Czytasz artykuł w ramach cyklu "Ósmy dzień miesiąca". Począwszy od Dnia Kobiet tego roku, co miesiąc publikujemy teksty dotyczące równouprawnienia płci i walki z ich stereotypowym postrzeganiem.
Kiedy zabierałyśmy się za pracę nad tekstem, sięgnęłyśmy pamięcią do naszych szkolnych czasów. Jakieś 10-15 lat temu o feminizmie nie mówiło się w szkole praktycznie wcale. W ogóle mało miejsca poświęcało się współczesnej historii, do której zaliczają się ruchy emancypacyjne, zwłaszcza te kobiece. Kobiety w podręcznikach pojawiały się raczej jako muzy niż twórczynie czy innowatorki. I chyba nikomu się nie śniło, aby zwrotu "twórczyni" czy "innowatorka" używać.
Nieobecnych tematów było znacznie więcej. O homoseksualizmie Jarosława Iwaszkiewicza trzeba było doczytać po lekcjach, choć te informacje miały wpływ na interpretację utworów. O orientacji psychoseksualnej wybitnych jednostek po prostu się nie mówiło. Na studiach "przemilczane" tematy pojawiały się już prędzej, ale często należało zapisać się na dodatkowe zajęcia. Kiedy porównałyśmy nasze edukacyjne doświadczenia, uświadomiłyśmy sobie jeszcze dobitniej, jak niepokojąco wiele mają ze sobą wspólnego, a gdy zapytałyśmy o zdanie ekspertek - że to tylko przysłowiowy wierzchołek góry lodowej.
Świeży przykład karmienia młodzieży negatywnymi wzorcami pochodzi z tegorocznego egzaminu gimnazjalnego. Przytoczono na nim fraszkę Jana Sztaudyngera, który znany jest z seksistowskiej twórczości. "Hitem" swego czasu była próbna matura z WOS-u, gdzie pod zdjęciem ojca pochylającego się nad niemowlakiem widniało zadanie: "Rozstrzygnij, czy zdjęcie ilustruje tradycyjny model rodziny. Swoje zdanie uzasadnij, odwołując się do fotografii". Według autorów testu to nie była tradycyjna rodzina, a przykład poprawnego uzasadnienia był taki: "Rodzina tradycyjna, inaczej patriarchalna, to rodzina, w której opieka nad dziećmi jest zadaniem kobiety. Natomiast mężczyzna zapewnia byt materialny i reprezentuje ją na zewnątrz".
Matura próbna OPERON, WOS, arkusz - 3 Fot. Operon
Czy w tradycyjnych rodzinach mężczyźni nie udzielają się w opiece nad dziećmi, nie mogą okazać czułości i troski? Tego typu skostniałe treści nie przystają do współczesnej rzeczywistości, w której młodzi ludzie żyją w najróżniejszych rodzinach, nieformalnych związkach czy też w pojedynkę, są członkami społeczności LGBT+, a w filmach i serialach coraz częściej widzą, że świat nie dzieli się wyłącznie na heterokobiety i heteromężczyzn żyjących razem długo i szczęśliwie w wersji: on zarabia na rodzinę, a ona zostaje w domu z gromadką dzieci. Może tak być, ale nie musi, jest o wiele więcej opcji i nie ma co ich wartościować.
Kolejne kontrowersje wzbudził fragment podręcznika Joanny Białobrzeskiej "Ja, ty - my. Ala i Adam na tropach zaginionego skarbu". "(…) cieszę się, że nie jestem podobna do brata. Chociaż Adam z dużym nosem, odstającymi uszami i krzywymi nogami całkiem nieźle wygląda. Dlaczego? Bo jest chłopakiem, a chłopakom, jak mówi tata, nie uroda jest potrzebna, tylko spryt, siła i intelekt. Wiem, co to spryt, siła, tylko nie bardzo rozumiem, co to jest ten INTELEKT!" - mówi Ala opisana w innej części książki jako gaduła i bałaganiara, czyli przeciwieństwo brata, który ceni porządek i planuje zostać wynalazcą. Chłopiec ma być silny i ambitny. Dziewczynka według tego klucza ma być po prostu ładna.
Fragment podręcznika 'Ja, ty - my. Ala i Adam na tropach zaginionego skarbu' Wydawnictwo Didasko, https://www.facebook.com/photo.php?fbid=2196571777250847&set=a.1393382924236407&type=3&theater
Czy naprawdę bez opierania się na przestarzałych, a przede wszystkim krzywdzących, podziałach nie da się wytłumaczyć dzieciom tego, czym jest intelekt i do czego jest potrzebny? Od najmłodszych lat podcina nam się skrzydła, nie uwzględnia naszej kobiecej historii, koncentruje na naszych ciałach, które są najróżniejsze i jak na złość najczęściej nie przystają do idealnego wzorca.
Niełączenie kobiet z intelektem na kartach podręczników to jednak praktyka znacznie bardziej powszechna. Właściwie można przejść przez całą szkolną edukację i zastanawiać się, co też robiły kobiety przez te wszystkie wieki i nie dostać żadnych sensownych odpowiedzi. Bo te wybitne, o których informacje znajdziemy dziś w publikacjach typu "Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek. 100 historii niezwykłych kobiet" Eleny Favilli i Franceski Cavallo lub "Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy" Anny Dziewit-Meller - na kartach podręczników nie pojawiają się wcale lub prawie wcale.
Dobrze, że takie książki trafiają dziś na półki, ale jeszcze lepiej byłoby, gdyby o genialnych kobietach można było usłyszeć w szkole. I to w każdej, a nie wybranej placówce, bo akurat nauczycielka czy nauczyciel chcą o tym opowiedzieć. Równie ważne jest, by tłumaczyć dzieciom historyczny kontekst, który sprawiał, że kobiety, jak i w ogóle osoby należące do innych nieuprzywilejowanych grup, były pozbawiane edukacji i szansy na rozwój w różnych dziedzinach.
Z mojej perspektywy historyczki, zajmującej się pracą naukową i dydaktyczną, wiem, jak wybiórcze są programy nauczania
- mówi Barbara Kasprzyk-Dulewicz. - Najlepszym tego przykładem są zagadnienia dotyczące kobiet. Choć stanowią one połowę ludzkości i od najdawniejszych czasów wpływały na bieg historii, ich obecność na lekcjach jest marginalna, o ile nie żadna. W szkołach podstawowych czy liceach stykamy się z klasyczną historią wielkich wydarzeń i wielkich wodzów, głównie historią polityczną, w której choć kobiety były obecne, to nie odgrywały głównych ról. Szczęśliwie, w światowej (a od pewnego czasu również w rodzimej) historiografii badanie dziejów kobiet staje się sprawą naturalną. Mam nadzieję, że również na poziomie edukacji niebawem nastąpią konieczne zmiany pod tym względem - dodaje nasza rozmówczyni.
Oby nadeszły, bo obecne programy sprawiają, że nawet jeśli osoba prowadząca lekcje lub kursy, chciałaby więcej o historii kobiet opowiedzieć, nie ma na to za bardzo czasu. - Jestem po pierwszym roku prowadzenia kursu z historii sztuki przeznaczonego m.in. dla osób przygotowujących się do egzaminów. Nasuwa mi się kilka refleksji - opowiada Aśka Warchał-Beneschi, historyczka sztuki, właścicielka galerii Polish Naives. - Po pierwsze brak artystek w ogólnie przyjętym kanonie dzieł sztuki światowej przed czasami współczesnymi. Każda próba opowiedzenia o kobietach, które - choć dzisiaj zapomniane - w swoich czasach cieszyły się uznaniem na polu sztuki, wydaje się "dopisywaniem", wyciąganiem ciekawostek.
- Za Lindą Nochlin, autorką słynnego eseju "Dlaczego nie było wielkich artystek?", musimy też zwrócić uwagę na fakt, że sytuacja społeczna przez wieki nie pozwalała kobiecie na zajmowanie się sztuką w takim samym stopniu jak mężczyźnie, predestynowanemu do roli geniusza. Tak formowały się podwaliny historii sztuki jako nauki tylko pozornie uniwersalnej, obiektywnej - zaznacza rozmówczyni. - To prowadzi nas do problemu, którym jest brak zmiany języka historii sztuki. Najjaskrawiej pokazują to opisy dzieł ukazujących przemoc wobec kobiet - kontynuuje Warchał-Beneschi.
- Tematy takie jak Apollo i Dafne, Pluton i Prozerpina czy porwanie Sabinek są przecież scenami prób gwałtu lub sytuacji, które do niego bezpośrednio prowadzą. Wciąż jednak mówi się o "zakochanym Apollu". Nie odrzucam dzieł przeszłości z ich kontekstem historycznym, ale wymagam, abyśmy w epoce #metoo zaczęli nazywać rzeczy po imieniu
- dodaje historyczka sztuki.
Na lekcjach nie tylko nie dowiemy się wiele o artystkach czy badaczkach, lecz także używany powszechnie język sugeruje, że pewne zawody to domena mężczyzn - np. kiedy mówimy o fizykach, astronautach czy policjantach. Swoją drogą mówimy też o nauczycielach, kiedy większość osób wykonujących ten zawód to kobiety.
A żeńskie końcówki w historii języka polskiego były stosowane bez większych problemów. Choćby w "Słowniku języka polskiego" Samuela Bogumiła Lindego (1807-1814) można było znaleźć takie hasła jak "burmistrzyni". Feminatywy zaczęły jednak zanikać w PRL-u, a współczesne podręczniki preferują formy rodzaju męskiego, zamiast uwzględniać oba rodzaje lub stawiać na neutralne płciowo sformułowania. Tak pogłębia się niewidoczność kobiet i od najmłodszych lat jesteśmy osobami nieosłuchanymi/nieopatrzonymi z posłankami, naukowczyniami, psycholożkami. Wydają nam się śmieszne, niepoprawne, uwłaczające.
Inna sprawa, że wypadałoby też wreszcie skończyć z językową dyskryminacją osób, które nie czują się związane ani z płcią męską, ani żeńską lub czują przynależność do obu czy po prostu są poza binarnym systemem. I w szkole powinno być na to miejsce.
To, że polskie podręczniki są nie tylko seksistowskie, lecz także po prostu dyskryminujące, punktuje raport "Gender w podręcznikach" autorstwa Iwony Chmury-Rutkowskiej, Macieja Dudy, Marty Mazurek i Aleksandry Sołtysiak-Łuczak. W materiałach edukacyjnych praktycznie nie ma miejsca dla osób z niepełnosprawnościami, homoseksualnych, dla patchworkowych rodzin czy samotnych matek lub ojców. Według raportu opartego na badaniach przeprowadzonych w latach 2013-2015 "można zauważyć istotnie częstsze przedstawianie mężczyzn w rolach zawodowych położonych na górze hierarchii - wyższe kadry kierownicze, inteligencja nietechniczna, wolne zawody. Kobiety są z kolei istotnie nadreprezentowane w zawodach związanych z pracą w biurze oraz handlem i usługami. Częściej niż mężczyźni są pokazywane jako osoby spoza świata pracy - bezrobotne lub uczące się".
Autorki i autor po przeprowadzeniu analizy materiałów edukacyjnych rekomendują, aby już w przedszkolu promować różnorodność doświadczeń kobiet i mężczyzn, pokazywać, że zarówno dziewczynki, jak i chłopcy mogą być troskliwi, twórczy, wykazywać się aktywnością. "Edukacja szkolna jest ważnym pasem transmisyjnym idei dotyczących płci i rodzaju, a same podręczniki mogą być zarówno skutecznym narzędziem reprodukowania i konserwowania porządku społecznego opartego na nierówności kobiet i mężczyzn, jak i krytykowania oraz zmieniania tej rzeczywistości na bardziej egalitarną" - czytamy w raporcie.
Stereotypowych wzorców pełno w podręcznikach, ale padają też z ust osób uczących, rodziny, otoczenia - i dziewczyny, i chłopców wpisuje się w sztywne ramy, sugerując, że w pewnych zawodach się nie sprawdzą.
- Kiedy miałam 15 lat, zaczęłam liceum w klasie humanistycznej. Pierwsza klasa wtedy była ogólna, dopiero w drugiej zaczynało się naukę przedmiotów rozszerzonych. Marzyłam o pójściu na politechnikę i bardzo lubiłam fizykę - w związku z tym musiałam zmienić profil na matematyczno-fizyczny, żeby móc zrealizować plany
- opisuje Kamila Gołdyka z inicjatywy Mamy Głos. - Niestety, ze strony grona pedagogicznego zamiast wsparcia spotkałam się z absurdalnymi komentarzami typu: "Nie wolisz zamiast fizyki wybrać sobie historii sztuki? To taki łatwy i przyjemny przedmiot" albo "Dziewczyna na politechnikę? I co, będziesz w kasku chodzić?" Codziennie przychodziłam na rozmowy do biura dyrektorki, aby udowodnić, że jestem kompetentna. Proces zmiany klasy zajął mi kilka miesięcy. Mojemu koledze z o wiele gorszymi wynikami - dwa tygodnie. Nie musiał nikomu nic udowadniać ani odpowiadać na absurdalne pytania czy rozwiązywać testów - opowiada Kamila. Takich historii jest oczywiście znacznie więcej.
- Żeby wyrównać szanse dziewcząt i chłopców w edukacji, wprowadzajmy kobiety i inne marginalizowane grupy do nauczania systematycznie, a nie od święta (jak Maria Skłodowska-Curie czy Katarzyna II - bohaterki, które jako wyjątki legitymizują w aktualnej formie edukacji zasadę, że kobiety nie uprawiają nauki ani nie sprawdzają się jako władczynie) - opowiada teoretyczka kultury Ewa Alicja Majewska, która wraz z Ewą Rutkowską napisała poradnik dla nauczycieli "Równa szkoła - edukacja wolna od dyskryminacji". Autorki krok po kroku objaśniają, w jaki sposób można zmodyfikować nauczanie różnych przedmiotów, by tematyka równościowa weszła nam w krew. Propozycje rozwiązań znajdziemy też w raporcie "Gender w podręcznikach".
Miejmy jednak świadomość, że edukacja ani nie zaczyna, ani nie kończy się w szkole. - Dzieci pewne rzeczy świetnie rozpoznają, bo przecież żyją w świecie, czytają bądź oglądają media, funkcjonują w jakichś relacjach. Dziecko znacznie bardziej przekonująco od dorosłego potrafi czasem opowiedzieć o dyskryminacji czy nierównościach - zaznacza Majewska. - Uczyłam w różnych szkołach, od elitarnych gimnazjów po szkoły poprawcze, i wszędzie młodzież i dzieci bardzo szybko "załapywały", o co chodzi - o to, żeby wspierać życie, eliminować cierpienie i szukać sposobów na to, by różne osoby mogły żyć i uczyć się bez gorszego traktowania. To jest coś, czego chce każdy dzieciak (i spora część dorosłych) - nie wylądować w pozycji tego "gorszego" czy "śmiesznego".
Jeśli chcemy uświadamiać dzieci, czym jest dyskryminacja, nie możemy ograniczać się do suchej teorii. - W edukacji musimy mieć przestrzeń na to, żeby samodzielnie nazywać różne formy przemocy czy nierówności. Na moich warsztatach dla nauczycielek większość uczestniczek (dorosłe kobiety!) uświadamiała sobie, że w jakimś momencie życia same padały ofiarą dyskryminacji czy napastowania, i zajęcia zmieniały się w przestrzeń, gdzie same definiowałyśmy, co to znaczy gorsze traktowanie.
W obecnej sytuacji politycznej niestety trudno spodziewać się, że polska szkoła szybko uwolni się od płciowych stereotypów. W tym momencie łatwiej liczyć na działania oddolne, np. organizacje prowadzące równościowe warsztaty, takie jak wspominana inicjatywa Mamy Głos, którą założyły młode dziewczyny, uczennice i studentki. Warto jednak pamiętać, że możemy zrobić sporo, dając codzienny przykład - dzieciom, rodzeństwu, ludziom wokół. Zaglądajmy więc córkom i synom do podręczników, zgłaszajmy wątpliwości, tłumaczmy na własną rękę, podkreślajmy, jak pozytywnym i ważnym aspektem jest społeczna różnorodność, uczmy ciekawości, otwartości, empatii wobec innych ludzi, zwracajmy uwagę na język, jakim opisujemy świat. Wychowujmy dzieci tak samo niezależnie od ich płci. Wszystkim to wyjdzie na dobre.
Tytuł artykułu został zainspirowany jednym z wniosków z raportu "Gender w podręcznikach".
Paulina Klepacz i Aleksandra Nowak - feministki, dziennikarki, redaktorki feministyczno-erotycznego magazynu G’rls ROOM.