tego - komórki szybko obumarły, takie były słabe. Później lekarze zaczęli kombinować z techniką kosmiczną, czyli wprowadzali plemnik igłą do jajeczka. Jesteśmy po trzech próbach transferów - dwa razy to były tak zwane świeże transfery, raz mrożony. Nic nie wyszło.
Ja to potrafię zrozumieć i się z tym pogodzić, ale żona najwyraźniej nie potrafi. To trudny czas dla każdej kobiety. Naprawdę to rozumiem. Starałem się ją wspierać i zawsze być przy niej, ale już nie mam siły. Po prostu nie chcę żyć w szklanej kuli, gdzie wszystko kręci się wokół jajeczek, plemników i wyimaginowanego dziecka. Niektóre pary starają się nawet dekadę, aby zajść w upragnioną ciążę. Ja tak nie chcę. Za rok stuknie mi czterdziestka. Nie mam zamiaru być najstarszym ojcem na zebraniu szkolnym. Nie potrzebuję dziecka za wszelką cenę. Mam już syna. I w związku z tym stałem się wrogiem.
Żona mnie znienawidziła, siostry żony i teściowa nie mówią mi nawet "dzień dobry". Teściu na Wigilii wyznał po kieliszku, że mnie rozumie, ale ja też muszę zrozumieć, że on nie może inaczej, więc oficjalnie ze mną nie rozmawia.
(...) Zaczęła robić dantejskie sceny. Pamiętam, jak szliśmy spacerem przez park, a tam, jak na złość, same kobiety z wózkami. Wpadła w spazmy, zaczęła krzyczeć do tych dziewczyn, że nie zasłużyły na macierzyństwo, musiałem ją powstrzymywać, bo bałem się, że rzuci się na którąś z pięściami. Innym razem przyszedł do nas kumpel z córką. Mała przewróciła się w łazience, nic poważnego. Dominika wyrzuciła mojego kolegę z mieszkania z wielkim hukiem, bo jej zdaniem jest najgorszym ojcem, skoro pozwolił dwulatce samej chodzić po śliskiej podłodze. Potem żałowała, tłumaczyła, że to wszystko przez hormony. Wierzę, że tak jest, ale to nie zmienia faktu, że straciliśmy wszystkich znajomych.
(...) Odechciało mi się tego dziecka. Wiem już zresztą, że gdyby jakimś cudem się pojawiło, żona byłaby zaborczą i nadwrażliwą matką. (...) Czasem nawet myślę, że tu nie o dziecko chodzi, lecz o jakąś społeczną rolę do odegrania. Myślę, że wizja matki Polki jest kobietom wdrukowywana do mózgu od urodzenia. Nie jesteś matką, to znaczy, że jesteś nikim. Między kobietami jest jakiś wyścig, sztafeta. Najważniejsze, żeby nie zostać w tyle, bo "wszystkie koleżanki ułożyły sobie życie, a ja?". Zresztą kobiety są dla siebie bezlitosne. Żaden facet kumplowi, który właśnie wyszedł z kliniki po nieudanej próbie in vitro, nie wysłałby zdjęcia z córeczką w różowym serduszku z dopiskiem: "Bycie matką to wielki dar. Modlimy się za Was".
Takie wiadomości dostawała żona?
No pewnie! To tylko przykład. Jedna z koleżanek uporczywie dzwoniła do Dominiki, narzekając, jakie straszne jest macierzyństwo, bo noce nieprzespane, pieluchy śmierdzą. I wszystkie uwagi kwitowała: "Ty tego nie zrozumiesz, w końcu nie jesteś matką" albo "Jak w końcu będziesz w ciąży, to pogadamy". Każdą taką sytuację, głupi tekst, Dominika przypłacała tygodniowym dołem. Próbowałem ją z tego wyciągać, ale z czasem było coraz trudniej do niej dotrzeć, zamykała się w sobie. Cierpiałem razem z nią, ale nie umiałem pomóc.
Któraś z koleżanek pozamiatała temat do końca - zadzwoniła w środku nocy z paniką w głosie i spytała: "Czy w tej waszej klinice robią skrobanki?". Podczas weekendu w Barcelonie puściła się z jakimś Hiszpanem i została z problemem. Dla niej ciąża to był koniec świata, podczas gdy dla Dominiki sens życia. Po tym telefonie żona przez trzy dni nie wstawała z łóżka, taka była smutna i zdołowana, chociaż tę akurat koleżankę lubię i wierzę, że postąpiła, jak postąpiła, z czystej głupoty, a nie z wyrachowanej złośliwości. (...)
Co spowodowało, że wyprowadził się pan z domu?
Któregoś ranka żona podesłała mi screen z forum w sieci o tym, że świat oszalał na punkcie turystyki in vitro i że ponoć najlepsze zabiegi robią w Chinach. Oficjalnie ta metoda jest tam niedostępna, ale podobno podziemne kliniki mają najlepsze rezultaty na świecie. Rozumie pani? W Chinach!
Moja żona zaproponowała, żebyśmy sprzedali domek letniskowy nad Bugiem i pojechali do Chin, żeby się zapłodnić. Gdy spytałem, czy oszalała do reszty, odrzekła: "No co, to mogłyby być przy okazji nasze wakacje". Wtedy wybuchnąłem, pewnie niepotrzebnie. Wykrzyczałem, że ja tego dziecka już nie chcę i żeby pogodziła się z tym, że będziemy małżeństwem bezdzietnym. Jest już przecież macochą mojego syna i ma na kogo przelać matczyną miłość. Ostatecznie dałem jej ultimatum: staramy się o dziecko do moich czterdziestych urodzin, potem ja wysiadam.
Odparowała, że w takim razie musi sobie poszukać młodszego męża, bez bagażu, czyli dziecka. Pękło mi serce. Spakowałem walizki i się wyniosłem.
Co pan planuje?
Nie wiem. Kocham żonę, ale nie mogę znieść tego, co się stało z naszym życiem. A może dziś kocham tylko wspomnienie o niej z czasu, gdy było nam dobrze? Mam wybór: rozwieść się albo brnąć w bagno bez perspektyw. Ani jednego, ani drugiego nie chcę. (...)
Małgorzata Rozenek-Majdan Fot. Albert Zawada/Agencja Wyborcza.pl Fot. Albert Zawada/Agencja Gazeta
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.