Cytowany fragment pochodzi z wydanej przez Znak książki Krzysztofa Skórzyńskiego "Świat na głowie. Rozmowy z ojcami o największym wyzwaniu życia".
Ja, zanim się urodził Antek, mój pierwszy syn, miałem cholerny stres związany z tym, czy sprostam. Czy będę dobrym ojcem, czy zwyczajnie to udźwignę.
Słuchaj, to ja ci powiem tak: marzyłem o dziecku i w ogóle o wielkiej miłości na całe życie. Wytrzeźwiałem i zrobiłem ze sobą porządek. Podstawą terapii jest to, żeby w pierwszych latach nie wchodzić w związki. Dzisiaj już to rozumiem.
Bo jesteś toksyczny?
Tak. A poza tym związek to jest zawsze jakaś chemia na początku. Czyli kolejne zmiany świadomości. A chodziło o to, żeby najpierw zrobić ze sobą porządek. Pracować nad sobą. A nie żeby się odurzać. Bo nie trzeba się odurzać. Można się odurzać pracoholizmem, można seksem, można, nie wiem, hazardem, żarciem, cukrem, różnego rodzaju kompulsjami. Ale chodzi o to, żeby właśnie pozostać w czystości i gdzieś siebie w tym poukładać. I ja się cieszę, że moją kobietę poznałem dopiero po dwóch latach mojego trzeźwienia. I tak stosunkowo wcześnie. Ale już na tyle byłem odbudowany i na tyle miałem pragnienie miłości, bycia z kimś, że dojrzałem do tego, żeby się kimś zająć, zaopiekować. Dość skupiania się na sobie. Były też marzenia, żeby mieć dziecko. No, bo nie ukrywam, co roku stawiam taki tort, jakby to były moje urodziny. Ja to liczę jako nowe życie.
Życie w trzeźwości.
Na pierwszej rocznicy trzeźwości życzyłem sobie, żeby już nigdy w życiu nie sięgnąć po żadne środki zmieniające świadomość, żeby nie wróciła ta obsesja, ta choroba. Tak pokochałem swoje życie na trzeźwo. A przy drugiej wymarzyłem sobie i sobie życzyłem, żebym spotkał kobietę swojego życia. I żeby urodził mi się syn. Warto zdmuchiwać świeczki! Czwartego grudnia mam rocznicę trzeźwości.
Trzydziestego pierwszego, w sylwestra, poznałem moją kobietę. Czyli w sumie cztery tygodnie po torcie. A trzy tygodnie później okazało się, że ona jest w ciąży. (śmiech)
Pięknie!
Nie, no trzy tygodnie to jednak nie. Bo w lutym się dowiedzieliśmy, że jest w ciąży. Ale po trzech tygodniach było, co tu będę ukrywał, pierwsze zbliżenie, jak się potem okazało - najważniejszy moment w moim życiu. Moment, który zmienił wszystko. Bo już nie ma powrotu. I to była cudowna decyzja. Chyba, że... ręka Boga.
Byłeś szczęśliwy, kiedy się dowiedziałeś?
Bardzo. Pamiętam, że prowadziłem imprezę dla dzieci z porażeniem. Teraz jestem w to w ogóle bardzo zaangażowany, jeżdżę do tego ośrodka. Lubię te dzieci.
Najbardziej kochane dzieciaki na świecie, nie?
Tak. Wtedy, kurczę, jeszcze nie byłem ojcem, a już miałem potrzebę, żeby je przytulić. Zresztą one, nawet te autystyczne, łapią cię za rączkę tak mocno, że czujesz, iż jest w tym uczucie. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Gdy poznałem Marcelę, mieliśmy lecieć do Seulu. W lutym któregoś dnia dowiedzieliśmy się, że na następny dzień prowadzę tę imprezę. Miałem znowu poprowadzić dla nich licytację i wrócić wieczorem.
Akurat moja Marcela rano robiła badania, bo miała podejrzenia, że może być w ciąży. Wieczorem miały być wyniki na platformie internetowej. Dostałem po licytacji wielki bukiet kwiatów. I jak jechałem z tym bukietem, to miałem takie przeczucie, jakbym wiedział, co ona powie: że jest w ciąży. I gdy otworzyłem drzwi, to ona stała za nimi ze łzami w oczach. Łzy jej leciały i mówi, że jest w ciąży. A ja z tym bukietem. Wierzę więc, że Bóg to poukładał lepiej ode mnie. Że ja bym sobie tego lepiej nie wymyślił. Moja Marcela bardzo była przestraszona. Ja się nie dziwię, bo się nie znaliśmy długo. Dziecko to jest jednak wielka odpowiedzialność.
Łączy na całe życie.
Nie mieliśmy jednak ani chwili zwątpienia, ani jednej rozmowy, czy usunąć, czy to nie za wcześnie. W ogóle. Raczej to były takie rozmowy typowo lękowe, jak to będzie. Marcela bardzo się bała.
Tego, że już nic nie będzie tak jak kiedyś?
Chyba najbardziej tego, czy ja dam jej poczucie bezpieczeństwa, bo jeszcze mnie na tyle nie znała. I w sumie, tak naprawdę... W uniesieniu było fajnie, ale jako mężczyzna...
... nie miałeś okazji się sprawdzić.
Właśnie. To był więc typowy lęk kobiety. Ja sobie do dziś nie mogę wyobrazić, jak kobieta może sama sobie dać radę z dzieckiem. To jest niemożliwe.
Jest mnóstwo kobiet, które muszą sobie same radzić. Dla mnie to bohaterki. Dałbym im zbiorową Nagrodę Nobla!
To jest zawód, jest praca dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie ma odpoczynku. Nie ma tak, że sobie wracasz z pracy i się prześpisz. Musisz być cały czas na stand-by. Zresztą sam to dobrze wiesz. I co tu dużo ukrywać...
Większość tych zadań spada na kobietę.
Ja się nie bałem w ogóle. Byłem w euforii, byłem szczęśliwy, że Marcela jest w ciąży i że to z nią będę miał dziecko. Wiedziałem, że ją kocham, i już byliśmy po zaręczynach. Bo to nie było tak, że się zaręczyliśmy z powodu ciąży. Zaręczyłem się z nią przed tym. I ona się zgodziła, że zostanie moją żoną. No, troszkę Frycek pokrzyżował nam plany, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Pamiętam, że do narodzin syna nie czułem w ogóle lęku. Ale kiedy się urodził, to się ten lęk pojawił. U obydwojga nas się wzmocnił. Czy damy radę z obsługą dziecka. Jak, co, gdzie.? To był taki lęk, że kurczę.
W pierwszym momencie potrafi paraliżować, wiem.
I jeszcze mieliśmy pretensje za tę nieczułość w szpitalu, że pani nim tak przewraca. Ku*wa, no to jest człowiek. Wiesz, o co chodzi.
Oczywiście. Chcesz ratować swoje dziecko (śmiech).
Tak, ale słuchaj. Jak już wyszliśmy z małym ze szpitala, to się pojawił taki ogromny lęk, że nas zabijał. Chcieliśmy być perfekcyjni we wszystkim. W noszeniu. Kłóciliśmy się. Ja mówiłem, że ja dobrze, ona, że ona dobrze. Potem poszliśmy do fizjoterapeuty, a ten powiedział, że oboje źle nosimy i że trzeba inaczej nosić.
Pogodził nas na szczęście, bo inaczej to by było z którejś strony: "A nie mówiłem, że źle?". Pierwsze trzy miesiące to był koszmar. Przez tę naszą niewiedzę i nieumiejętność, przez nasz perfekcjonizm i przez to, że każde chciało lepiej i każde samo. Przerzucaliśmy na siebie te lęki. Obwinialiśmy się nawzajem: tego nie zrobiłaś albo tamtego.
Ale to jest normalne. Nie znam rodziców, którzy przez to nie przeszli. Nie wierzę w perfekcyjnych rodziców, przygotowanych do rodzicielstwa w stu procentach. Dzisiaj się z tego śmiejesz, prawda?
Tak. Dzisiaj się śmieję, ale powiem ci - gdyby nie to, że jestem obstawiony fajnymi ludźmi, bardzo ciekawymi, bardzo mądrymi i szczerymi, na których zawsze mogę liczyć, to różnie mogło być. Nie wiem, czy ten związek by przetrwał, i mówię to z ręką na sercu.
Byliście rozbici?
Nikt nie jest na to przygotowany. Ja się nie dziwię, że duży procent związków rozpada się w ciągu pierwszych trzech lat. Bo jeśli nie masz wsparcia, kogoś, kto ci wytłumaczy, pomoże, to wzajemne obwinianie się, kłótnie urastają do takiej rangi, że robi się koszmar. I my w tym uczestniczyliśmy.
Pojechaliśmy do przyjaciela, zakonnika, kapucyna mniejszego w Zakroczymiu. Tam jest Ośrodek Apostolstwa Trzeźwości. Przyjechaliśmy i ja do niego mówię: "Adam, ku*wa.". On pyta, co się z nami dzieje. Odpowiadamy, że chcielibyśmy jak najlepiej, ale wciąż się kłócimy, bo chcemy być perfekcyjni. On na to: "Słuchajcie, to was zabije. Możecie być tylko wystarczająco dobrzy. Jeśli będziecie udawać przed dzieckiem, że jesteście perfekcyjni, i nie będziecie pokazywać swoich błędów, i nie dacie sobie prawo do błędu, to wasze dziecko też nigdy sobie nie da tego prawa".
Bardzo prawdziwe.
"I zrobicie mu ogromną krzywdę". Po tamtej rozmowie długo dyskutowaliśmy. Odpuściliśmy i zaczęliśmy sobie dawać przyzwolenie, że czegoś nie wiemy, że czegoś nie umiemy, że coś Marcela robi lepiej, a coś innego ja lepiej, że ja coś gorzej, że ona coś gorzej, że się uzupełniamy. I tak te role się ułożyły, no i dzisiaj to już jest raj. Ale początki były bardzo trudne.
Kiedy dałeś Marceli poczucie, że jesteś odpowiedzialnym facetem, który - sorry, że powiem zupełnie wprost - nie tylko zrobił jej dziecko, ale także zapewnia bezpieczeństwo i może z nią spędzić resztę życia? Bo to jest dla kobiety kluczowe.
Kurde, do dzisiaj nie mam takiego przekonania. Przez całe życie cierpiałem, gdy byłem w związkach, bo wydawało mi się, że kocham i że skoro tak kocham, to jak ona mi mogła zrobić to a to albo dlaczego się rozstaliśmy. I dopiero niedawno dotarło do mnie, że istotą miłości nie jest to, czy ja myślę albo czuję, że ją kocham, tylko czy ona czuje się kochana.
Unikam stawiania sobie pomnika, że jestem fajnym ojcem. Ocenę wystawi mi za jakiś czas mój syn. Ja mógłbym powiedzieć: jestem superojcem, ale co z tego, jak on będzie czuł inaczej, że słaby byłem? (...)
(...)Uważam, że w pierwszym okresie matka jest czymś zupełnie naturalnym dla dziecka. Ta ich więź jest zupełnie naturalna. A facet jest długo dodatkiem, takim, że jak jest, to jest, a jak go nie ma, to nie ma. Prawda? Ja oczywiście kochałem swoje dzieci od pierwszej minuty, kiedy one z brzucha wyszły. Ale ta miłość nie była naturalna. Uczyłem się jej. Bo to jakaś obca postać weszła do naszego domu, między nas, i zrobiła straszny ryk.
Wszyscy mi mówili - bo na szczęście mam takich znajomych, z którymi mogę normalnie o tym porozmawiać, choć oczywiście są też ludzie, którzy zawsze udają, że wszystko jest zajebiście - no więc moi znajomi mówili mi tak: "Pierwsze pół roku - piekło! Będzie piekło. Szykuj się na to". "Nie, no jak piekło?" "Zobaczysz, piekło, ku*wa".
I było piekło?
No, było. Co tu dużo gadać. Nie dość, że co pięć minut budzenie, jedzenie, wstawanie, trzęsienie się - czy oddycha, czy nie oddycha - to jeszcze zero reakcji ze strony dziecka, leży tylko i łeee, i mleka chce, i jeszcze się zrzyga. Moja kobieta miała miłość od razu, widziałem to w niej, nawet jak wstawała w nocy. Ja wstawałem i sobie myślałem, gdzieś tam w głowie mówiłem: zaraz cię uduszę poduszką.
A Marcela wstawała i mówiła: "Frysiu, Frylku, Frylulku". Myślałem: zazdroszczę jej, że ja tego nie mam. Ale teraz, kiedy opowiadałeś mi o sobie, to mnie natchnęło, że ja wiem, jak to jest u mnie. To moje dziecko rozkochuje mnie w sobie.
Doskonale cię rozumiem. Podpisuję się pod ostatnim zdaniem obiema rękami.
Od kiedy zaczęły się reakcje, od kiedy pojawił się pierwszy uśmiech, od kiedy wracam do domu, a mały już tam zapierdziela, to on mnie rozkochuje w sobie. Czuję, że wszystko jeszcze przede mną. Że jesteśmy na jakimś etapie, ale jeszcze nie jestem na etapie bezgranicznej miłości. Mój dzieciaczek dorasta. Każdym gestem, każdym sygnałem skierowanym w moją stronę czy zwróceniem na mnie uwagi - wszystkim tym mnie powoli przyciąga do siebie.
A irytują cię dzisiaj tacy słodziutcy ojcowie, którzy udają, że wszystko jest super i było pięknie od początku?
Po prostu im nie wierzę. Mam kolegów, z którymi szczerze o tym rozmawiamy i wierzę im, że ta miłość do dziecka się rodzi i w końcu jest bezgraniczna. Wierzę w to. Ale u mężczyzny ona dojrzewa. To dziecko rozkochuje cię w sobie. Ja tego doświadczyłem.
Krzysztof Skórzyński 'Świat na głowie. Rozmowy z ojcami o największym wyzwaniu życia' Fot. Materiały prasowe Fot. Materiały prasowe