Trudno opiniować nie znając bohaterek historii - ich motywacja mogła być bardzo różna. Od wykalkulowanego podejścia, czyli „przyjmę te oświadczyny, choć nie jestem pewna, czy naprawdę chcę wyjść za niego za mąż i dam sobie jeszcze czas żeby się upewnić”, przez próżność „no proszę kolejny facet mi się oświadczył” aż po obawę „jeśli go odrzucę, może potem będę żałować”.
Mam też wrażenie, że obecnie ranga oświadczyn spadła. Przestały być wiążące. Kiedyś ten krok zawsze poprzedzał ślub, a zerwanie oświadczyn musiało być spowodowane czymś bardzo ważnym. Obecnie zaręczamy się, ale wcale nie jest oczywiste, że wyjdziemy poza etap narzeczeństwa.
Taka "miłość", która przechodzi jak katar i co więcej taka sytuacja powtarza się wielokrotnie, może świadczyć o ukrytych obawach przed fazą związku, która rodzi zobowiązania, a nawet o tym, że druga osoba interesuje nas póki jest niedostępna. Jeśli nagłe ochłodzenie wiąże się z momentem, w którym myślimy sobie „no dobrze widzę, że zaczyna mu już zależeć, trafiony zatopiony” znaczy, że to był nasz cel.
Mimo to, nie musi to być działanie z premedytacją. Może się nam wydawać, że jesteśmy zakochani, a tu nagle po sprawie. Takie osoby nie mają koncepcji, co dalej po „udomowieniu” związku. Może to być skutek trudnego modelu, który towarzyszył nam w dzieciństwie. Wrażenie, że stały związek jest nudny, ograniczający, raniący. Również niska samoocena bywa powodem, bo rozciąga się na to, co zdobyliśmy. Może też się nam wydawać, że póki ktoś jest niedostępny, jawi się jako wspaniały i robimy założenie, że związek z nim uszczęśliwi nas. Gdy jednak uda nam się go zdobyć, szybko traci swoją wyjątkowość. To trochę jak z nowymi dżinsami, które kosztują fortunę i na wystawie wyglądają, jak spełnienie marzeń. Kiedy już je kupimy i przyniesiemy do domu, wyglądają jak spodnie z sieciówki.
Dla pokolenia naszych babć szczęściem w miłości był ślub w kościele, biała suknia i welon, piękna para na pamiątkowej fotografii. Nie zaglądało się za kulisy, a przecież wizerunek nie zawsze pokrywał się z prawdą. W tym czasie oceniało się bardziej na zasadzie „zdobyła dobrą partię”, „dobrze się wydała” itp. A kto był sam, najwyraźniej uchodził za wybrakowany model. Bo samotnych traktowano podejrzliwie. Obecnie mamy inne podejście.
Szczęście w miłości, które jest tytułem mojej książki, oznacza bycie w relacji, która jest dla nas dobra, wspierająca, pozwala się nam rozwijać. Nie jest ważne czy jest zalegalizowana czy nie, tylko to, czy nas buduje. Szczęściem w miłości można też określić sytuację kiedy mamy powodzenie, właściwe podejście do uczuć, dokonujemy mądrych wyborów bo zanim zbudujemy stały związek zbieramy przecież kolejne doświadczenia. One zaś w takim wypadku nie są dla nas druzgocące tylko budujące.
Jestem przekonana, że do pojawiania się miłości nie są potrzebne specjalne zabiegi tylko gotowość, otwartość i dobre nastawienie. Neurobiolodzy znaleźli konkretne dowody na to, że człowiek komunikuje się ze środowiskiem i innymi osobami nie tylko werbalnie. Można powiedzieć, że każdy z nas jest swoistym nadajnikiem i odbiornikiem. Błony komórkowe naszego ciała odbierają bezpośrednie sygnały ze środowiska, następnie informacje te są filtrowane i koordynowane są przez mózg. Co stanowi ów filtr? Otóż są to również nasze doświadczenia i przekonania! W zależności od tego, jakie założyliśmy filtry, idziemy przez życie z poczuciem szczęścia i spełnienia lub frustracji, strachu, samotności.
Upraszczając, osoby otwarte i gotowe na miłość emanują pozytywnymi emocjami, co przyciąga potencjalnych partnerów. Dla odmiany osoby, które desperacko szukają kogoś wysyłają raczej sygnał pochodzący z lęku przed samotnością. Odnajdują się w tłumie i choć wygląda to na przypadek jest w gruncie rzeczy odbieraniem na tej samej fali. Tak zresztą mówimy spotykając pokrewną duszę, prawda?
Szukanie z pozytywnym nastawieniem, z miejsca: chcę, a nie muszę, polega na spokojnym przyglądaniu się, jak znajomość/miłość się rozwija. Chcemy kogoś, z kim będzie nam dobrze. Ofiarowujemy więc uczucie, ale mamy też umiejętność chronienia własnej osoby. Dajemy sygnał, że jesteśmy zainteresowani, ale kochamy również siebie więc oczekujemy szacunku. Druga strona nie wystawia naszych uczuć na próbę.
W osobie, która szuka desperacko pojawia się wiele napięcia. Ona zdobywa miłość, zdobywa partnera, więc gotowa jest zapłacić za to cenę. Gdy w relacji pojawia się coś, czego nie akceptuje, udaje, że jest inaczej. Ma nadzieję, że dostosowując się, pokaże, że jest warta miłości. Takie podejście staje się transakcyjne. Rezygnujemy z siebie, by zyskać aprobatę. A to daje odwrotny rezultat gdyż pokazujemy, że nie zależy nam na sobie. Druga strona uczy się w ten sposób, że nie oczekujemy szacunku.
Wszystko zależy od tego co mamy do ofiarowania, czego oczekujemy, jacy jesteśmy, jak podchodzimy do związku. Cechą kobiet jest większa łatwość komunikacji w sferze emocji, co z pewnością pomaga w budowaniu relacji. Z drugiej strony, mimo przemian obyczajowych, wciąż stykam się z pytaniem: czy kobieta może pierwsza zadzwonić, zaprosić, co oznacza, że niektóre z nas nie odważają się zainicjować kontaktu, żeby nie odkrywać kart.
Patrząc z tej perspektywy, mężczyźni mają przyzwolenie na większą aktywność. I część z nich nie czuje się najlepiej gdy stają się obiektem kobiecych zabiegów. Myślę jednak, że nie ma powodu by którąś płeć faworyzować. Obie mają podobne wyzwanie.
Takie tematy w formie pytań często powracają. Czy on powinien już zadzwonić, czy ja mogę pierwsza się odezwać, czy jeśli pójdę z nim do łóżka, to przestanie się mną interesować?
Wątpliwości wynikają głównie z lęku przed odrzuceniem i braku zaufania do siebie. To trochę bez sensu żebyśmy postępowali według schematu zamiast być w kontakcie z uczuciami i kierować się wewnętrznym kompasem. Jeśli on nie działa to warto go wyregulować, bo regułki go nie zastąpią.
Jeżeli idę z kimś do łóżka na regulaminowej trzeciej randce i nie będzie ciągu dalszego to i tak poczuję się wykorzystana. Dlaczego? Bo zrobiłam coś intencjonalnie, na coś liczyłam i tego nie dostałam. Trochę transakcyjne podejście prawda? To może lepiej zdecyduję się na to na randce drugiej lub piątej wtedy, gdy sama mam na to ochotę. Jeśli na tym się skończy to przynajmniej będzie to dla mnie udany wieczór.
W młodości generalnie mniej kalkulujemy. Ten nurt, który nas porywa ma to do siebie, że wydaje się czymś bardzo naturalnym. Nie mamy też jeszcze wielu doświadczeń, uprzedzeń, a za to wśród przyjaciół obserwujemy podobne fazy w życiu, więc wszystko wydaje się zmierzać we właściwą stronę. Gdy zaś jesteśmy nieco „spóźnieni”, niektórzy znajomi zdążyli już zaliczyć twarde lądowanie, rozwiedli się lub ugrzęźli w swoich planach podboju świata bo dzieci, bo kredyt… zaczynamy być bardziej asekuranccy.
Jakkolwiek część młodych osób też miewa rozsądkowe podejście czyli teraz interesuje mnie nauka, kariera, a rodzina dopiero kiedy osiągnę założone cele. No ale myślę, że mamy do tego pełne prawo. To nie jest tak, że jest właściwy model i inne, gorsze.
Pod warunkiem, że obie strony są wolne, bo jeśli któraś z nich, lub obie mają inne zobowiązania, to droga do szczęścia może być nieco wyboista. Wiele też zależy od tego, czy dla obojga perspektywa związku jest atrakcyjna. Bo romans oparty wyłącznie na silnym przyciąganiu ma nieco inną dynamikę niż budowanie relacji. Kiedy dbamy o to by seksualna atrakcyjność stanowiła bodziec do zbudowania bliskości, może się udać. Wtedy relacja przetrwa nawet gdy napięcie seksualne osłabnie. Zależy nam już bowiem na partnerze, a nie tylko na uniesieniach. Jeśli romans oparty jest tylko na chemii i nic nie robimy by zbliżyć się do siebie na innych płaszczyznach, zmniejszenie napięcia nastąpi nieuchronnie i w końcu osłabi relację. Przejście do codzienności nie będzie już atrakcyjne.
Trudno odpowiedzieć jednoznacznie, bo oba scenariusze wchodzą w grę. Jeśli ludzie się dobrali dobrze mimo wczesnego wieku, doceniają to, co mają i nie szukają wrażeń, odmiany, porównań. Ich związek może być trwały i szczęśliwy. A inni z czasem stwierdzają, że coś ich ominęło i zaczynają za tym tęsknić. Myślę więc, że największe znaczenie ogólnie dla trwałości związku ma nasza postawa względem życia i partnera. Bo istotą trwałości związku nie jest pewność, że wybraliśmy najlepszy model z dostępnych tylko, że jesteśmy z właściwą osobą.
Coś w tym jest. Przyzwyczajenia wynikają z naszej natury, potrzeby komfortu, przewidywalności. Czasem oczywiście udaje się nam wzajemnie dopasować do siebie, ale jeśli jesteśmy mocno „terytorialni”, to ktoś zaglądający do naszych schowków wydaje się intruzem, mimo, że jest osobą bliską.
Zdarza się, że strona mieszkająca u partnera musi dostosować się do jego poczucia estetyki, rytmu, a porządki i przestawienie bibelotów kończą się awanturą. Zresztą świetną ilustracją jest to co działo się w "Seksie w wielkim mieście" kiedy do Carrie Bradshaw wprowadza się Aidan Shaw. Tragedia! Dlatego często najlepszym rozwiązaniem jest wybranie neutralnego miejsca do życia, które nie jest ani moje, ani twoje, tylko nasze.
Hmmm. Magdalena Mielcarz naprawdę mogłaby wystąpić w worku na ziemniaki i niewiele by jej to ujęło, ale większość kobiet nie odważyła by się na wyjście całkowicie bez retuszu. I ja się z pewnością też do nich zaliczam, jakkolwiek uważam, że z retuszem nie warto przesadzać bo to generuje napięcie.
Powinnam przewidzieć, że kiedyś będę musiała zmyć makijaż, zdjąć push up, albo bieliznę wyszczuplającą. Dlatego różnica między wersją demo a saute nie powinna być dramatyczna. Kładzenie się z spać w makijażu, a potem budzik na piątą, żeby ponowienie „wstać” już w pełnym rynsztunku, to strasznie męczące przedsięwzięcie. Poza tym wynika z niskiej samooceny. Jeśli uważam, że nie mogę pokazać się mężczyźnie bez sztucznych rzęs… to chyba mam problem.
Jeśli chcemy im naprawdę pomóc, to zwracajmy zawsze uwagę na to, co w nich lubimy, co w nich podziwiamy, kochamy, słowem - podnośmy ich samoocenę. Nie ubolewajmy z nimi wspólnie, że ludzie są teraz interesowni, że prawdziwa miłość to towar deficytowy, bo to wzmacnia poczucie bezradności. A jeśli podejrzewamy, że w ich sposobie myślenia jest coś co warto skorygować - na przykład mają złe wzorce i czegoś się obawiają, są po przejściach, którymi sobie nie poradzili, cierpią z powodu nieśmiałości, kompleksów - to zachęćmy ich do poszukania pomocy. Niekoniecznie terapii, bo może jej nie potrzebują, ale do skonsultowania się.
'Szczęście w miłości' Joanna Godecka Fot. Materiały prasowe
Joanna Godecka. Terapeutka związana z praktyką obecności, relacjami, poczuciem własnej wartości, samooceną kobiet. Jest członkinią Polskiego Stowarzyszenia TSR (Terapia Skoncentrowana na Rozwiązaniach. Autorka książek "Nie odkładaj życia na później" i "Szczęście w miłości".