Kiedy ignorowałam mój wewnętrzny głos - ten sam, który wskazywał mi właściwą drogę - podejmowałam złe decyzje. Czasem wyrażał się przez emocje. Jeśli mogłam spokojnie oddychać, wiedziałam, że dobrze mi służy. Jeśli mój oddech był płytki albo urywany, odczytywałam to jako znak, że dzieje się coś złego.
Kiedy postanowiłam wykorzystać reale od taty na zakup nowych ciuchów, sądziłam, że jestem rezolutna, ale w głębi duszy czułam, że nie postępuję właściwie. O tym, jak mądry jest ten wewnętrzny doradca, przekonałam się jeszcze lepiej dziesięć lat później, kiedy w 2005 roku wahałam się, czy przedłużyć współpracę z Victoria's Secret.
Miałam dziewiętnaście lat, gdy wspomniana firma zaproponowała mi pięcioletni kontrakt. W okresie, gdy spłynęła ta oferta, "Vogue" nazwał mnie modelką roku. Pamiętam, jak pojawiłam się na uroczystości wręczenia nagród w hipisowskiej koszuli, w rozpadających się birkenstockach i w jak zwykle za dużych, podartych, wygodnych dżinsach. Na mój widok Anna Wintour zapytała, czy aby mam się w co ubrać, a ja odpowiedziałam: "Tak, w to".
Czym prędzej poprosiła więc Grace Coddington, dyrektor kreatywną "Vogue'a", żeby znalazła dla mnie lepszą kreację. Nigdy nie zapomnę tych zszokowanych min. W 1999 roku pracowałam dla największych projektantów, a Victoria's Secret była firmą wysyłkową, którą od tych pierwszych dzieliła przepaść.
Modelki albo prezentowały ubrania takich marek z górnej półki, jak Alexander McQueen, Versace, Dolce & Gabbana, albo szukały szczęścia w komercji. Nie było mowy o łączeniu jednego z drugim. Ale kiedy poznałam warunki kontraktu z Victoria's Secret, nie posiadałam się ze szczęścia. Pierwszy raz w życiu mogłam zyskać prawdziwe zabezpieczenie finansowe i gwarancję zatrudnienia na pięć lat, a przy okazji zapomnieć o konieczności uczestniczenia w stu pokazach rocznie. Koniec z lataniem z miasta do miasta co kilka dni. Koniec z zamartwianiem się o wygasające umowy albo własną wypłacalność.
Przez pierwsze lata czułam się komfortowo, pozując w bieliźnie, ale z czasem zaczęło mi to przeszkadzać. Miałam coraz większe opory przed pozowaniem na wybiegu, pod obstrzałem aparatów, w samym tylko bikini albo figach. (Dajcie mi warkocz, pelerynę, skrzydła - cokolwiek proszę, byleby mnie tylko trochę zasłoniło!) Skrępowanie przybierało na sile z każdym kolejnym zleceniem. Ale uwielbiałam ludzi, z którymi tam pracowałam, zwłaszcza mojego drogiego przyjaciela i Kupidyna w jednej osobie, Eda, który najpierw mnie zatrudnił, a wiele lat później umówił na randkę w ciemno z Tomem [Tom Brady, amerykański futbolista, mąż modelki - przyp. red.].
W 2006 roku minęło siedem lat naszej współpracy z Victoria's Secret. Zlecenia od nich zapewniały osiemdziesiąt procent moich dochodów. Firma chciała przedłużyć ze mną kontrakt na kolejne dwa lata. Wszyscy wokół mnie byli skłonni temu przyklasnąć. Victoria's Secret i ja tworzyliśmy długi związek oparty na zaufaniu i przynoszący obopólne korzyści.
Ale ja nie potrafiłam podjąć decyzji, czy powinnam zostać, czy odejść. Kiedy współpracujesz z tak dużą firmą, masz szeroki zakres obowiązków. Musisz uczestniczyć w licznych akcjach promocyjnych, takich jak otwieranie nowych sklepów, występy w reklamach telewizyjnych i kampaniach prasowych. Wiąże się to również z podróżowaniem po całym kraju, wywiadami za kulisami, sesjami zdjęciowymi do katalogu oraz na stronę internetową.
Za każdym razem, kiedy Victoria's Secret wypuszczała nową kolekcję bielizny, nowy zapach albo katalog, musiałam pomagać przy promocji. Jeśli firma wysyłała mnie na odległą plażę w Virgin Gorda, gdzie miałam pozować w najnowszych modelach strojów kąpielowych, plotkarski program telewizyjny był już na miejscu i rejestrował każdy mój krok.
Gisele Bundchen na pokazie Victoria's Secret Fot. FashionStock Fot. FashionStock
Oczywiście czułam wielką wdzięczność za szansę, którą dała mi firma, a także za stabilizację finansową, którą dzięki niej zyskałam, ale rozpoczęłam całkiem nowy etap życia i nie byłam pewna, czy nasza współpraca będzie mogła układać się tak jak dawniej. Kilka miesięcy później nadal nie potrafiłam podjąć ostatecznej decyzji, ale nie mogłam tego dłużej odwlekać. Za każdym razem, kiedy o tym myślałam, czułam skurcz żołądka. Gdybym przedłużyła kontrakt, musiałabym żyć na warunkach dyktowanych przez firmę. Wiedziałam, że nie zdołam wpłynąć na jej wizję, ponieważ Victoria's Secret to ogromna korporacja pędząca w zawrotnym tempie. Jednocześnie ona nie mogła zmienić mojej wizji ani tego, co czułam.
Gisele Bunchen na pokazie Victoria's Secret Fot. FashionStock Fot. FashionStock
Pewnej nocy, zanim położyłam się spać, zmówiłam modlitwę: "Boże, proszę, pokaż mi drogę. Daj mi wyraźny znak. Czy mam odejść? Czy zostać? Co powinnam zrobić?". Czy rezygnacja z dalszej współpracy była słuszna? Czy powinnam była postąpić zgodnie z własnymi przekonaniami? Czy sabotowałam własną karierę? Następnego dnia rano wcale nie byłam bliżej podjęcia decyzji. Medytowałam przez trzydzieści minut, zadając sobie te same pytania raz za razem. I wciąż czułam skurcz żołądka.
Kiedy spoglądam wstecz, myślę, że miałam nadzieję, iż ktoś inny dokona tego wyboru za mnie. Tym kimś był oczywiście mój wewnętrzny głos - czy jak kto woli: moja gwiazda, mój anioł stróż, mój Bóg. Wtedy w ułamku sekundy poczułam czyjeś przewodnictwo. Zgniotłam dwa kawałeczki papieru i włożyłam je do pustego kubka. Na jednym z nich napisałam słowo "tak", które miało oznaczać, że zostaję. Na drugim widniało słowo "nie", sugerujące, że odchodzę. Zamknęłam oczy i ułożyłam intencję: bez względu na to, co wylosuję, będzie to z pożytkiem dla mojej wyższej, lepszej jaźni i okaże się słuszną decyzją. Sięgnęłam do kubka i wyciągnęłam karteczkę ze słowem "nie". Otrzymałam potwierdzenie.
Gisele Bunchen i Tom Brady Fot. FashionStock Fot. FashionStock
Podświadomie właśnie na taką odpowiedź liczyłam. Właśnie tego chciało moje ciało i zakładam, że próbowało mi o tym powiedzieć od wielu dni. W tamtej chwili ogarnął mnie spokój. Uwierzyłam, że dokonałam słusznego wyboru - czy też takiego, który był najlepszy dla mnie - i zaakceptowałam go. Skurcze żołądka minęły jak ręką odjął. Tamtego dnia rano skontaktowałam się ze swoją agentką i zespołem z Victoria's Secret i podziękowałam im parokrotnie. Byłam niewiarygodnie wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobili w ciągu ostatnich siedmiu lat. To była cudowna przygoda. Ale nie zamierzałam przedłużać kontraktu.
Czasem nie istnieje proste wytłumaczenie, dlaczego coś wydaje się słuszne, ale wierzę, że mimo wszystko musisz słuchać swojego wewnętrznego głosu. Koniec końców czas i energię, które poświęciłabym na pracę i podróżowanie, mogłam wykorzystać na przyjęcie od losu dwóch największych darów, jakie kiedykolwiek otrzymałam: małżeństwa i macierzyństwa.
Im bardziej ufamy naszej intuicji, tym bardziej rośniemy w siłę. Kiedy zaczęłam medytować, odkryłam, że mogę uwolnić się od stresu i rozdrażnienia i wejść na taki poziom spokoju, z którego istnienia nie zdawałam sobie wcześniej sprawy. Nadal wykorzystuję medytację, aby dotrzeć do tego miejsca, ale używam jej także wtedy, kiedy czuję się zagubiona, a mojemu umysłowi brakuje jasności, albo kiedy szukam wskazówek oraz drogi, którą powinnam podążać. Okazuje się, że jeśli tylko jestem cierpliwa i daję całemu procesowi wystarczająco dużo czasu i przestrzeni, kolejny krok zaczyna nabierać wyraźnych kształtów.
Właśnie dlatego za każdym razem, kiedy ktoś prosi mnie o radę, od razu mówię: "Wycisz się, odnajdź swój wewnętrzny głos i słuchaj go jak najuważniej". Niczego nie traktuj osobiście. Ludzie będą mówić różne rzeczy do ciebie - i o tobie - ale ty postaraj się, żeby ich słowa nie wpływały na ciebie w żaden sposób.
Słowa innych ludzi nie mają prawie nic wspólnego z tobą. Dotyczą niemal wyłącznie ich samych. Dlatego zamiast się nimi przejmować, zadaj sobie pytanie: "Czego naprawdę chcę? I dlaczego?". Określ swoje intencje tak wyraźnie, jak to tylko możliwe.
Książka Gisele Bundchen Fot. Materiały prasowe Fot. Materiały prasowe
Cytowany fragment pochodzi z książki "Lekcje. Moja droga do dobrego życia" Gisele Bündchen, w przekładzie Natalii Wiśniewskiej wydanej przez Wydawnictwo Literackie.