Cytowany fragment pochodzi z książki „Do ostatnich dni” Julie Yip-Williams w przekładzie Aleksandry Kondrat, wydanej przez Muzę.
Nic nie może przygotować nas na to, co dzieje się po śmierci ukochanej osoby. Początkowo odrętwienie chroni przed miażdżącą siłą wieczności. I tak w pierwszych tygodniach, a nawet miesiącach po jej śmierci życie nabrało rażącej lekkości. Było już po wszystkim, nieustający koszmar śmiertelnej choroby dobiegł końca, a horror patrzenia na to, jak osoba, którą kochasz najbardziej na świecie, straszliwie cierpi, nagle ustał. Pięć lat szaleństwa i strachu nagle zniknęło.
To, że czułem się szczęśliwy, a momentami nawet byłem pełen radości na myśl o przyszłości z córkami, zaskakiwało mnie i wydawało mi się sprzeczne z własną intuicją. Byłem zszokowany tymi uczuciami i gdy nadeszła wiosna, chodziłem na długie spacery, pozwalając sobie na przepracowanie tego wszystkiego tak naprawdę po raz pierwszy.
Życie ze stałą sytuacją awaryjną w postaci śmiertelnej choroby nie daje szansy, by to zrobić. Zamiast tego funkcjonujesz z chwili na chwilę, z dnia na dzień, może z tygodnia na tydzień. Poza tym okresem nie ma przyszłości. I nagle pojawiła się ona, powoli otwierając się przed nami.
Początkowo było to zaskakujące i przyniosło mi znaczną ulgę. "To nie jest takie straszne", myślałem niejednokrotnie. A potem, tak samo nagle, znieczulające działanie traumy zaczyna zanikać i pojawia się głęboki ból wywołany przez trwałą stratę. Teraz odbieram ten okres kilku miesięcy po śmierci Julie jako moment, w którym na dobre zaczął się prawdziwy żal. Przez pewien czas byłem obezwładniony rozpaczą i zalewem nieprzepracowanych emocji. Dręczyły mnie ból, zwątpienie i niezdrowe poczucie winy.
Żałoba po śmierci żony Fot. Shutterstock
To, że rak zabija, nie jest żadnym odkryciem. Niespodziewana natomiast była reakcja Julie na to, co ją spotkało. Urodziła się niewidoma, a widziała wyraźniej niż ktokolwiek z nas. W obliczu trudnej prawdy o swej śmiertelnej chorobie nigdy nie odwracała wzroku i nie uciekała w świat wyobraźni, przez co dała nam wszystkim lekcję tego, jak żyć w pełni, barwnie, szczerze.
Byłem mocno przywiązany do liczb, które ostatecznie okazały się tak brutalnie dokładne. Mimo to siedząc w zaciemnionej sali pooperacyjnej Julie po jej pierwszej operacji latem 2013 roku i zgłębiając na ekranie mojego iPada dostępne badania dotyczące przeżywalności z rakiem w IV stadium, wciąż nie chciałem tym liczbom wierzyć. Pomimo wiary Julie w potęgę imponderabiliów, dzięki której całe jej życie było możliwe, Julie zawsze była wierna prawdzie, jakakolwiek miałaby ona być i dokądkolwiek miałaby prowadzić. Może trochę wierzyła w magię, ale nigdy nie poddawała się magicznemu myśleniu.
Ostatecznie nic nie można było zrobić. Co więcej, także Julie niezachwianie wierzyła w konieczność pogodzenia się z nieuniknionym i nie żywiła absolutnie żadnego żalu poza tym z powodu pozostawiania córeczek.
Julie musiała stawić czoło trudnej prawdzie więcej razy niż ktokolwiek, kogo kiedykolwiek poznałem. Doświadczyła tak wiele trudności, że byłoby ich zanadto dla trzech żyć. Była więc bardzo mądra na długo przed tym, zanim dosięgnął ją rak jelita grubego, gdy miała trzydzieści siedem lat. A dzięki pisaniu przepracowała swoje własne, pełne zmagań życie, stając się przez to ucieleśnieniem empatii i rzeczniczką coraz szerszej społeczności ludzi starających się w swoim życiu stawić czoło własnym trudnym prawdom.
Pomimo bardzo silnej łączącej mnie i Julie więzi, i głębokiego zaangażowania, które towarzyszyły nam przez całe wspólne życie, gdy zbliżała się śmierć, nasze ścieżki gwałtownie się rozeszły. Gdy ona rozmyślała nad śmiercią i nad tym, co nadejdzie po niej, ja myślałem o naszych córkach i o druzgoczącej perspektywie życia bez Julie. Rosnący dystans spowodował, że wydawaliśmy się sobie obcy jak nieznajomi miotający się w obliczu wieczności. Staliśmy się centrum rozpaczy drugiej osoby. Niejednokrotnie było to nie do zniesienia i jak wiele podobnie uwięzionych par, często i zawzięcie się kłóciliśmy. Było tak źle, że każde z nas groziło odejściem w różnych momentach. Padło słowo "rozwód". Powiedzieliśmy sobie okropne rzeczy. Taki jest huragan śmiertelnej choroby - niszczy nie tylko chorych, ale też wszystkich zdrowych i wszystko na swojej drodze.
Ale nie odeszliśmy od siebie. Nie rozwiedliśmy się. Powrót znad takiej krawędzi, kiedy czujesz, że wszystko w twoim życiu wymyka się spod kontroli, wymaga wysiłku, który może pozornie cię przerastać. Ale to właśnie nam się udało. Razem stawiliśmy czoło tej trudnej prawdzie, potwierdzając powody, dla których byliśmy razem, i powiedzieliśmy sobie wszystko to, co powinno być powiedziane.
Ostatnie miesiące jej życia i naszego życia razem przeżyliśmy w czułej wdzięczności wypełnionej miłością. Trzymaliśmy się za ręce, oglądaliśmy nasze ulubione programy telewizyjne, zasypialiśmy razem na kanapie. Robiliśmy to, co sprawiało mi największą przyjemność na świecie, czyli po prostu spędzaliśmy czas razem, kiedy tylko było to możliwe.
Żałoba po śmierci żony Fot. Shutterstock
Jestem przeciwieństwem Julie pod tym względem, że nie lubię udzielać się publicznie. Moja powściągliwość w tym zakresie rozciąga się także na córki. Są takimi uroczymi młodymi kobietami, ciekawymi i życzliwymi. Po Julie odziedziczyły intelekt i empatię. Zawsze będę się starał spełniać wymagania ustalone przez Julie i przekazać im jej miłość. Radzą sobie z jej nieobecnością na różne sposoby. Piątego maja obie dzielnie stanęły w naszym kościele przed salą pełną ludzi, którzy zgromadzili się na mszy za Julie, i zagrały - Mia na skrzypcach, a Belle na pianinie - dla swojej matki.
I gdzieś tam Julie słuchała z mocno zamkniętymi oczami, by lepiej słyszeć.
Kocham Cię na wieczność, skarbie. Do zobaczenia.
. Fot. Materiały prasowe
Cytowany fragment pochodzi z książki "Do ostatnich dni" Julie Yip-Williams wydanej przez Muzę w przekładzie Aleksandry Kondrat.